Śnią mi się konewki

Wczoraj, w porze mocno późno wieczornej, zatrzasnęłam się w wuce. Zdarza się. Byłam przekonana, że w naszym domowym wuce nie da się zatrzasnąć nawet, gdyby człek mocno chciał, bo na ten przykład goniłaby go gigantyczna suszarka albo inny krwiożerczy pająk gabarytów niezłego strongmana. Ba! Do tej pory się nie dało nawet porządnie tych drzwiczek zamknąć gdy się chciało trochę spokoju i odosobnienia. A tu proszę. Nie dość, że się wzięły i zamkły to na głucho. Pech chciał, że w czasie owego feralnego zatrzaśnięcia wcale nie byłam spragniona długotrwałego tet a tet z muszlą. Chciałam tylko na małe siusiu i już. Odosobnienia nie potrzebowałam wybitnie, bo i tak byłam sama w domu. Mamuty przebywały bowiem u Siostrzycy i jakoś nie zapowiadało się, że wrócą jeszcze w niedzielę. Moje pranie przebywało – prawie suche już – na świeżym powietrzu a ja jakoś na powtórne ich płukanie przez deszczyk i ponowne czekanie aż mi się jedyne dwie pary spodni dosuszą mało miałam ochoty. Tymczasem ja przebywałam w malowniczej klitce dwa na półtora metra mierzącej i walcząc z nasilającą się klaustrofobią usiłowałam obmyślić gry-plan.

Telefon przezornie zostawiłam w pokoju, więc wezwanie do pomocy najbliżej nawet mieszkającego osobnika, którego miałam w książce telefonicznej, raczej nie wchodziło w grę. Do sąsiada nie dodarłabym się za Chiny Ludowe, zresztą i tak go nie lubię, więc usiadłam sobie wygodnie na klapie i majestatycznie wpatrując się w wywietrznik (niestety musiałabym być muchą i to dość anorektyczną by po pierwsze dostać sie tak wysoko, a po drugie przecisnąć się na wolność) postanowiłam zmierzyć się z nasilającym się głodem (akurat miałam sobie zrobić kolację), frustracją i wytrzeszczem oczu. W tym celu chwyciłam pierwszą z brzegu gazetę w charakterystycznym stylu ‚Jestem kobietą, kocham gary a moim najwyższym osiągnięciem na polu umysłowych rozgrywek było wyśledzenie systemu promocji proszków do prania w hipermarkecie’. Już wiem czemu ta makulatura leży akurat w wuce i systematycznie pokrywa się kurzem. Tego się przecież nie da czytać. Raz, że tam mało co do czytania znaleźć można. Dwa, że cholera nagła jak jasny gwint trafia zbłąkanego czytelnika co drugie zdanie i co trzeci obrazek. To po prostu czeka na lepsze czasy i litościwe wyniesienie na śmietnik.

Dowiedziałam się na przykład, że aby być piękną i zdrową to w zasadzie powinnam tylko codziennie wstawać trzy godziny wcześniej niż wstaję by zdążyć podżogingować sobie dwa kilosy przez las, wrócić do domu, z uśmiechem na ustach poćwiczyć aerobik, szybko się zreanimować, wziąć prysznic, zjeść na śniadanie filiżankę mleka 0% z dietetycznym muesli, zrobić to co zostało na bóstwo i z pełną relaksacją cieszyć się kolejnym dniem w zadowalającej mnie pracy bądź też weekendem w rodzinnym gronie. Następnie powinnam pielęgnować swój partnerski obowiązkowy związek i obowiązkową gromadkę dzieci, którą zdołałam urodzić w tak zwanym międzyczasie życiowego spełniania się i nadal ważyć 40 kilogramów. W tym celu po powrocie z pracy zamiast paść na pysk stylem dowolnym i obudzić się w następnym wcieleniu jako piesek preriowy po lobotomii, powinnam zaszczebiotać do kapci przed telewizorem i rąbka gazety wystającej zza kanapy (o ile nie daj bóg nie udałoby mi się wrócić przed mężusiem żeby mu te kapcie i tę gazetę wytwornym gestem damy – ćwiczonym na kursach korespondencyjnych – podać) ‚Jak spędziłeć dzionek kochanie?’. W tym samym momencie oczywiście już powinnam nakrywać do stołu (biały wykrochmalony obrus i porcelanowa zastawa + fantazyjnie poskładane serwetki no i oczywiście świeże kwiaty zbierane z przydomowego – własnoręcznie wypielęgnowanego wypielęgnowanymi dłońmi – ogródka o północy przy nowiu), wzywać na pyszny, zdrowy, trzydaniowy, z deserem i niskokaloryczny obiadek rzeczoną dzieci gromadkę (perfekcyjnie wychowaną dzięki tejże gazetce właśnie), przeistoczyć się w ulotnego motyla na fiszbinach, pięknym gestem dziubnąć z talerza ze trzy groszki i ze szczerym uśmiechem fachowej matko-żono-kochanki oddać się radości zmywania (o zmywarce nawet nie powinnam marzyć bo zmywarki sa be bo są nieekologiczne i mają w zadzie wszystkie normy). Wieczorem zaś powinnam po rozlicznych obowiązkach domowych, pieczeniu chleba z kminkiem, doglądaniu lekcji pociech, obowiązkowych ćwiczeniach i godzinnym spacerze z psem, powinnam zamiast dostać schizofrenii, zjeść własną stopę i usnąć w wannie przy własnoręcznie utoczonych świecach, przeistoczyć się w zmysłową (choć jednocześnie niewinną) boginkę w jedwabiach (choć czasem i lateks jest potrzebny) a następnie uwodzić myślą mową i uczynkiem męża – pana i władcę – by czuł się przy moim boku komfortowo (choć niepewnie bo powinien być lekko zazdrosny) i bym co noc zaskakiwała go nowymi pozycjami i erotycznymi fantazjami (choć powinnam się dawać zdobywać bo mężczyźni nie lubią ofiar podawanych na ołtarzach).

Jak mi przeszedł ten atak śmiechu co to go byłam dostałam po przeczytaniu tych wszystkich rewelacji i zdołałam złapać oddech to zarechotałam ponownie. Żesz w czapkę smyrany! Jak szanowna redakcja sobie myśli, że to jest mój upragniony i wyczekany sposób na życie, to ja szanownej redakcji mogę pokazać co o tym myślę. Bo mówić ze śmiechu ciężko. Jakbym bowiem wstawała trzy godziny wcześniej to wory pod oczami miałabym głębokie jak Rów Mariana i z pewnością godną tego, że nie jestem tchórzofretką na rowerze, nie miałabym najmniejszej nawet ochoty na dżoging, aerobik czy robienie się na bóstwo i śniadanie w racji żywnościowej trzmiela a nawet jeśli chciałabym zaryzykować to gwarantuję, że nie miałabym później siły na reanimację. O pracy nawet nie wspomnę bo jakbym już do niej po czymś takim dopełzła to tylko po to by wezwać pogotowie i straż pożarną. Chyba tylko oni maja na składzie dźwig. Poza tym gdybym chciała pielęgnować swój partnerski obowiązkowy związek to prędzej bym takiego darmozjada jak prezentowany statystyczny z gazety zaciukała starym grzebieniem, poćwiartowała, usmażyła na masełku w pieczarkach i podała obowiązkowej gromadce w formie klopsików a to co zostało upchnęła ochoczo w słoikach i opatrzyła ręcznie malowaną nalepką – Ślubny, niż pozwoliłabym mu na te kapcie i na tę gazetkę i na tę kanapę i na ten telewizorek w ramach nieróbstwa. Takie partnerstwo to ja za przeproszeniem chromolę. Zamiast spytać go jak mu ‚dzionek’ minął spytałabym czy woli siekierkę czy tasaczek i czy w karczek czy w gardziołko. Obrusów krochmalonych nie lubię bo się można nimi w kolana pozacinać, przydomowe ogródki zostawiam stęsknionym wiosny emerytkom, bo mi życia szkoda i pielić nie znoszę, trzy groszki z obiadu to ja bym mogła wciągnąć nosem… oprócz innych dań i deseru, zaś radości zmywania oddawać się mogę pod warunkiem, że nie będzie to tylko moja domena. Doglądanie gromadki dziateczek wychowanych na radach tegoż pisemka przypominałoby jak sądzę spacer na bosaka po ostrych żyletkach z perspektywą wanny pełnej jodyny na patrerze. Chwilowo wolę sobie wytrenować oczy naokoło głowy, bo i tak mi się niedługo przydadzą i zabawić się w strusia na betonie. Wieczorem natomiast po takim dniu wolałabym połknąć własne sznurówki, niż zabawiać erotycznie jakiegoś buca. Poza tym w ramach spaceru raczej sama zgłosiłabym sie na policję, bo obawiam się, że mogłabym w niedalekiej przyszłości posłużyć jakiemuś twórcy scenariusza do horroru jako muza. I to dość rozbudowana osobowościowo, bo psychiatryk przy tym wszystkim to małe piwo.

Dobrze, że w końcu udało mi się te cholerne drzwi otworzyć – przy którymś natarciu wreszcie puściły – bo po tych wszystkich rewelacjach omal nie wypadłam z tego wucetu razem z futryną. Przy okazji nadmienię tylko, że rodzina wróciła pół godziny później gdy akurat już zdążyłam dojść do siebie, stanąć obok, zdzierzyć to co głośno wypowiadałam pod adresem drzwi wuce, pozbierać pranie i przyszykować sobie smakowitą kolację.

Mają bezbłędne wyczucie

A jak będziesz tańczyć to mu się pępowina owinie wokół szyi i zadusi na śmierć

Mamut z mieszaniną nagany i troski w głosie sprzedała mi stosowny do ciężkiej sytuacji (w jakiej przyłapała mnie w kącie ogrodu) zabobon, że jak się w ciąży płacze to potem dziecko ryczy non-stop.

Po pierwsze primo – nie wiem w jaki sposób miało mi to pomóc. Gdzieś przecież czasem trzeba wylać. Z próżni wraca.

Po drugie primo – gdyby to się wywodziło z wszem i wobec znanej teorii o emocjach i ich wpływie na życie płodowe i późniejsze, to nawet bym nie mrugnęła, ale się nie wywodziło. Wywodziło się z drabin i czarnych kotów. A na to mam pokrzywkę na mózgu i to w trybie niejednistajnie przyspieszonym.

Po trzecie primo ultimo – i tak z początku ryczy non-stop jak jaki bawół dziki a nieokiełznany, chyba, że już ochrypło albo robi przerwę na sen. Z naliczaniem sekundowym.

Tak czy siak psychicznie przygotowuję się na solidne w brzmieniu i barwie arie operowe godne niezłego kontrtenora lub innej dramatycznej sopranistki w stylu osiedlowo-monopolowym. Czynne całą dobę.

Miłego ujkendu

Bajka z przeszkodami

Reakcje światłoutwardzalne a rozwój przemysłu browarniczego w Polsce

Ludzie bardzo różnie reagują na mój nowy stan skupienia. W sumie od niedawna zaczęło być widać mocniej niż dotychczas bo Obywatel się uwypuklił całkiem solidnie. Jedni udają, że wiedzieli od samego początku i ich to nie zaskoczyło a delikatny opad szczęki maskują znaczącym chrząkaniem i gubieniem wątków. Z tych nieodmiennie chce mi się śmiać bo im bardziej chcą sprawiać wrażenie świetnie poinformowanych, tym gorzej im to wychodzi. Inni wyciągają ręce celem pogłaskania i mówią ‚O, jaka ładna piłeczka’. Tych się boję, bo pod warunkiem, że sama nie pozwolę, nie lubię jak mnie ktoś dotyka. Jakiś uraz mam albo inną cholerę i reaguję jak piwniczak ze światłowstrętem. Jeszcze inni przyznają, że nie mieli pojęcia i albo się cieszą albo walą gafy całym stadem. Tych kocham najbardziej. Przynajmniej są naturalni.

Wczoraj minęłam się w przejściu podziemnym z kolegą sprzed trzech lat. Nie widzieliśmy się od czasu mojego pamiętnego towarzyskiego dramatu w trzech aktach. Ja zorientowałam się, że on to on, dopiero gdy znajoma twarz mignęła mi jakieś 15 cm od mojej. Oboje się spieszyliśmy, więc nie padło nawet cześć. Zresztą jego spojrzenie było wymowniejsze niż jakiekolwiek powitanie. Po kilku minutach dostałam esemesa, że chyba własnie minęliśmy się na schodach i że miał zadzwonić, bo kiedyś chciał się spotkać, pogadać ale szkoła, sesja, praca, dziura ozonowa i.. co w ogóle u mnie słychać. Odpisałam, że wszystko dobrze, że się cieszę, że obronił pracę i będziemy w kontakcie. Jakoś nie mam ochoty na plotki i badanie mnie na odległość przy użyciu telefonu.

Kilka dni temu zadzwonił kumpel. Kompan zlotowy, dawniej nieco bardziej udzielający się w towarzystwie. Obecnie na dobrowolnym zesłaniu. Jak i ja zresztą. Chciał porozmawiać przy piwie. Odparłam, że z czasem krucho, piwa jak nie lubiłam tak nie lubię, a nawet gdyby zresztą, to teraz nie pijam alkoholu, bo nie wystepuję pojedynczo. Po zadaniu zwyczajowego, obowiązkowego już chyba w społeczeństwie pytania o ślub, ‚szczęśliwego tatusia’ i takie tam i uzyskaniu odpowiedzi, że właściwie, to nie jest najlepsze o co mógł mnie spytać, padło coś, co mnie rozwaliło:

– Jak mogłaś do tego dopuścić?!

Gdy odzyskałam oddech, powiedziałam, że się spieszę i odezwę się jakby co. Nic lepszego chwilowo nie przyszło mi do głowy. Do tramwaju wchodziłam już znacznie bardziej przygnębiona. A może to przez ten deszcz. Grunt, że akurat po tej osobie spodziewałam się choćby namiastki taktu i wyczucia sytuacji. Szkoda. Nie wiem czemu ludzie wyznają zasadę, że wolno im pytać o wszystko i bez ceregieli pakować się w cudze życie ‚bo oni mają akurat teraz na to ochotę’ tylko dlatego, że kiedyś znaliśmy się nie tylko z ‚dzień dobry’ na ulicy.

Milsza rzecz za to spotkała mnie niedawno w autobusie. Milsza bo bardzo naturalna i dość przewidywalna a takie rozumiem. Bez zbędnych pytań i osobistych wycieczek, za to z potrzebnymi o moje (dla odmiany) samopoczucie. Mianowicie spotkałam koleżankę z podstawówki. Dawno temu w trawie się nie widziałyśmy bo mieszkała w innym mieście. Rozmawiałyśmy przez chwilę i nagle swój wzrok z mojej twarzy przeniosła na Lokatora z dolnego piętra. Zaskoczona przy tym była jakbym co najmniej płeć zmieniła i to dwukrotnie w ciągu ostatniego roku a do tego kandydowała na prezydenta z ramienia Partii Przyjaciół Ogrodowych Krasnali:

– Boże! Ty jesteś w ciąży!

Na to ja spojrzałam w dół, na znany sobie dobrze bębenek, zrobiłam minę ala ‚tego tu wcześniej nie było i nie mam pojęcia jak to się stało’ i z udawanym przerażeniem odwrzasnęłam:

– O Rety! Faktycznie!!

Śmiechu było co nie miara 😉

Dziś też się kocham

Fart utrzymuje się w dalszym ciągu. Rozważam możliwość nawiedzenia pobliskiej kolektury albo przynajmniej przejścia obok. Z przyczyn całkowicie ode mnie niezależnych bowiem (bo to przez Obywatela zaspałam przecież) zmuszona byłam dziś jechać do pracy pociągiem. Takim co to jedzie po szynach i stuka a prócz zwyczajowego Złego Pana Konduktora i Maszynisty O Dziwnym Spojrzeniu ma na składzie zatkane lub/i zamknięte na głucho wucety oraz spocony tłumek różnego autoramentu.

Na peron wpadłam oczywiście gdy rzeczony pociąg już wjechał podśmiardując miarowo spoconym tłumkiem, więc biletu w kasie – rzecz oczywista – nie zanabyłam. Nie chcąc jednak ryzykować spotkania ze Złym Panem Na Ka ruszyłam na podbój wagonu pierwszego, w którym w razie konieczności jak wieść gminna głosi można przydatne uprawnienie do przejazdu kupić. Przydatne jak diabli, bo pamiętna jestem swego nieustającego szczęścia, gdy zawsze, ilekroć zdarzało mi się bez biletu jeździć, wpadał radośnie wyżej wzmiankowany Pan Na Ka i jeszcze radośniej obdarzał mnie mandatem w odpowiedniej wysokości. O szczęście niepomierne.. jeszcze tego tylko byłoby mi trzeba.

Ruszyłam więc przepychając się pomiędzy siatami rozmaitymi i ich właścicielami do tego nieszczęsnego wagonu a łatwe to nie było, choćby z uwagi na fakt, że wsiadając znajdowałam się w wagonie ostatnim, który jest – jak można łatwo i dość logicznie wywnioskować – oddalony od lokomotywy długością solidnego spacerku. Spacerek przebyłam lekko świńskim truchtem, bo jakoś nie chciałam się natknąć przypadkiem na Złego Pana Na Ka już sprawdzającego bilety. Wtedy to wszystkie moje dobre chęci wzięły i by sobie w łeb palnęły, bo już by było tu lejt i dostałabym papierek.. tylko jakby nieco inny.

Do przedziału dla Pana Maszynisty i jego Wesołej Kompanii dotarłam dysząc i sapiąc jak ranny łoś tylko w trochę gorszym stylu. Oblicze czerwone, włos rozwiany, Obywatel bezczelnie rozwalony na przednim siedzeniu. Zastukałam grzecznie w szybkę a Zły Pan Konduktor mi pomachał. Fajnie – myślę sobie – no to bawimy się w machanie. To ja mu też pomachałam. Po chwili jednak mu się znudziło i podszedł do drzwi a ja znalazłam się w Świętym Przedziale Służbowym z najmilszą miną Sierotki Marysi po pożarze jaką udało mi się przywołać na spocone oblicze.

– Dzień dobry. Chciałam kupić bilecik.
– Aale to będzie dopłata.
– No trudno. Co zrobić.
– I dokąd?
– Do Powiśla.
– Aale to szkolny??
– Nie… normalny

W tym miejscu nastąpiło bezbrzeżne zdziwienie Pana Na Ka, mocno zmienna mimika, szybkie oglądnięcie Lokatora z dolnego piętra, podrapanie się w czoło i kontynuacja.

– Aale to będzie 7 złotych.
– O rety! Tak dużo?
– Noo. Niestety
– Szkoda…

Tu z kolei nastąpiła kolejna moja mina z cyklu Sierotka Marysia na Dzikim Śniadaniu, bezradny uśmiech numer 5 i mryganie rzęskami w stylu jelonka Bambi na ślizgawce. Chcąc nie chcąc chwyciłam za portfel. Na to Pan Na Ka łypnął porozumiewawczo na mnie i na Obywatela i wskazał nam miejsce w kącie świętego służbowego przedziału uśmiechniętym szeptem dodając:

– Pani siada.. Może ‚Renoma’ nie wpadnie.

Tym oto sposobem poznałam pierwszego, iście renomowanego Pana Na Ka, który okazał się Dobrym Panem Konduktorem i odbyłam całkowicie bezpłatną podróż pociągiem w komfortowych warunkach siedząc w pustym przedziale z wyrazem olbrzymiego zdumienia i głupawej szczęśliwości na twarzy.

Czy dziś jest jakiś Dzień Dobroci Dla Ciężarówek?

Ps. ‚….’ podaj mi na pasztetowa_raz@gazeta.pl numer swojego konta – z chęcią wpłacę Ci te 7 złotych, żebyś tak nie obrywał po kieszeni w przypadku podwyżek. Trzeba sobie w końcu jakoś pomagać. Pozdrawiam.

Z ostatniej chwili

A jednak zawsze może zdarzyć się coś, co przylepi nam do twarzy taki szeroki od ucha do ucha uśmiech. Na długo.

Właśnie dostalam esemesa:

‚Decyzją Rady Chóru Politechniki Warszawskiej zostało przyznane Ci becikowe w wysokości całkowitego sfinansowania obozu letniego. Od decyzji nie ma możliwości odwołania’

:))))))))))))))))))))))))))))
Jessss. Normalnie musiałam usiąść z radości. Jadę w sierpniu do Sarbinowa. Na całe dwa tygodnie. Jednak się uda. A już myślałam, że pozostanie mi walka z komarami w przydomowym ogródku i dalsza pielęgnacja bębna. Po prostu kocham tych ludzi…

No! Obywatelu – zobacz ile cioć i wujków nas lubi. Niech pies trąca te wszystkie autobusowe i przychodniane horpyny. Pięknie jest!

Ps. A żeby towarzystwo nie myślało, że tam nad tym morzem to sie tylko obijać z Lokatorem koncertowo będziemy, to dodam tylko, że czeka nas ciężka praca nad nowymi utworami (bo we wrześniu jedziemy na festiwal do Sopotu a musimy stamtąd przywieźć coś poza opalenizną)… prócz obijania rzecz jasna 😉 Taki Grybów – tylko latem. Już się nie mogę doczekać. Jak pragnę podskoczyć.

Ps2. Zatrważająco okrutnie chce mi się parówek. Wyczaiłam w lodówce musztardę ale jakoś samej nie wypada. Rety! Te zachcianki mnie wykończą.

Ps3. Myśląc o parówkach złamałam linijkę.

Ps4. Ze wszystkich sił staram się nie myśleć o wołowince w sosie chrzanowym i młodych ziemniaczkach z koperkiem.

Blurp

Dziś poszalałam, czyli marudnika ciężarówki ciąg dalszy

Rano masakra. Autentyczny welszmerc z przeszkodami. Bojówki, co to w nie dwa tygodnie temu wchodziłam z palcem w uchu, mogą mi teraz zrobić urocze ‚papa’ z szafy. Podobnie jak spódnica – co Mamut twierdził, że w niej jakbym szła na wojnę wyglądam, tylko brzydziej – do tej pory ulubiona. I będąca powodem nieustającej zazdrości Katy, z czego nie powiem, żebym się nie cieszyła. Teraz mogę sobie powspominać jak to kiedyś było fajnie być szczupłą. Czuję się jakbym z węgorza zmieniła się w wala błękitnego. Tylko gigantycznego penisa nie mam. Zresztą – na co mi.

Co prawda mówią mi na około, że tylko z boku widać i jak stanę rzutem przednim albo tylnym to nic a nic i się nieźle przypatrzeć trzeba. Mamut twierdzi, że to dlatego nie ustępują mi miejsca. Ale przecież nie będę się pchać na każdego bokiem jak jakaś wściekła mątwa żeby tylko raczył mnie zauważyć, podnieść swój gruby zad i żebym mogła swój nie mniejszy posadzić i dalej sapać miarowo. Poza tym wcale mnie jakoś to, że tylko bokiem Obywatel jest widoczny, nie pociesza.

W nic się do cholery ciężkiej nie mieszczę. Spodzień codzienny paszoł w kąt i się kurzy. O dżinach nie wspomnę. Ani sukienkach w linii ‚blisko ciała’. W tej linii to ja mam teraz absolutnie wszystko, pod warunkiem, że w ogóle uda mi się to wcisnąć na grzbiet, upchnąć mleczarnię i przynajmniej połowicznie nasunąć na Lokatora z dolnego piętra. Pozostają mi czerwone sztruksy, jedne jedyne spodnie z cienkiego dżinsu (póki co), dwie długie sukienki, jedna krótka, ze dwie spódnice i… prześcieradło. I zero koszulek co bym mogła całkowicie zakryć nimi balonik, który połknęłam i się on – ten balonik – systematycznie i samoczynnie pompuje.

U Halki są co prawda jakieś dwie sukienki od jej kuleżanki z pracy, co to dla mnie przyniosła z okazji obecności Obywatela coraz widoczniejszej, ale w jedną to się lada chwila już nie zmieszczę a druga jest nieprzyzwoicie krótka i za każdym razem jak ją założę będę się zapewne zastanawiać czy już widać moje majty w paski czy jeszcze trochę muszę się poschylać. Przecież nie będę chodzić do pracy w dresowych spodniach co je mam w spadku i górze od bikini albo owinięta w ręcznik kąpielowy. Przy czym w sklepach z odzieżą ciążową z reguły poprzestaję na oglądaniu wystawy, bo jak już jest coś co do złudzenia nie przypomina brezentowego namiotu wojskowego na trzydzieści osób i nie jest różowe, to z reguły kosztuje to trzydzieści razy więcej niż mogę sobie na to pozwolić. Bo pozwolić sobie mogę na coraz mniej. Psia kostka.

Dziś na przykład poszalałam. Kupiłam sobie pół kilograma truskawek i drugie pół czereśni. Pięć zeta lżejsza poszłam jeszcze po sok, pół razowego chlebka, pomidora i… pasztet. Tak mnie dziś naszło na pasztet. No i promocja była. Generalnie to należało mi się szaleństwo i żałuję, że mi na pączka nie starczyło co to był mrugał do mnie z półeczki pełnej smakowitości. Ale może to i lepiej, że mi nie starczyło. Jeszcze trochę pączków i już nawet w to co mi z tekstyliów zostało nie wlezę. Tak czy siak – poszalałam. Ale należało mi się. Bo dziś kolejne kłucie było i Lejdi Wampiria De Monster wessała mi się za pomocą szczykawki s pompkom wew żyłę i wyciungła sobie co tam jej się przydać miało. Jak tak dalej pójdzie to nie będzie miała czego pobierać do badań. Wysuszy mnie jak mumię albo jakąś inną starą wydrę.

Całą drogę do pracy jakoś mi słabo było. Potem się okazało, że znów mi zrobiła kuku. Co dokładnie to nie wiem. Grunt, że łapa boli, siniec okazały jest i wyraźnie odczuwam deficyt płynów ustrojowych w ciele. Zamierzam nadrabiać cały dzień bo upalnie przy tym i duszno jest niezwykle a jeśli wieczorem zobaczę w pobliżu jakiegoś zbłąkanego komara chętnego na małe co nie co, to ostrzegam, że mogę być niebezpieczna. Zatem panie komarzyce – ssawki won, bo w dziób!

A tak w ogóle to zapomniałam o jeszcze jednej długiej sukience. Co to mam ją na sobie dzisiaj. Nie wiem ile jeszcze w niej uda mi się pochodzić, ale póki co w obcisłych i wydekoltowanych brązach na ramiączkach (takich ala późna Rzymianka z ukulele) prezentuję się wyjątkowo kobieco. I sądząc po spojrzeniach panów wyjątkowo ładnie. A co mam sobie żałować.

Wieczorem ma być burza.
Mrrr

Ps. Dla chętnych i gotowych – jutro o 17.00 w Polibudzie (Gmach Główny)dajemy ostatni przed wakacjami koncert. Szczegóły. Wstęp oczywiście wolny. Zapraszam serdelecznie.

Empty spaces… take a look at me now

Ponoć wszystko, co nas spotyka ma jakiś cel.
Ponoć zarówno osiągnięte jak i chybione cele wzbogacają doświadczenia.
Ponoć wszystko, czego doświadczamy, ma nas przygotować do czegoś, co nastąpi w przyszłości.
Ponoć przyszłość jest przewidywalna tylko jeśli chodzi o gotowanie mleka.
Wiadomo, że kiedy tylko odwrócisz wzrok, wykipi.
Ponoć emocje gromadzą się w nas niczym w garnku z pokrywką, stojącym na silnym ogniu, a tłumione, na pewno nie prowadzą do lepszego smaku.
Ponoć za smak odpowiada miliony kubków smakowych.
Wszystkie mieszczą się na bardzo małym fragmencie wszechświata jakim jest język.
Małe przestrzenie mieszczą czasem znacznie więcej niż duże.
Zwłaszcza jeśli chodzi o przestrzenie pomiędzy ludźmi.

Ponoć czas ciąży powinien być dla kobiety najwspanialszym i najmilej wspominanym w życiu okresem.
Ponoć powinna być wtedy spokojna, wolna od zbytecznych trosk i z radością przygotowywać się na przyjście na świat swojego szczęścia.
Ponoć nie powinna mieć wtedy zbyt wielu powodów do łez i smutku, a jeśli już, to tylko takich, o które z czystym sumieniem można obwinić buzujące w niej wówczas hormony.

Ponoć…

Wiem jedno. Cała moja wiedza i życiowe doświadczenie ma się czasem nijak do otaczającego mnie świata.

Wiem drugie. Nigdy nie będzie już tak jak przed. Zawsze będzie po.

Wiem trzecie. Dziś czternasty. Wszystkiego najlepszego R.