Włóczykij

W sobotę rano pozostawiając Lokatora pod troskliwą opieką Dziadków-rozpieszczaczy, wsiedliśmy z Pablosem w jego Granatnik i pomknęliśmy ku stoczniowym żurawiom w odwiecznie wolnym mieście. Droga do Gdańska do trudnych nie należała ale stopień jej upierdliwości – głównie ze względu na nieskończenie durne objazdy i objazdy objazdów oraz zmienność warunków atmosferycznych – był znaczny. Przed przybyciem do miejsca przeznaczenia postanowiliśmy nieco się posilić. Jechaliśmy wszak sześć godzin. I słusznie w sumie bo jak się później okazało Gdańskiem zawładnęła dzika fala tłumu i nigdzie nie przebilibyśmy się przez system kolejkowy. Miejsce, które wybraliśmy w celach obiadowych okazało się być okolicznym centrum rozrywki. Wesela, dancingi i stypy reklamowała pierwsza strona karty dań a pod sufitem dyndały girlandy wiecznych balonów. Stopień ich wieczności potwierdzała gruba warstwa kurzu szczelnie pokrywająca zarówno kremowy, jak i bordo – naczelne kolory ewentualnych żałobników. Gdy pani o wyglądzie kozicy i z makijażem Kleopatry przyniosła zamówiony obiad byłam zaskoczona. Nie sądziłam, że kurzy filet można rozbić aż tak płasko. Ale przynajmniej było smacznie. Pablos stwierdził, że miłośnik sałaty i bukietu warzyw mógł się nawet najeść. W przypływie optymizmu. W Gdańsku nie dopełniliśmy się niczym bo tłumek fanów Pink Floyd gęstniał z minuty na minutę. Choć była dopiero 16 z małym hakiem, ustawiliśmy się przed bramą. Mieli wpuszczać za godzinę a już chętnych na zajęcie dobrej miejscówki było bardzo wielu. Stłoczeni obok siebie stali zarówno zdzichowi równolatkowie jak i gimnazjaliści. Trzy pokolenia. A gdziegdzie nawet cztery. Organizacja nie zaskoczyła pozytywnie. Typowo niestety. Godzinne opóźnienie otwarcia bram (a tłum wciąż gęstniał), wprowadzanie ludzi w błąd informacją, że zabrania się wnoszenia jakichkolwiek napojów (po fakcie okazało się, że plastikowe były dozwolone ale przecież chodziło o sprzedaż na terenie stoczni wody po 6 złotych, no way) i całkowity a odczuwalny brak jakiegoś supportu, który mógłby nieco umilić czas oczekującym. Całe szczęście, że David Gilmoure nie zawiódł. Punktualnie o 21 wyszedł na scenę wraz z zespołem i rozkwitła noc. Genialny koncert. Po prostu. Nie będę opisywać. Wolę go mieć tu gdzie jest, w głowie, w sercu. Są rzeczy, które łatwiej poczuć. Każda próba oddania ich zbiorem graficznych znaków czy umownych gestów spłyca je do banałów. Nic nie znaczących i nadętych. Muzyka to jedno ze zjawisk, które potrafię odbierać choćby koniuszkami paznokci i włosów. Sobotniej nocy nawet nie musiałam się o to starać. Gdy dodać do tego piękną oprawę graficzną, wizualną… mamy koncert. Mój imieninowy. Ulubiony. W drodze powrotnej nie przeszkadzało naście godzin wystanych na ostatnich nogach i przejechanych ostatkiem sił, zmęczenie ani mgła gęsta, śmietankowa. Wspominaliśmy to co się działo razem z Trójką. I choć oczy same się zamykały a momentami bywało naprawdę ciężko, daliśmy radę. O 6.30 wróciliśmy do Warszawy. Cztery godziny snu musiały zrekompensować wszystko. Później trzeba było wstać i się spakować. Wszak wieczorem czekała mnie i Igora podróż. Jedenastogodzinna randka z PKP. I jeszcze drobne 50 kilometrów do celu. Tak, tak, od wczoraj jestem wyjechana. Rezyduję w Bieszczadach. Miłego 🙂

Jak

Drzewa. Samotnie, rządkiem, dwuszeregiem, gęsiego, zagajnikami, alejkami, młodnikami, dłonią… Od zawsze chyba służyły wyrażaniu emocji, przekazywaniu treści, zaklęciom chwili. Bo jeśli nie od zawsze to nie wiem odkąd. I któredy. Służyły. To dobre słowo. Prawdziwe. Bo można dowolnie wycinać sączące się żywicą serca i strzały, przybijać kartki z kotkiem co się zagubił, albo o mieszkaniu co go szuka ktoś. Nieprawdziwe. Bo przygięte, zmurszałe, powalone… zawsze się odegną, odrodzą. Wieczne. Silniejsze niż człowiek.

Jadę na koncert Davida Gilmoura. Pełnia szczęścia. Droga na Gdańsk, do stoczniowych żurawi prosta jak struna szyn. Przy szosie szpaler drzew. Odartych z kory. Kalekich. Pomiędzy nimi krzyże. Żółte punkty, telewizja, zwolnij, myślałem, że zdążę. I te drzewa kalekie. Naznaczone. Milczące pomniki. A deszcz zacina. Jak kartka papieru. Wąsko. Głęboko. Coraz głębiej…

jesień trwa
rdzawych liści czas
kaloszy, peleryn i mgły
jesień trwa
szpetnej aury czar
pod płaszcze się pcha
wyziębia nam serca…

Pozwól rodzicom cieszyć się wnukiem

– Tato odebrałeś Młodego?
– Odebrałem.
– Założyłeś mu chustkę na głowę?
– E, niee.
– A dlaczego?
– Bo taka… babska. Różowa.
– Żółta, nie różowa!
– Żółta?
– Tak żółta, nie mamy w domu różowych rzeczy.
– Macie!
– Mamy?
– Hipopotamy.
– Ale to do kąpieli i mamy bo dostaliśmy w prezencie. Niestety.
– Ale są 😉
– A skąd wiesz, że są różowe? Przecież nie odróżniasz?
– Mamut powiedział.
– Świnia…
– Nie, Mamut 😉
– Taa… I co robicie?
– Nic szczególnego.
– To znaczy co?
– No… porządki.
– Porządki?!
– Tak właśnie, porządki.
– A co się stało? Mów mi zaraz!
– Oj nic takiego, tylko Igorek chciał zobaczyć czy komoda się otwiera.
– I co?
– No i otworzyła się.
– I?
– I w komodzie były ubranka…
– … ładnie poukładane.
– Hmm. Już nie.

Teraz wiem dlaczego we wszystkich dzieciowych gazetach zawsze piszą żeby nie telefonować do domu gdy dziećmi opiekują się dziadkowie.

Lennonkowatości











Zdjęcia Bajtków i okoliczności przyrody – Lenn, zdjęcia Hal i Lenn – ja, zdjęcie nas na huśtawce – Hal, zdjęcie gipsu – Pan Roman ze Szpitala Praskiego.

Kopiowanie, dorabianie nam oślich uszu i nosów klowna, zaśmiewanie się do rozpuku i wysyłanie tego do wszystkich krewnych i znajomych królika surowo zabronione. No. Poza tym jakby ktoś jeszcze na to nie wpadł to można sobie pooglądać lewy ząb Młodego w powiększeniu. Wystarczy kliknąć na zdjęcie.

A tu całość.

Czego nie lubię o 7.00

Poranek w żłobku był bardzo owocny. Już na schodach przywitała mnie gromkim ćwierknięciem Znajoma Z Widzenia. Znajomą Z Widzenia znam głównie z wózkowni, gdzie podobnie jak ja usiłuje każdorazowo zmieścić swoją landarę. Przy czym landara podobnie jak jej prowadząca jest od Orlando Bruma z dwa razy większa. Co – biorąc pod uwagę, że Orlando jest mniej więcej moich gabarytów – niejako szkicuje problem, z którym musimy się zmierzyć. Ostatnio landara zaklinowała się w drzwiach a Znajoma Z Widzenia zamiast ją wyciągnąć – umożliwiając mi wyjście z budynku – wdała się w jakąś arcypilną rozmowę telefoniczną, którą to zaanonsowała jej komórka. Byłam niestety zbyt grzeczna by wyrwać jej ten telefon i cisnąć nim w pobliskie chaszcze. Stanowczo czasem brakuje mi formy. Ale wściekacza wypielęgnowałam solidnego. Zwłaszcza, że stałam tam dobrych kilka minut a tramwaj do pracy zdążył uciec. Zrozumiałe więc, że nie podzielam wzajemności w ćwierkaniu.

– Jak tam dziś nasz Igorek? – zagaiła Znajoma Z Widzenia ochoczo.

Ostatnie na co miałam ochotę to konwersacja.

– Świetnie, jak zawsze – odparłam zastanawiając się czy mnie co aby nie ominęło dość istotnego, że babiszon mówi o Młodym… NASZ.

Ziewnęłam, bo wcześnie było.

– O widzę, że jesteśmy niewyspani – zachichotała Znajoma Z Widzenia rozdziewając swe Dziecię i porozumiewawczo uniosła lewą brew.

Postanowiłam to zignorować. I tak miałam lepsze zajęcie bo Młody akurat usiłował nadziać się na drzwi od szafki i przytrzasnąć sobie conajmniej dwa paluchy. Ale nie dała za wygraną.

– My z mężem mamy takie bujne pożycie. Ech… – rozmarzyła się ściskając mały dziecięcy bucik a mnie nie wiedzieć czemu ogarnęła fala mdłości.

– Chyba poszycie – pomyślałam patrząc na jej sukienkę w rozmiarze żagla. – A mąż jest rzeźnikiem? – wymsknęło mi się mimowolnie.

– Nie, DYREKTOREM – odparła z dumą starannie podkreślając każdą z sylab. Najwyraźniej zjawisko ironii było jej obce. – A Pani? – zawiesiła głos w ciekawskim oczekiwaniu.

– Mój nie – odparłam zgodnie z prawdą.

W tym momencie Lokator zarechotał wyszczerzywszy się do Ptysia. Ptyś pozostał obojętny na zaczepki. Obojętna nie pozostała jednak Znajoma O Sokolim Wzroku.

– O! Igorek ma dwa ząbki, tak jak my – ucieszyła się a ja powstrzymałam się przed zajrzeniem jej w gardziel. Jakoś kiepsko przemawiała do mnie wizja dwóch mleczaków, które rzekomo – podobnie jak jej Syn – posiadała Znajoma Z Widzenia.

– Igor ma cztery zęby w stałej ekspozycji – uściśliłam – Dwójki w drodze.

– Och to pewnie dlatego Pani taka nie wyspana – drążyła Znajoma-Nieznajoma

– Wręcz przeciwnie, śpi jak anioł – ucięłam.

Chwilę ciszy wypełniło mi szamotanie się z Ludzkim, który nagle zapragnął wstać i iść. Taa, żeby to było takie proste. Ja też o niczym innym nie marzyłam.

– Widzę, że nasz Igorek już powoli zaczyna wstawać – oceniła cwał Młodego – nareszcie, bo mój Ptyś już chodzi sam, bez trzymania – pochwaliła się konspiracyjnie.

Ładne mi ‚zaczyna wstawać’. Chciałabym żeby ‚zaczynał wstawać’. Miałabym wtedy czas na cokolwiek poza bieganiem za Nim i usuwaniem co bardziej upragnionych przedmiotów. Nawet Ciotki Etatowe zgodnie twierdzą, że niestety łazi jak stary i uczepiony mebli spędza cały dzień na wspinaczce przez co nijak nie da się go gdzieś spokojnie posadzić a ta mi tu, że ‚zaczyna wstawać’. Spoko. Czemu nie.

– Faktycznie, zaczyna – powiedziałam – ale sądzę, że ma jeszcze czas by dogonić Pani Syna. W końcu różnica wieku robi swoje – dodałam choć doskonale wiedziałam, że Ptyś jest młodszy.

– Ale On ma osiem miesięcy! – sprostowała Znajoma Z Widzenia – Dopiero osiem!

– Naprawdę? A wygląda co najmniej na półtora roku. Taki… duży. To chyba rodzinne, co? – wypaliłam i weszłam na salę.

Nie dane mi było zobaczyć miny Znajomej Z Widzenia. Skupiłam się na lokatorskim dreptaniu wprost w ramiona Żłobkowej Ciotki. Jedno jednak jest pewne – przez jakiś czas landara będzie mnie omijać szerokim łukiem.

Strasznie żałuję. Potwornie.

Ale żeby nie było…

… że tak źle i buro to dziś świeci słońce w kratkę. Raz świeci a raz nie. I strasznie zabawnie wyglądaja przechodnie usiłujący się dostosować do najaktualniejszych warunków pogodowych. Świeci, robi się gorąco, swetry zdejm. Niknie, chłodnieje, swetry wdziej. A ja sobie wypatruję tej kratki i cieszę się, że w ogóle świeci. Słońce bowiem ma taką wspaniałą właściwość, że nastaraja optymistycznie nawet takie stare marudniki jak ja. Stary marudnik wspaniałych właściwości nie posiada. Posiada za to świeżo zakupionego rogala, którego zaraz skonsumuje w towarzystwie mlecznej kawy. Mniam.

A z najmilszych wydarzeń, które przygotował dla mnie Pan Wtorek czeka mnie dziś spotkanie z Chudą i Piotrusiem. I już się nie mogę doczekać bo póki co znaczy się wyłącznie z blogowych komentarzy, kilku e-maili, smsów i telefonu. Teraz będzie osobiście i na polach. O ile pogoda ustabilizuje się w odpowiedniej kratce i nagle nie rozpada się jakiś kapuśniak.

Swoja drogą… ciekawa zawsze byłam dlaczego kapuśniaczek? Czemu nie na przykład żureczek, albo pomidoróweczka, albo barszczyk. Hmmm.

Zdecydowanie sierpień jest miesiącem wizytowym najbardziej ze wszystkich. Mało tego. Najwyraźniej postanowił wykorzystać cały dostępny przydział z dwóch ostatnich lat. Chyba, że to działa na zasadzie lat chudych i tłustych. W takim przypadku kolejne dwa rysują się dość… pustelniczo 😉

Dowiedziałam się już wszystkiego o moim post-imieninowym prezencie. Silna wola wytrzymała, wygadał się Pablos dając mi nową płytę Gilmoura. Znaczy nie wygadał się tylko ja rozpoznałam wykonawcę. Choć muszę ze wstydem przyznać, że nie od razu. Jadę więc do Gdańska i śmiem twierdzić, że w sobotę będę największą szczeżują w stoczni. O!

Osobliwości, odsłona brutalna

Albo mamy dozorczynię, która uciekła z jakiegoś zakładu chronionego kratami i miękko obitymi ścianami albo mam koszmary i budzę się dopiero w tramwaju. Obawiam sie jednak, że to pierwsze. Pani Kazia – umownie nazwijmy ją Kazia bo niedawno było Kazimiery – zwykła robić rzeczy dziwne i jeszcze dziwniejsze. Trzepanie dywanów o 21.30 lub 23.40 to jej ukryte hobby a pozostawianie wiadra z mydlinami u podnóża schodów na ciemnej klatce schodowej zapewne ma rekompensować jej trudne dzieciństwo. No nic. Ale dziś przegięła cały batalion pał. Jeszcze zanim wytoczyłam się z wózkiem wraz z wózka Należną Zawartością dobiegały mnie z dziedzińca mocno nieparlamentarne okrzyki kierowane pod adresem losowo wybranych mieszkańców, których to akurat miała szczęście przeogromne spotkać na chodniku. Zdumiałam się z lekka bo co jak co ale Pani Kazia mimo swoich dziwactw była do tej pory dość cichą i mało szkodliwą kobietą. O ile oczywiście miało się na tyle bujną wyobraźnię by przewidzieć wiadro mydlin na schodach. A tu proszę. Może kto jej sprezentował słownik wulgaryzmów i się biedaczka ambitnie ćwiczy, kto wie. Wyjrzałam nieśmiało bo wyjść tak czy siak musiałam i nie dostrzegając zagrożenia wytoczyłam Orlando Bruma z Należną Zawartością na zewnątrz. Należna Zawartość zajęta była akurat próbą dokonania sekcji pluszowej kaczki swymi ostrymi jak stado brzytw nowo nabytymi zębiszczami, ale na widok przyczajonej Pani Kazi zamarła z kaczym kuprem w paszczy najwyraźniej czekając na rozwój wydarzeń. Przez chwilę zacukałam się i ja. Z zacukania wyrwał mnie okrzyk, którego transkrypcja od pokoleń powielana jest na murach w co najmniej czterech wersjach (ta trzyliterowa jest mimo wszystko najpopularniejsza), z których tylko jedna jest poprawna pod względem ortograficznym. Już chciałam zasugerować, że płeć się nie zgadza i Pani Kazia zapewne wzięła mnie za osobnika rodzaju męskiego, gdy dozorczyni z płonącymi wściekłością oczyskami wystawiła mi przed nos czarny worek i wysyczała: ‚wrzucić ci go do wózka?’. Worek był pełen śmieci i najwyraźniej ktoś porzucił go na chodniku nie zadając sobie trudu skorzystania ze śmietnika. To niestety częsty proceder odkąd śmietnik został obwarowany kratami i zamknięty na kluczyk. To właśnie ten niecny czyn musiał tak wzburzyć Panią Kazię, która teraz w dość osobliwy sposób szukała właściciela porzuconych odpadków. Tak się jednak dziwnie składa, że mnie niespecjalnie taka forma poszukiwań odpowiada i miast wyjaśnień (że przecież w ręku już dzierżę jeden wór śmieciowy i jest on bez wątpienia niebieski a ponadto mam klucz do świątyni MPO i z niego korzystam) prowokuje butność i wredotę. ‚Proszę spróbować. Życzę powodzenia’ – odparłam unosząc brew i z uśmiechem odjechałam w stronę śmietnika. W pani Kazi najpierw coś zabulgotało, potem syknęło i dałabym głowę, że zobaczyłam siwy dym. Grunt, że wściekłość odebrała jej mowę. Nie na długo jednak. Postękała, postękała i wydusiła pod mym adresem (tym razem we właściwej, żeńskiej formie) kolejny oklepany zwrot (pierwowzorem była łacińska krzywizna), nadużywany przez jednostki niedostosowane społecznie dla wyrażenia emocji a za granicą pozwalający rozpoznać rodaków bez pudła. Nie mogłam się oprzeć, doprawdy – uśmiech mój stał się jeszcze szerszym i dodałam tylko najuprzejmiej jak potrafiłam: ‚nie musi się pani przedstawiać’. Poszła tak jak stała. Razem z tym workiem i z tą swoją chorą nienawiścią. A jej krok zapewne przyspieszyły oklaski zgromadzonych już tłumnie na chodniku a zbulwersowanych zachowaniem dozorczyni mieszkańców.

Po raz kolejny zauważam, że nic nie jest w stanie wytrącić agresora z równowagi tak jak pozorna uprzejmość, spokój i uśmiech. Na kontratak jest przygotowany każdym koniuszkiem neurona (choć najczęściej na milczenie bo to najpopularniejsza reakcja na takie obelgi – ja niestety nigdy nie mogę sobie darować), na konfrontację ze słowami, których nie przewidział w repertuarze, a które niekoniecznie mają za zadanie zelżyć i obrazić – nigdy. Mnie to jakoś niespecjalnie rusza. Przeszkadzać przeszkadza ale z równowagi nie wytrąca. Studenckie praktyki na Rakowieckiej robią swoje. Tylko Igora mi szkoda. Przywykł do nieco innego leksykalnie otoczenia. I nie wiem czy chcę by poznawał to nowe. Też wyrażam się wielce nieparlamentarnie, taa nieparlamentarnie… klnę jak szewc po prostu – zdarza mi się w sytuacji wzburzenia na przykład, nie zaprzeczę. Bo wolę to niż rzucanie talerzami, których mam tylko cztery. Ale nie robię z wulgaryzmów przerywników w intonacji zdania ani znaków interpunkcyjnych. I w chwili, gdy znajduję się w sytuacji, w której robi to inny człowiek, błyskawicznie wyłącza mi się opcja ‚szacunek’. Trzeba zasłużyć.

Weekend obfitości

W piątek jedne rzeczy zyskały ciąg dalszy, inne zaś go straciły. Niestety w tym wypadku atrakcyjność i pożądanie grały mocno podrzędne role. Ciąg dalszy zyskała świeżo nabyta lokatorska przypadłość gastryczna (ciąg ów nota bene zdaje się być nieskończonym) a straciły go senne przygody muzyczne. Na szczęście nowo tworząca się lokatorska klawiatura również się uspokoiła. Przynajmniej póki co. Nie wiem więc co znalazł pan ochroniarz w pieluszce Młodego ale z całą pewnością znaleziskiem uradowany nie był. Za to wiem co znajduję w niej ja – po zastosowaniu smecty nieco tylko rzadziej – ale znajduję. Bynajmniej nie jest to złoto dezerterów.

Wieczorem po sesji usypiań Wrzaskun w końcu opadł z witalności i odpadł ale bynajmniej na niczym nie podupadł. Przezorny Mamut, czyli ja, wpompowała bowiem weń tyle płynów i papek ryżowych bardzo zdrowych, że odnoszę wrażenie, iż zasnął bardziej ze zmęczenia spożywaniem niż czymkolwiek innym. Grunt jednak, że zasnął. Ja zaś zamiast skorzystać z okazji i pójść za Małoletniego przykładem, kultywowałam tradycję. Kultywowanie tradycji w tym przypadku opierało się głównie na:

– próbie uprzątnięcia czegokolwiek w tym bałaganie, który nazywam mieszkaniem,
– gotowaniu czerwonego barszczu w moim olbrzymim garze,
– barszczu z ziemniakami i burakami w ilościach hurtowych,
– robieniu powitalnego ciasta z kaszy mannej,
– ciasta z rodzynkami, orzechami, cynamonem i galaretką,
– ciasta z tym wszystkim za to – jak się okazało po zalaniu nim stosownej foremki – bez cukru,
– dodawaniu w trybie przyspieszonym cukru do stygnącej i gęstniejącej masy,
– dodawaniu – jak się jeszcze później okazało – w sposób niewystarczający
– cieszeniu się, że przynajmniej galaretka wyszła za słodka,
– doglądaniu Lokatora, który przespawszy pierwsze cztery, godziny budził się co godzinę do rana,
– ogólnym podekscytowaniu.

A wszystkiemu winna Lenn. Bo przyjechała w sobotę. I to na nią śmiało mogę zrzucić fakt, iż znowu poszłam spać o jakiejś skandalicznej porze. Tym niemniej bardzo się cieszę z tego niewyspania bo i tak w końcu się okazało, że było warto. Warto było również nie przespać nocy sobotniej spędzając ją na oglądaniu filmów na zacinającym się odtwarzaczu dvd i łóżkowych pogaduchach. Ale po kolei.

Lenka przyjechała akurat w odpowiednim momencie bym po dokonaniu porannych zakupów mogła odebrać ją z przystanku, z którego już zresztą zdążyła pobłądzić. Zastałam ją kierującą się w stronę lasu. Czyli w przeciwnym. Udało nam się jednak w końcu dotrzeć do domu gdzie po okolicznościowych zachwytach Ludzkim i wymianie podarków (dostałam korkociąg i zapach bzu własnoręcznie przez Lenkę skomponowany) zasiadłyśmy do śniadania. Z miejsca też ustaliłyśmy, że wszelkie podobieństwa naszych upodobań i gustów są nieprzypadkowe, zatem albo Lenn się rozwiedzie albo zdecydujemy się na bigamię. Do bliźniaków, nawet tych zaginionych, mamy awersję. Później nastąpił szereg zwrotów akcji i efektów specjalnych, przyjechała zwabiona podstępem Haluta, były siurpryzy i gościnne występy a Młody piał, kwiczał i uśmiechał się szerokością całego ziemskiego obwodu – jak to On. Po obiedzie ruszyliśmy na Pola Mokotowskie gdzie kontynuowałyśmy wypoczynek wprowadzając Lenn po drodze w tajniki wszelakich przygód i ekscesów z polami związanych. Było czarownicująco i z sesjami zdjęciowymi. Wróciliśmy wieczorem. Młody padł. My też. Przed telewizor gdzie natychmiast urządziłyśmy sobie filmowy maraton. W końcu sprzęt zaczął odmawiać posłuszeństwa i w dialogach bohaterów dało się rozróżnić tylko pojedyncze frazy. Ona mu – ‚ale ja nie…’, siup, przejście kamery na niego, on – ‚a może…’, siup, przejście kamery na nią i tak w kółko. Hal zwinęła się z godziną duchów, my zaś zasnęłyśmy o czwartej – po solidnej dawce rozmów, wspominek i dywagacji rozmaitych.

W niedzielny ranek nocne rozmowy znalazły ciąg dalszy a Lokator został obłaskotany, obcmokany i obściskany do imentu. Z kwików wnoszę, że radość zainteresowanego była przeogromna. Kolega Sympatyczny bardzo bowiem lubi okazywanie Mu sympatii we wszelki sposób. A jeszcze jak to robią dwie kobiety w negliżu to już w ogóle Kolega Sympatyczny jest szczęśliwy jak świnia w obierkach. Skoro o paszy mowa to na śniadanie pochłonęłyśmy wielką michę sałatki z tuńczyka i nie miałyśmy siły na nic. Poza nieustającą wymianą poglądów rzecz jasna. Niejednokrotnie nierealnie wrecz zbieżnych. Potem zjawił się Born, który samozwańczo podjął się przyrządzenia obiadu i Hal, która trafiła idealnie na makaron z pieczarkami i sosem śmietanowo-natkowym. Wyszedł z tego niezły towarzyski spęd. Zwłaszcza gdy przed wyjazdem postanowiliśmy zabrać Lenkę do pobliskiego parku, gdzie Ludzki mógł się dotlenić okupując Orlando Bruma a my nadwodną ławeczkę, a po powrocie natkęliśmy się na Pablosa. Tylko Pablos docenił moje niedosłodzone ciasto powitalnie-lennonkowe a to dlatego, że Pablos z natury nie słodzi. I chwała mu za to.

Niestety wszystko co dobre, prędzej czy później sie kończy, więc i takie weekendy również. A może i ‚stety’, kto wie. Będzie co wspominać i za czym tęsknić. Zdążyliśmy jeszcze tylko odstawić gościa na dworzec, wsadzić w opóźniony o 10 minut pociąg do Gdańska i pomachać białymi chusteczkami umykającemu oknu śpiewając rzewnie ‚nie płacz kiedy odjadę’. Pojechała.

Tego wieczora zasnęłam przed dwudziestą drugą. Nie pamiętam kiedy ostatnio to mi się zdarzyło. Chyba w jakimś zamierzchłym dzieciństwie. Prócz miłych wspomnień i uśmiechu z Młodym w duecie mam więc również na koncie cudownie przespaną noc. Przespaną, wyspaną, wypoczętą i wściekle burzową – jednym słowem boską. Mam też na parapecie dopisek do Otwartej Listy Zakupów zaraz obok śrubokrętu gwiazdkowego i sitka: ‚bardzo poręczna i przydatna w kuchni Lennonka’… 🙂

Do następnego razu.

Rewizja nadzwyczajna

Dobra. Pisałam, że wczoraj był Światowy Dzień Niewyspania, tak? No to chyba śmiało mogę zamienić słowo ‚dzień’ na ‚tydzień’. Tak się przynajmniej zapowiada.

Ach gdzie się podział mój nigdy_nie_płaczący i absolutnie_od_ucha_do_ucha_szczęśliwy Obywatel? Chyba mi Go podmienili w żłobku. Bo po pierwsze primo odebrałam Młodego z ‚miejsca, gdzie dzieci stale przerabia się na parówki’ z tyłkiem jakim dysponuje dobrze zapowiadający sie pawian. Po drugie primo prócz czerwoności w tylnej części ciała w jej przednim odpowiedniku zakotwiczyła Marudliwość Wielka, wraz z bratem Ryczym Martinem. A po trzecie primo, ultimo, cały stan rzeczy utrzymał się z przerwami przez wieczór i noc całą do wczesnych godzin porannych, kiedy to Lokator padł wreszcie znużony a Jego umęczony Mamut (czyli ja) mógł oddać się czynnościom zwykle rankiem wykonywanych. Na przykład omal nie zasnąć podczas próby mycia zębów i założyć podkoszulek na lewą stronę.

Reasumując Młody ma odparzony zad i problemy natury gastrycznej (uściślając: w ciągu doby zużył tygodniowy dotychczas przydział pieluch) a jedno i drugie wspaniale ze sobą koreluje dopingując się wzajemnie. A do tego – jakby mało było atrakcji – po pięknie wyklutych wszystkich osobistych obywatelskich Jedynkach, na świat pragną wydostać się ciekawskie Górne Dwójki co też jakby ma wpływ na wysokość i częstotliwość tonów ogólnie pojętego ludzkiego lamentu. Młody ma więc pełen serwis i to z przytupem. Mać Jego Radnaja – ja znaczy – generalnie ma dość. Poza tym ma jeszcze świeżo rozplenionego ziewacza i wkurwa wielopoziomowego z tendencją ekspansywną. Kurza twarz.

Z dwojga złego z tego powszechnie znanego przysłowia wolę już przemarsz wojsk. Może być nawet cykliczny. Byleby Ludzkiemu wreszcie minęło. W przeciwnym razie mizernie widzę swoją działalność w najbliższym czasie. A i tak jadę na rezerwie.

W unikalnej chwili, gdy Lokator uciszył swe trzewia i otwór gębowy by popaść w upragniony letarg i dać wypocząć swej Wyrodnej Matce marzącej o chwili snu, przyśnił mi się koncert jakiejś enigmatycznej rockowej kapeli o wdzięcznej nazwie Seryjny Ginekolog-Tapicer, na który to nie chciano mnie z Młodym wpuścić i ustąpiono dopiero gdy zagroziłam terrorystycznie machając panu ochroniarzowi przed nosem zielonym ogórkiem. Wtedy błyskawicznie wessała mnie bramka do wykrywania metalowych płytek w czaszce a na znak przynależności do grona wpuszczonych szczęśliwców, podstęplowano mi nadgarstek fluorescencyjną pieczątką o treści ‚zapłacono gotówką’. Ale i tak przed wejściem na salę czekała mnie jeszcze obowiązkowa rewizja odzienia, toreb i innych posiadanych akualnie dóbr.

Pamiętam, że strasznie chciałam, w skrytości ducha rechocząc okrutnie a diabolicznie, żeby pan ochroniarz zaczął od lokatorskiej pieluchy…