Pan Mieczysław miał swoje szlagiery a ja mam swoje. W jednym się jednak zgadzamy. I nie jest to kwestia dnia tygodnia.
Ostatni dzień Ludzkiego w żłobku (miejscu, gdzie tradycyjnie przerabia się dzieci na parówki) stał się faktem. Niniejszym oznajmiam, że w najbliższym czasie planuję dostać świra, ewentualnie szczątkowo ogłuchnąć i oślepnąć na wszystko, albowiem na lipiec zostaję z dzieckiem w sparingu. Sama jak schabowy w mlecznym barze po szesnastej. Żadna żłobkowa Ciotka Etatowa już mnie, matki wyrodnej verszyn tu ziroł, nie wyręczy pobierając z rąk mych niegodnych Lokatora na osiem godzin. Żadna interakcja z otoczeniem mniej lub bardziej równo-latków nie wymęczy mi Syna dostatecznie dobrze bym mogła po przyjściu do domu pójść w spokoju umyć ręce czy zająć się obiadem na najbliższy tydzień z góry, korzystając z rzadkiego momentu obywatelskiej drzemki. Generalnie orka i ręce do wycieraczki. Tej na parterze.
Nawiasem mówiąc sformuowanie ‚przyjście do domu’ jest dość odważne biorąc pod uwagę, że Młody waży dopiero niespełna dziewięć kilogramów a ja już twierdzę, że waży ‚aż’ dziewięć. Co będzie później? Strach się bać. Wygodniej mi dotychczas było, nie przeczę, zanosić Go metodą nosidełkową na własnych barkach rano do tramwaju – gdzie po przejechaniu dwóch przystanków już praktycznie byliśmy na miejcu – i odbieranie Go w analogiczny sposób. W sierpniu przyjdzie mi chyba co rano znosić wózek, znosić Lokatora, truchtać do żłobka bo już będę spóźniona, upychać Stalową Strzałę w wózkowni, wyłuskiwać Go ze środka pojazdu i biegać na pięterko, a po pracy wykonywać to samo w odwrotnej kolejności. A to już dla mnie, porannego leniwca rodowodowego, pewien problem. Albo więc będę Młodzież dźwigać albo wstawać pół godziny wcześniej żeby z tym wózkiem wszędzie zdążyć. W obu przypadkach utyskiwanie pod nosem będzie zjawiskiem oczywistym i absolutnie niezaprzeczalnym.
Tymczasem już się cieszę na lipiec z rozentuzjazmowanym, pełnym pomysłów, sił i energii raczkującym Lokatorem, który prędzej powie, że chce kompot a nawet sam go ugotuje z nazbieranych uprzednio własnoręcznie porzeczek, niż się zmęczy i oklapnie choć na chwilę. Bo tak w zasadzie to się bardzo cieszę, że mam takie żywe i pogodne Dziecko. Tylko czasami chciałabym również pocieszyć się przez moment z siedzenia na tyłku i poczytania książki przy herbacie. Niby mogę. Ale jak Młody idzie spać padam na pysk stylem motylkowym i marzę tylko o poduszce do spółki z kocem a nie o wystygłej herbacie i zakurzonej od tygodni w tym samym miejscu książce.
Jestem wredna zołza, wiem. Ale mogę kochać Syna jednocześnie wiedząc (i rozumiejąc jak diabli), że fakt posiadania potomka w wieku odkrywczym znacznie zwiększa upierdliwość doznań. Jakkolwiek miłe by te doznania nie były. Pocieszają mnie chwile igorowego zasypiania i budzenia się… i te uśmiechy, których nie zamieniłabym na najdłuższy nawet urlop od świata. Takie na dzień dobry. I faktycznie dzień robi sie dobry. W ułamku sekundy. I te Jego słowa bezładne z pozoru, które jednak są najważniejsze, bo tylko dla mnie i przytulanki gdy jestem tuż obok. Poza tym tak naprawdę strasznie jestem dumna z tych Jego wszystkich osiągnięć. I z tego, że zamiast siedzieć próbuje podciągać się na meblach i wstawać ‚bo on tak właśnie chce’, że podskakuje a przewinięcie Go to wyczyn z dziedziny ekwilibrystyki stosowanej. Że woli turlać się ze mną po podłodze zamiast grzecznie czekać na zainteresowanie w skupieniu oglądając czerwoną konewkę. Lubię Go takim jaki jest. I doceniam wszystko co mam. Bo fajny jest ten mój Syn. I dobrze, że jest. Tak tylko muszę sobie czasem pogadać 😉
Najbardziej na świecie jednak pociesza mnie doraźnie fakt istnienia łóżka.
Ten kto je wymyślił zaiste musiał być wspaniałym człowiekiem.