To ostatnia niedziela…

Pan Mieczysław miał swoje szlagiery a ja mam swoje. W jednym się jednak zgadzamy. I nie jest to kwestia dnia tygodnia.

Ostatni dzień Ludzkiego w żłobku (miejscu, gdzie tradycyjnie przerabia się dzieci na parówki) stał się faktem. Niniejszym oznajmiam, że w najbliższym czasie planuję dostać świra, ewentualnie szczątkowo ogłuchnąć i oślepnąć na wszystko, albowiem na lipiec zostaję z dzieckiem w sparingu. Sama jak schabowy w mlecznym barze po szesnastej. Żadna żłobkowa Ciotka Etatowa już mnie, matki wyrodnej verszyn tu ziroł, nie wyręczy pobierając z rąk mych niegodnych Lokatora na osiem godzin. Żadna interakcja z otoczeniem mniej lub bardziej równo-latków nie wymęczy mi Syna dostatecznie dobrze bym mogła po przyjściu do domu pójść w spokoju umyć ręce czy zająć się obiadem na najbliższy tydzień z góry, korzystając z rzadkiego momentu obywatelskiej drzemki. Generalnie orka i ręce do wycieraczki. Tej na parterze.

Nawiasem mówiąc sformuowanie ‚przyjście do domu’ jest dość odważne biorąc pod uwagę, że Młody waży dopiero niespełna dziewięć kilogramów a ja już twierdzę, że waży ‚aż’ dziewięć. Co będzie później? Strach się bać. Wygodniej mi dotychczas było, nie przeczę, zanosić Go metodą nosidełkową na własnych barkach rano do tramwaju – gdzie po przejechaniu dwóch przystanków już praktycznie byliśmy na miejcu – i odbieranie Go w analogiczny sposób. W sierpniu przyjdzie mi chyba co rano znosić wózek, znosić Lokatora, truchtać do żłobka bo już będę spóźniona, upychać Stalową Strzałę w wózkowni, wyłuskiwać Go ze środka pojazdu i biegać na pięterko, a po pracy wykonywać to samo w odwrotnej kolejności. A to już dla mnie, porannego leniwca rodowodowego, pewien problem. Albo więc będę Młodzież dźwigać albo wstawać pół godziny wcześniej żeby z tym wózkiem wszędzie zdążyć. W obu przypadkach utyskiwanie pod nosem będzie zjawiskiem oczywistym i absolutnie niezaprzeczalnym.

Tymczasem już się cieszę na lipiec z rozentuzjazmowanym, pełnym pomysłów, sił i energii raczkującym Lokatorem, który prędzej powie, że chce kompot a nawet sam go ugotuje z nazbieranych uprzednio własnoręcznie porzeczek, niż się zmęczy i oklapnie choć na chwilę. Bo tak w zasadzie to się bardzo cieszę, że mam takie żywe i pogodne Dziecko. Tylko czasami chciałabym również pocieszyć się przez moment z siedzenia na tyłku i poczytania książki przy herbacie. Niby mogę. Ale jak Młody idzie spać padam na pysk stylem motylkowym i marzę tylko o poduszce do spółki z kocem a nie o wystygłej herbacie i zakurzonej od tygodni w tym samym miejscu książce.

Jestem wredna zołza, wiem. Ale mogę kochać Syna jednocześnie wiedząc (i rozumiejąc jak diabli), że fakt posiadania potomka w wieku odkrywczym znacznie zwiększa upierdliwość doznań. Jakkolwiek miłe by te doznania nie były. Pocieszają mnie chwile igorowego zasypiania i budzenia się… i te uśmiechy, których nie zamieniłabym na najdłuższy nawet urlop od świata. Takie na dzień dobry. I faktycznie dzień robi sie dobry. W ułamku sekundy. I te Jego słowa bezładne z pozoru, które jednak są najważniejsze, bo tylko dla mnie i przytulanki gdy jestem tuż obok. Poza tym tak naprawdę strasznie jestem dumna z tych Jego wszystkich osiągnięć. I z tego, że zamiast siedzieć próbuje podciągać się na meblach i wstawać ‚bo on tak właśnie chce’, że podskakuje a przewinięcie Go to wyczyn z dziedziny ekwilibrystyki stosowanej. Że woli turlać się ze mną po podłodze zamiast grzecznie czekać na zainteresowanie w skupieniu oglądając czerwoną konewkę. Lubię Go takim jaki jest. I doceniam wszystko co mam. Bo fajny jest ten mój Syn. I dobrze, że jest. Tak tylko muszę sobie czasem pogadać 😉

Najbardziej na świecie jednak pociesza mnie doraźnie fakt istnienia łóżka.
Ten kto je wymyślił zaiste musiał być wspaniałym człowiekiem.

Zadanie domowe

Rozprawka. Temat: BUTELKA

Wystepują:

– Igor Szymon Wu, Młody, Dzieć, Bąbel, Ludzki, Obywatel Piszczyk, Księciunio, Lokator, Grzdyl, Wrzaskun, Bączysław, Kasownik, czyli Syn
– butelka
– dłoń matczyna
– senność
– okoliczności przyrody

I bonus:

Fot. Bruno Braun

Pokolenie reklamożerców i utajony geniusz fizyki

Śniło mi się, że esemesowałam z Pablosem. Niby nic ale parę tekstów położyłoby na łopatki nawet Monthy Pythona. Sen był tak sugestywny, że obudziwszy się chwyciłam za telefon i przeszukałam wiadomości wychodzące. Pusto. Lekko uspokojona dokonałam niezbędnych działań porannych, rozparcelowałam Lokatora w nosidełku na ramionach, wsandaliłam się w sandały i ruszyłam w świat. W tramwaju dostałam od Pablosa w podziękowaniu za imieninowe życzenia esemesa… w którym było kilka sformułowań świetnie znanych mi ze snu. Hę?! Mało prawdopodobne na przypadek.

Niestety wyżej wzmiankowany również nie przypomina sobie nocnych pogaduch bo inaczej gotowa byłabym się kłócić, że znów lunatykuję. Kiedyś w ferworze walki z księżycem zabazgrałam zeszyt do fizyki. Cały. Niestety z koślunów nic nie dało się odczytać. A szkoda, może odkryłam jakieś nowe prawo. Ludzkość pozostanie więc w nieświadomości mego geniuszu na polu omów, atomów i innych oszołomów. Przynajmniej póki co.

Tymczasem pozdrawiam wszystkich Piotrów i Pawłów. I pana z wielką pluszową owcą, którego widziałam w trzynastce 😉

Na deser cytat z oglądania Egzorcysty:

– Może i kiepska ale po ścianach biega fajnie.
– Kupi lamisilat to jej przejdzie.

Notka długa, wielowątkowa i z brzydkimi wyrazami

pada sobie deszczyk
siąpi na dwa dachy
zaraz się zarobię
aż po same pachy

Upał zelżał i daje się wziąć kilka wdechów na przystanku w centrum Warszawy. Do tej pory miałam bowiem wrażenie, że ile oddycham lepikiem do papy. Albo innym równie rześkim materiałam budowlanym. Wczoraj powietrze było uderzające. Dosłownie. Wychodziło się z jakiegokolwiek pomieszczenia gdzie temperatura nie osiąga czterdziestu stopni i człek się zastanawiał czy jeszcze ustoi czy ma się od razu położyć i czekać na słoneczny zenit. W końcu jak Afryka to Afryka. Ludzie padali jak muchy, karetki miały kursy jak taksówki w sylwestrową noc a tramwaje zgodnie odmawiały współpracy ze względu to na przegrzaną trakcję to na plastyczne tory. Jeszcze tylko przygodnie poznanych sępów brakowało.

Od tygodnia trąbią wszem i wobec, że dziś będą burze i ulewy. Burze, ulewy i w ogóle kosmos dla płetwonurków przychodnikowych. Dziś czyli dziś. I co? I oczywiście dziś jak ta sierota po Stalinie musiałam się ubrać w sukienkę z gatunku ‚niby jestem normalna ale jak popada to się robię przezroczysta’. Bo w razie deszczu sukienka przylepia się do ciała a materiał robi się przezierny. Wkurzające ale dawno w niej nie zmokłam, więc w pamięci brakło stosownego komunikatu czcionką w rozmiarze 45. Kurza morda no. Nawet bilobil by mi nie pomógł bo bym zapominała go zażyć. Notorycznie. Nie dość, że bez parasola, to oblepiona sukienką będę do domu wracać przez pół miasta. A rano jeszcze się zastanawiałam, czy ją czy nie ją bieriom. I stwierdziłam, że bieriom bo fajna jest, niebieska, miła, przewiewna i na upał w sam raz. Fajna. Tylko na deszcz jakby niespecjalnie. Chyba, że mam wszystkim po drodze prezentować pasiaste gaciochy i busthalter. I tak mam dekolt wysoce niestosowny a gdybym chciała prezentować wyżej wzmiankowane desusy właśnie, nie zakładałabym nic na wierzch. Więc co jest grane ja się pytam. Albo nawet zapytowuję. Rety! Czy lobotomię da się zamówić do domu?

a teraz nie pada
tylko z okna leje
jak wiatrak zamoknie
chyba oszaleję

Wczoraj byliśmy z Młodym na chórze i sobie pośpiewaliśmy. Każde w innej tonacji ale kto by się tam zagłębiał w szczegóły. Grunt, że dobra zabawa była. Ludzki został obściskany, obcmokany i obnoszony z każdej strony przez wszystkie ciotki w okolicy, więc szczęście wręcz wylewało się z Niego każdym dostępnym otworem ku uciesze Obywatela Wzmiankowanego i lekkiemu ponderwieniu rodzicielki, czyli mnie. Nie po to bowiem ładuję w Ciebie Synu mój jedyny hektolitry papek, kaszek, przecierów i herbat, byś mi potem to wszystko oddawał w wersji ‚przegląd tygodnia’. Refluks refluksem ale ja tu węszę zwyczajną rodzinną złościwość i wredotę. Zobaczysz, jak dorośniesz to ja będę do domu wracać na czworakach rzygając pokątnie i nie wiem kto się wtedy będzie śmiał ostatni. Pewnie sąsiedzi.

A na przystanku powrotnym 159 o godzinie 20 z minutami, czyli o zwyczajowej porze popróbowej, zbierają się Panie Elektromonterki. Panie Elektromonterki chodzą nocami od latarni do latarni i sprawdzają. Nie wiem co i wiedzieć nie chcę ale sądząc po ich odzieniu nocami też jest upalnie. I niezbędne są do tego pończochy wystające spod kiecki szerokości krawata. Zanim jednak się do tych swoich latarni rozejdą, zbierają się na przystanku. Tym samym, na którym stajemu też my z Lokatorem czekając na miejski dyliżans wiozący nas do domu. I zawsze strasznie głupio się tam czuję z Młodym w nosidle. Zwłaszcza, że On jak to On, uśmiecha się do Pań Elektromonterek tak, że szerzej już się nie da bo by Mu głowa pękła. A one uśmiechają się do Niego. Obopólnym zachwytom generalnie nie ma końca a Ludzki zdecydowanie za mało ludzki jest jeszcze na jakiekolwiek tłumaczenia. Zwłaszcza, że i tak chwilowo nie wiedziałabym jakie. Więc tylko usiłuję nie czerwienieć wpatrując się w rozkład jazdy, który znam już na pamięć. Zwłaszcza gdy samochody niebezpiecznie zwalniają.

siarkowodór i dwutlenek
wydziela się z naszych łazienek

Klatki schodowe przypominają schron bombowy. Zdobyty przez nieprzyjacielskie siły wroga. Roboty rozpruwają piony i poziomy po przeciwległej stronie a mnie już ciarki urządzają na plecach gonitwy chartów. Wkurw osiągnął apogeum gdy wczoraj poprosiłam Panie Kerownyku! o szybki ogląd sytuacji w moim wucecie i ocenę o co dokładnie im się rozchodzić będzie. Tym robotom znaczy. Panie Kerownyku! przyszedł, zaszurał, mlasnął, łypnął i odrzekł, że ‚normalnie’. Niemiły był i jechał szczypiorem na kilometr ale w sumie nie moja sprawa czym on jeździ do roboty, więc tylko wydrążyłam tunel w nurtującym mnie osobiście problemie kiblowym.

– Czyli?! – dodałam pytanie pomocnicze i rzuciłam koło ratunkowe z bramki numer jeden. Albowiem u przyjaciela był abonent. Chwilowo niedostępny.

Na to on mi, że tu się rozpruje, tam się skuje, tu zrobi dojście a tu dziursko do kuchni i mię normalnie zgięło. W pół mię zgięło. Kucie, łupanie i dziurwa w ścianie?! Totalna demolka. Zero łazienki, jedna wielka riuna, ciemność i zgrzytanie zębów. Masakra piłą łańcuchową, nawet teksańska, to pestka w porównaniu z tym co chciałam temu Panie Kerownyku! zrobić. Natentychmiast i z przytupem. Na moją sugestię bowiem, że z klatki schodowej też mają swobodny dostęp do rur wszelakich i nie muszą mi całkowicie niszczyć łazienki by wymienić piony i poziomy. U mnie wystarczy wykuć tyle co na muszlę. Bynajmniej nie koncertową ale też akustyczną wielce. Na to mi Panie Kerownyku! – nie macnąwszy nawet rur, które były wymieniane na plasticzane przy okazji niedawnego remontu łazienki przez właścicieli – stwierdził autorytarnie, że ‚ICH to nie interesuje bo ONI wywalają wszystko jak leci’. I że inni się zgodzili i nie robili problemów. Fajnie, tylko inni może nie mają przed sobą wizji nieczynnej i ciemnej łazienki (podwieszany sufit z lampkami też wywalić zamierzają bo muszą się tam wkuć) z małym dzieckiem w środku afrykańskiego lata. A glazurę i terakotę to mam chyba sobie wytworzyć stopami metodą chałupniczą i przykleić na gumę do żucia. Ależ zero problemu doprawdy.

jestem oazą spokoju
pierdolonym, kurwa, zajebiście wyluzowanym
kwiatem na tafli jeziora
*

Powiedziałam, że się odezwę jak się skontaktuję z właścicielem mieszkania. Mam nadzieję, że odmówi współpracy z robotami. I generalnie jak ktoś mnie chce dziś czymś wnerwić to ma ostatnią szansę. Potem zatrudniam się w charakterze rotweilera przywillowego i liczę na to, że mną ktoś kogoś poszczuje. Albo, że przynajmniej się wścieknę.

Ps pomocniczy:
Nie wiem o co chodzi z tym kodem i po co on komu ale wiem, że jeszcze jedno pytanie o ów kod i moja homeostaza ulegnie zaburzeniu. Wówczas mogę kogoś pogryźć. Dotkliwie. Lojalnie uprzedzam.

Ps ulewny:
Czy już wspominałam, że uwielbiam deszcz?

Miłego dnia oczywiście 😉

__________________
* cytat z halutowego kubka

W Dolinie Śmierci w czterdziestym którymś…

…odnotowano 54 stopnie pana Ce, więc nie narzekajmy.

Chciałam lato to mam. Mam i teraz nie wiem zupełnie co z tym fantem zrobić. Jak bym się nie ubrała, czuję się jak lekko zblanszowana brukiew. A jak się rozbiorę to się nawet nie czuję bo mi siadają synapsy i robi się zwarcie. Jak wczoraj w łazience na ten przykład. Przyszła Lukrecja, włazi do wuce, zapala światło a tu wszystko pierdut. Korki wysadziło w kosmos. Bo SIEM żaróweczka wzięła i przepaliła. Żaróweczka, w mordę jeża, taka co jest tak cholernie wysoko, że prędzej wyskaczę dziurę do piwnicy niż doskoczę do niej ze stołka. A tak przy okazji – pragnę szczudeł. W tym mieszkaniu wcześniej musiał mieszkać Guliwer. I strasznie go nie lubię bo nasyfił w kuchni za szafkami i hodował królika. I nie sprawdzał żarówek.

Wszystko się przepala – taki ukrop. Tylko ja się przepalić nie mogę. Choćbym nie wiem jak chciała. No bo jak to tak. Po kiego grzyba Młodemu przepalona matka.

W pracy spływam z krzesła. Jeszcze z wdziękiem bo w miarę rano. O tramwajach wolę się nie wypowiadać bo dziś pobiłam światowy rekord we wstrzymywaniu powietrza z zewnątrz w płucach i czekam na wpisanie do księgi rekordów mistrza Guinessa. Pięć przystanków na bezdechu. O jeny! Potem niestety już zaczęłam przypominać dorodny okaz buraka pastewnego, więc musiałam poszukać jakiegoś rozwiązania. Zamiast rozwiązania, którego jakoś nikt z obecnych nie chciał zgubić, znalazłam okno. Znaczy było tam cały czas ale dawało równie dużo świeżego powietrza co kotary z pluszu w dawnym kinie Polonia i dlatego jego obecność dotarła do mnie dopiero po dłuższej chwili. No ale było, tak? Więc się liczy. Tyle, że cholernie wysoko sobie było.

Dziś do kurki siwej w ząbek czesanej jest chyba po prostu Dzień Wszystkiego Cholernie Wysokiego. 27 czerwca – zapamiętać. Szfak.

Musiałam dość ciekawie wyglądać stojąc na palcach i udając żyrafę. Tam w tym tramwaju, upał mi świadkiem, zamarzyłam być taką kobitą z obręczami na grdyce. Życie mają raczej dość nieciekawe i nie zazdroszczę jak im utkwi jaki kłaczek pomiędzy obręczą numer 58 a 59 ale w dusznych tramwajach i z ponad trzydziestką w cieniu na liczniku traci to jakby na znaczeniu. Jakby. Jakby jednak do pracy dotarłam. No to siedzę. I piszę. I spływam. W wdziękiem.

I zastanawiam się tylko czy wypłynąć teraz na ten upał i wkapać się równie subtelnie do sklepu po wodę czy poszukać w pracy wazonu.

Zaczynam rozumieć na czym polega kac gigant.

Pees popołudniowy.
Nie żebym potrzebowała ustawicznego głaskania po głowie albo nagłego kopa w nery, bo nie potrzebuję (fryzura by mię wzięła przyklapła a nerki wolę w stanie obecnym) ale czasem się tak jakoś zadumowywuję… i nic dobrego z tego nie wynika 😉 Mianowicie. Statystyki kłamią. To niemożliwe bowiem, żeby z trzystuparu wczorajszych i prawie dwustu dzisiejszych czytaczy (w tym on-line około dychy) – minus siedem w porywach do dziewięciu – wyznawało zasadę, że milczenie jest złotem. Musi nudno piszę. Dziecko, praca, marudzenie – chyba się przeniosę na Rodos 😉

Mimo wszystko jednak warto czytać ze zrozumieniem. I z odrobiną choć poczucia humoru. Marudzenie to tylko marudzenie, z reguły przechodzi i śmieszy, i nie należy przywiązywać do tego wagi ciężkiej. Ani państwowej.

Za komentarze serdecznie dziękuję
w imieniu próżności i własnym 🙂

Marudnik poweekendowy

W piątek po pracy na dachu Dworca Śródmieście grał Hey a my z Katą siedziałyśmy w trawie. Słuchałyśmy, patrzyłyśmy, myślałyśmy i komentowałyśmy. Śpiewała Kasia, chłopcy brzdąkali na gitarkach i kompletnie się wzajemnie nie słyszeli bo każde było obok. Obok dźwięku. Antyradio się nie spisało z odsłuchami. Tylko Nosowska jak zwykle dobra, tyle, że na 1/4 możliwości rozkręcona i prognozuję rychły bezgłos. Mam nadzieję, że leczy guzki u foniatry bo brzmi to poważnie. Chyba, że miała właśnie zapalenie krtani. Ale to chyba wówczas należałoby odwołać to ‚dachowanie’.

Poza pełnym przekrojem małolatów w bojówkach i plastiku oraz stylizowanych na ‚jestem ołtsajderem i taki jestem straszliwie inny, że jezusmaria ja pergolę’ klonów, nie stwierdziłyśmy tam śladu klimatu dawnych koncertów. Ani nawet śladu czegokolwiek poza… dziećmi. Średnia wieku – 14 lat i co drugie z piwem w dłoni. Centrum miasta. Zakazy, strażnicy i takie tam pierdoły. Dzieci roznegliżowane do granic przyzwoitości, dzieci całujące się w fontannie, dzieci wykolczykowane i wytatuowane, dzieci w krzakach i dzieci z dziećmi co lada chwila, dzieci z bluzgami i dzieci ala ‚młody gniewny’ – stroszone pióra i różowe trampki. Może to i fajne jest, może i my takie kiedyś byłyśmy ale z tego co pamiętam, to wtedy jeszcze o coś chodziło. Istniało coś poza strojem i muzyką, jakieś ideały chyba. Ale nie jestem pewna bo to dawno było. Poza tym wtedy to miało manifestować coś poza głupotą i kieszonkowym od starych. Nawet spodnie robiło się samemu a nie szło do trędi sklepu by wybulić cztery stówy wzięte od rodziców. Jak chciałam spodnie to musiałam najpierw na nie zarobić. Albo przerobić – to też było super bo eksperymenty z bielinką i farbkami do bielizny zawsze owocowały czymś ciekawym i wyjątkowym. Jedną bluzkę ‚z wtedy’ noszę do dziś. Kieszonkowe to mieli ci lepsi. I frajdą była wtedy różnorodność, nie klony.

W każdym razie zmyłyśmy się szybko. Bez żalu. W sumie jacy odbiorcy, taki koncert. A publiczne golenie klaty woskiem w plastrach to już nawet mnie – mało wybredną jeśli chodzi o absurd koncertowy – nie bawi. Miłym (mimo wszystko) akcentem był fakt absolutnego wyzbycia się kompleksów – zwały i zwisy prezentowane tamże przez dziewoje znacznie od nas przecież młodsze sprawiły, że poczułyśmy się atrakcyjnymi kobietami. Bez dwóch zdań. Tylko mnie dziwi kto pozwolił tym wszystkim gimnazjalistom tak się spaść. Bo nie uwierzę, że wszystkie cierpią na choroby nerek i tarczycy. Ja nie mówię, że jestem idealna ale w wieku lat nastu uprawiałam sport i wyglądałam o niebo zdrowiej i lepiej niż ta zmakdonaldyzowana młodzież. Rower od czasu do czasu by nie zaszkodził. A skoro w tym wieku mają tyłki w rozmiarze niezłego telewizora to strach się bać co będzie za lat kilka, lub naście. Albo są obleńce, albo tyczki – ze skrajności w skrajność, zero środka. A potem rodzice zdumieni bezbrzeżnie, że bulimia i anoreksja, że brak akceptacji dla własnego ciała i że skąd to wszystko. Bo przecież na pewno nie z torby chipsów przed telewizorem…

*****

W sobotę głównie bolała mnie głowa. To dziwne, bo mnie nigdy głowa nie boli. Za to, jak się okazało, jeśli już boli, to ekstremalnie. Łyknęłam to co znalazłam w szafce z pominięciem spirytusu odkażającego dawny noworodkowy pępek i wacików. Nie wiem czy słusznie bo mogłam sie chociaż znieczulić i zatamować ewentualny wypływ wyrzutów sumienia ale jakoś średnio mi się widział urwany film z dzieckiem, pełzającym samopas po pokoju, w tle. Może i jestem matką wyrodną ale bynajmniej nie z upadłą. Margines zaś jakoś wybitnie wolę w zeszycie niż we własnym domu.

Cierpiałam więc bohatersko i w milczeniu bo gadał głównie Igor a jak nie gadał to podgryzał. Z dumą prezentując dwa świeżo wyklute siekacze dolne wpijał mi się to w przedramię prawe, to w lewe. Zastanawiam się czy wyglądam bardziej jak ofiara przemocy w rodzinie, czy chora na cyklofrenię na stosownym oddziale bo ręce mam w siniakach a na przegubie lewym z dumą zaprezentowała mi się dziś w tramwaju dorodna malinka. Uroczo, doprawdy.

Noce są, że tak powiem, lekko z głowy albowiem Ludzki robi sie bardziej ludzki i systematycznie wyposaża w nową, tym razem górną część klawiatury. Nie płacze ale marud jest straszliwy i nijak nie można Mu ulżyć. Calgel tylko potęguje złość, Młody ciągle by coś w dziobie międolił ale jak międoli to też uwiera, więc frustracja narasta. Brak stałego międolenia powoduje z kolei złość, że brak i tak w koło Macieju. Najchętniej przyjmowane są gryzaki wodne mieszkające już chyba na stałe w lodówce. Na zmiany.

Poza tym głównie w życiu lokatorskim odbywa się jedzenie. Przez duże Ż. Młody jadłby w trybie ciągłym, jednostajnie przyspieszonym i chyba tylko moje samozaparcie oraz możliwości techniczne powodują, że Syn nie jest jeszcze kwadratowy. Mamut Go co prawda z lekka zkwadratowił ostatnim ‚tygodniem z babcią’ ale jest szansa, że to nie będzie nagminne.

*****

W niedzielę za to spacerowaliśmy mijając starsze wieloryby porozkładane w parku w samych namioto-stanikach o krok od chodnika i estetyki, przyjmowaliśmy gości, oglądaliśmy filmy, jedliśmy całą masę pysznych rzeczy i komentowaliśmy mecz Portugalia-Holandia. Goście w postaci Katy, Hal i Pablosa zeszli się w różnych porach i konfiguracjach ale osiedli wspólnie wokół Młodego zabawiając Go i unikając rozmaitych wątpliwej estetyki niespodzianek. Tu rzyg, tam rzyg ale się bawimy. Zwątpiłam nieco tylko kiedy Lokator umieścił zbunkrowane w ustach mleko w głośniku swego plastikowego, koszmarnego pianinka, które tak uwielbia, a z którego przezornie wyjęłam baterie zanim Mu je wręczyłam, ale dało sie to jakoś powycierać. Podejrzewam, że żaden konkurs chopinowski na tym nie ucierpi.

Andżelina jako pani Smitch obejrzana i obmlaskana z zachwytem na wszystkie strony, ‚Egzorcysta, początek’ obśmiany na czym świat stoi, fasolka szparagowa w brzuchu poukładana z zachwytem, meczyk obfitujący w kartki żółte i czerwone zaliczony. Kibicowalim Portugalii. I dobrze. Szkoda tylko, że skład im się zmodyfikuje w spotkaniu z wielbicielami rybnych chipsów i jogurtu w proszku. Swoją drogą nadal nie potrafię się zdecydować czy wolę piłkę z nutą latynoamerykańską czy angielską. Chyba zależy od nastroju.

Korzystając z obecności ludzi_którym_mogę_odstąpić_swe_dziecię_i_którzy_nie_uciekną_z_wrzaskiem, oddałam się rozmaitym fantazjom na temat wolnego czasu i braku hałdy prasowania w kącie pokoju. Hałda mnie odstrasza samą swoją obecnością, gdyż temperatury ostatnio sprzyjają raczej szczelnemu zamykaniu się w chłodziarko-zamrażarce bądź waniennym nurkowaniu pomiędzy kostkami lodu niż walce z ‚wyrzutem pary w pozycji poziomej’ ale nieuchronnie zbliża się czas, kiedy będę się musiała za nią wziąć. I odprasować się do bólu. Okna też wrzeszczą z nieprzezierności. I podłoga w kuchni. A ja to głównie z niewyspania. I braku czasu. Notorycznie.

A dziś w drodze do pracy tylko raz szpetnie zaklęłam na ten upał (35 stopni w cieniu. Bynajmniej nie Farenheita). Ale to pod nosem. W dodatku bardziej miało związek z higieną osobistą współpasażerów przed ósma rano niż z warunkami meteorologicznymi. W końcu chciałam lato. To mam. O losie.

I niech teraz ta laska reklamowa co wącha koszulkę swojego Tomka, co to on na pewno nie biegał bo jej nie pachnie i jest sucha ta koszulka (swoją drogą to szkoda, że jeszcze skarpetek mu nie obwąchała) to gdzie on do cholery był, wsiądzie rano w dwadzieścia cztery. Niech. I zobaczymy co będzie.

Rocznica

Dokładnie rok temu rozpękłyśmy się na pół. Ja i Ona. Ona i ja. To, co nas łączyło bardziej niż zdołałyśmy to zauważyć gdy jeszcze było, znikło. Rozpłynęło się, prysło, ale z hukiem, którego nigdy nie spowodowałaby mydlana bańka. Sen we śnie. Koszmar. Gdy się dowiedziałam, usiadłam. Tak po prostu, na trawie, tam gdzie akurat stałam. Kopniak w brzuchu. Jakby nigdy nic. Zabolało całkiem irracjonalnie. Bo przecież nie wiem co czuła, czuje nadal. Ani co będzie czuła za dwadzieścia lat, gdy pójdzie położyć dłoń na marmurze. Pokiwać głową. Przyciąć trawę. Wcale nie chcę wiedzieć. Takich rzeczy nigdy się nie chce. Tym bardziej nie chciałam wtedy. Czułam się winna. Za to rozpęknięcie. Za te łzy wszystkie i nadzieje co można je sobie pod poduszkę wcisnąć. Przecież miałyśmy razem… być. I mieć. Miałyśmy. Chwytałam za telefon i odkładałam go z powrotem do kieszeni. Jak zdrajca. Że my to nadal my. Że nie samo ja. A Ona to już tylko samo ja. I jednocześnie, że nie umiem się nie cieszyć z tego my. Opowiedziałam Mamutowi. Płakałyśmy razem jak bobry. Bez słowa. Potem zadzwoniłam a mama trzymała mnie za rękę. Spojrzała na brzuch… ale spuściła wzrok. Głupio tak cieszyć się z dziecka, które miało być do pary. A nie będzie. Ale cieszyłam się. Wszystko jednocześnie. Świat co był właśnie do góry nogami stanął. Jestem pewna. Pamiętam tę ciszę. I upiornie smutny głos… po drugiej stronie. Nie wiem czy może być coś smutniejszego. Nie wiem.

Od tamtej pory minął rok. Równo. Jakby kto ciął nożem. Igor jest naszym wspólnym snem. Zaprosiłam Ją do niego. Skorzystała. Nie mam już wyrzutów sumienia gdy odpisuję, że dwa zęby już i że śmieje się jak tylko On potrafi. Wiem, że Go kocha. W końcu jest w połowie Jej. Przez to wszystko. Dzięki temu.

Zbliżyłyśmy się. Wiem, że Człowiek, na którego tak czekała nie uciekł. On po prostu nie był jeszcze gotowy na to spotkanie. Przyjdzie innym razem. Tak, by to wszystko wynagrodzić. By nie bolało już nigdy. A Igor będzie trochę tylko starszy ale też ‚do pary’. Wierzę.

Była i druga Ona. I też rozpękłyśmy się na pół. Tyle, że nieco wcześniej. Miała żal. Za bardzo bolało rozpryśnięcie się tych marzeń o podłogę by zobaczyła coś poza swoim bólem. Nie zobaczyła. A mnie się nie chciało tłumaczyć. Nie słuchała zresztą. Oddaliłyśmy się. Runęło wszystko co odbudowałyśmy mozolnie po dawnych ‚trudnych’ czasach. Bez huku i bez mydlanej bańki za to definitywnie. Dwa prądy w tym samym oceanie. Ale w przeciwnych kierunkach. Nie wybaczyła choć nie wiem do końca czego. Nie zapomniała bo i zapomnieć by trudno było. Jesteśmy jednak tylko ludźmi. Właśnie uczymy się patrzeć na siebie na nowo. Bez żalu. Ale każda wie, że nigdy nie będzie jak dawniej.

Cieszę się z obu. Z pierwszej, że jest i mogę się z Nią dzielić bo tego chce i nie sprawię jej zawodu. Że mamy wspólnego Syna. Z drugiej, że choć wciąż uważam na słowa i nie mówię o dzieciach niepytana, bo wiem, że uczucia i że kłuje, to jest. I stara się. Choć dystans kosmiczny i wiele mamy z sobą do przemilczenia. Cóż, miara człowieczeństwa. Dzielne są obie. Zupełnie nie wiem jak…

Ponoć przypływy i odpływy zawsze muszą być w równowadze. Ale chwilami strasznie bym chciała, żeby ta równowaga dała się wygładzać na krawędziach.

Szczotka kiblowa z wymiennym giertychem…

…vs partyzancka latryna z podświetlonym rydzykiem.

Niedługo w mojej łazience zamieszkają Roboty. Prawdziwe. Będą chrzęścić żelastwem, stukać mackami uzbrojonymi w metale mało szlachetne acz upiorne w wydźwięku i wezmą mnie w jasyr własnego mieszkania. Roboty zaistniały póki co na wielkich karteluchach na drzwiach do klatki i otapetowały (tymiż karteluchami) wszelkie dostępne ściany. Żeby czasami nikt nie przeoczył, że one będą. Chyba, że niewidomy przeoczył by był. Albo karypel jaki. Bo karteluchy bez wypustek Braile’a i na wysokościach. Karteluchy informują uprzejmie i rzeczowo do bólu dziąseł, że w dniach 4-5 miesiąca lipca (strasznie lubię ten urzędowo-pegeerowski styl) odbędą się u mnie (uroczyście) właśnie te Roboty i one nie będą na wysokościach tylko w klopie i okolicach. Okolice to na ten przykład kuchnia. Ładna jak dotychczas. Roboty będą szaleć w godzinach 7.30-16.30 i wymieniać mi piony i poziomy. Znaczy nie mi tylko rurom. A ściślej rzecz ujmując temu mieszkaniu wymieniać będą. No mać normalnie no. W praktyce oznacza to bowiem przymusową obecność w chacie, burdel z bajzlem naprzemiennie i w podskokach, rozkucie wdłuż i wszerz ścian z ‚pienknom glazurom’, którą wynajmuję razem z mieszkaniem i ogólnie pojęte gościnne występy. Karteluchy opluć nie mogłam bo za wysoko (przebiegłe te dranie) ale mogłam SE doczytać, że SE mogę zadzwonić i SE dopytać jakbym SE dopytać chciała. Ale o co tu pytać? Dlaczemu??? I dlaczemu właśnie ja? Przeca jak wół napisały france przebrzydłe, że Roboty będą bo wspólnota zleciła i finito atramento. I że trzeba być w domie. W domyśle ‚bo jak nie to w żabką 10-kilową dziób’. Zatroszczył się nawet ktoś o porządek bo ‚polecił’ lokatorom w tej kartelusze co by się w folię na podłogach zaopatrzyli. Życząc wszystkim na koniec miłego wszystkiego bez poważań. Dobre. Rozwinę folię, wyciągnę z szafy siekierę i zabawię się w ‚American Psycho’ na własny użytek. A trupy będę upychać na pawlaczu. W końcu byczy mam i samopas… samozwis tak się kurzy. Aż żal byłoby nie skorzystać.

No. Czyli ja już się cieszę na wtorkowo-środowe lipcowe tet-a-tet z Robotami i zastanawiam się tylko jak długo będę musiała wietrzyć mieszkanie z fajek zanim będę mogła przynieść Lokatora z szałasu. Bo chyba Mu szałas wybuduję na lipiec. W pierwszej połowie. Żłobek ma urlop, zastępczy 2 dni drogi w korkach stąd i dzieci dzieści parę w grupie, jeździć w te i nazad do Mamutowa to bym musiała chyba telepatycznie bo przecież obecność obowiązkowa w kiblu z okazji Robotów. Pozostaje tylko ubłagać Ludzką Babcię żeby jeszcze nie zieleniała przez chwilę i przygotowała się na najgorsze – dwa tygodnie z Wnukiem. Upojne jak romantyczny wieczór nad szambem. Bo Młody fajny jest i w ogóle słodziak i ‚żeby wszystkie córko-syny takie pogodne zawsze były’ a ‚problemu z Nim praktycznie żadnego’… prócz dawkowania lekarstw, przygotowywania posiłków, których głównym składnikiem jest to żeby były ‚bez’, notorycznego rzygania w dal na kolejne części garderoby opiekuna i ogólnie pojętej coraz lepszej sprawności motorycznej… ale Mamut swoje możliwości i nie-możliwości ma i obawiam się, że może nie dać rady nad tym wszystkim zapanować. W końcu to co dla mnie problemu nie stanowi dla Niej może być trudne i męczące. Obawiam się też jednak, że mogę nie mieć innego wyjścia, bo urlop dostanę dopiero w lipca połowie drugiej. Mamut oczywiście mężnie zapowiedział się na dziesięć dni z przerwą na ujkent z regeneracją sił w Rembridge, bo co ‚ona by nie dała rady?’ ale nie oszukujmy się, że będzie to łatwe przedsięwzięcie. Dobrze, że z reguły pracuję tylko do 15. Przynajmniej póki co. Szybciej przybędę z odsieczą i czereśniami na poprawę humoru.

Ps. Lubię nocne czerwcowe burze. A nowy Tool jest na prawdę rewelacyjny. O tak…

Węzłowato i z prostotą

W pracy drzwi otwarte na oścież bo upał aż skwierczy. Marzę o zimnej pepsi i lodach cytrynowych. Ale ślinkę nadal przełykam z niejakim wytrzeszczem bo wewnątrz kaktusiarnia z dorodnymi okazami. Albo zasieki z kolczastego drutu. Wciąż nie mogę się zdecydować. Zadowalam się więc tabletką na gardło i warczę w kułak. Dla niepoznaki.

Korytarzem przemyka Pan Komórka. Pan Komórka charakteryzuje się spodniami od garnituru i długorękawą koszulą wprasowanymi na stałe w swój image. Niezależnie od pory roku. Tytułowa komórka wpisuje się weń sama przez się. Odnoszę wrażenie, że telefon mógłby swobodnie istnieć bez owego pana, za to pan bez komórki rozpłynąłby się w biurowej przestrzeni w mgnieniu oka.

Pan Komórka defiluje po korytarzu wygłaszając do spodniego sitka swej konekting_pipol długie tyrady w tematyce tyleż zrozumiałej co ich język:

– …koincydencja musi być w dialogowaniu z kapsem bo tam jest bardzo istotna niezawodność…

przemknęło mi przez głowę i nagle zapragnęłam posiąść mowę zwierząt. Bardzo istotna niezawodność przerasta bowiem z reguły moje najśmielsze oczekiwania względem ludzkości.

Ludzki ponoć aktualnie ćwiczy dźwięki imitujące mandolinę wdzięcznie skrzyżowaną z tartakiem. A cieszy się przy tym jak dzikie prosię w dżdżysty dzień. Trudno, nie każdy ma dziecko z wbudowanym ogranicznikiem poziomu decybeli. I tak za Nim tęsknię.

Czereśnie wciągają prawie jak chodzenie po bagnach. Póki co najlepiej sprawdza się jedzenie ich metodą na ‚nie patrzę, więc robali nie widzę’. Zdrowiej. A skoro nie widzę to ich nie ma.

Proste prawda?

Zakupy i praca, czyli myśli tendencyjne

Foliowe opakowania proszków do prania zostały stworzone z myślą o kosmitach. Najwyraźniej. Nie jestem sobie bowiem w stanie wytłumaczyć dlaczemu umieszczono na nich trzy… li i jedynie trzy otwory na palce. Kciuk się nie liczy bo przeciwstawny ale jeden i tak zawsze pozostaje bez przydziału.

Angina ma swoje zalety. Choć gdy próbuję coś zjeść łatwo o tym zapominam. Zbyt łatwo żeby cieszyć się jakimikolwiek jej zaletami. Właśnie pan po drugiej stronie światłowodu zamruczał mi w stylu retro, że ‚jeśli chodzi o ten towar co to oni mają zwrócić do dostawcy to on nie wie ale chrypkę mam bardzo seksowną, więc się dowie i do mnie oddzwoni’. Wpierwej chciałam go zepitetować ciulem i wysłać do trzech diabłów ale wrodzone wyrachowanie dokonało bilansu zysków i strat i postanowiłam tajemniczo pomilczeć. Pomyśleć, że zwyczajowo i z zamiłowania ten pan zlewa wszystko i wszystkich z siłą wodospadu i nawet do samego papieża by nie oddzwonił. Pan ów mi generalnie lata i powiewa bo widziałam do z raz w porywach do razy trzech i bez specjalnego entuzjazmu się obeszło ale znacznie ułatwi mi to życie gdyż nie będę musiała się nadwyrężać chrypiąc przez słuchawkę komuś w magazynie to samo po raz enty.

Nie ma jak firmowe rozmowy.