Sobotę znów spędziliśmy w ZOO. Nie wiem, to chyba już nałóg. Jeśli będziemy szukać mieszkania, napiszemy:
Dwuosobowa rodzina dysfunkcyjna z uzależnieniem od żelaznych krat, zwierzęcych odchodów i mrówek poszukuje miłego, cichego kątka do założenia sekty. Preferowane 10 piętro bez windy i balkonu, za to z karakanami. Kochamy zwierzęta.
Myślę, że odzew mógłby nas zadziwić. Tymczasem rozważamy możliwość żeby się do tegoż ZOO przeprowadzić. Mamy jednakowoż pewną nieścisłość bo Lokator najchętniej zamieszkałby wśród piranii albo z lwem, a ja próbuję Go przekonać, że ten związek mógłby mieć marne szanse rozwoju. A już na pewno byłby dość jednostronny. Poza tym nie ukrywajmy, że już sporo wysiłku w imć Obywatela zainwestowałam i plany rozpisane są na długie lata, więc tak łatwo na paszę Go nie oddam.
Jeśli chodzi o związki to dość mocno zarysował się jeden bardziej obiecujący – z Zofiją, bo oczywiście tym razem Aga zabrała resztę rodziny (koty zostały na posterunku i pilnowały dobytku), czyli Małżowina i Córkę właśnie. Igor oszalał ze szczęścia i robił popisowe szpagaty obskakując Zofiję ze wszystkich stron. Gdyby dał radę pofrunąć, obawiam się, że nic by Go nie powstrzymało, nawet niebezpiecznie i kompromitująco opadający spodzień. Całkiem to dobrze – myślę sobie – że uśmiech z dwóch stron ograniczają policzki. W przeciwnym razie bowiem Dzieć by mi się rozpękł na pół w odcinku twarzowym i byłoby niezbyt piknikowo wówczas. A piknik był proszę Państwa Czytelnictwa co się zowie. Pieczona kura, parówki, pomidory w ilościach hurtowych, rozmaite sałatki, pieczywo i pyszna szarlotka dzieła obu Pań. Nie do końca wiadomo co Zofija dosypała do ciasta podczas obniżonej czujności Szanownej Matki, ale cokolwiek to było, było pyszne i nie strzelało między zębami.
Prócz piknikowania oraz ogólnego błogiego lenistwa Młodzież udzielała się gwałtownie i spektakularnie na dostępnym wszem i wobec placu zabaw, który był tak fantastyczny, że tylko siłą woli nie rozmontowałam go i nie zabrałam do domu. Poza tym i tak nie zmieściłby mi się do torebki, ani na wózek, więc dramat. Musiał zostać. Za to my tam jeszcze wrócimy. Niejednokrotnie.
Co do niedzieli, to najbardziej wkurzyła mnie pogoda. Jak ja nie lubię niezdecydowanych dni. Takich, co to zaczynają się upałem a kończą zimną pluchą. O matko! Zagryzłabym gdyby się dało. I już przestałabym szczękać zębami.
Bo oczywiście najpierw w planach była komunia Zuzy, zwanej Bzubzą, Siostrzycowej Potomki numer 1. Ubraliśmy się ładnie, dotarliśmy na czas i nawet nikogo po drodze nie zjadłam. Zero ofiar – serio serio – też się dziwię. Ludzki w dodatku się całkiem po ludzku zachowywał i ani nie zarył nosem w bruk Starówki, oblewając świeżo odprasowaną koszulę w rozmiarze 98 szkarłatem, ani nie uskutecznił zjadliwym dyszkantem arii o nudzie. Zwyczajnie zasnął. Ksiądz zdążył coś tam bąknąć, wpłynęły równym rządkiem Dziateczki, w tym oczywiście Bzubza – cała na biało – i Młody odpadł. Szkoda, że wcześniej nie wiedziałam, że kościoły Go tak usypiają. Życie byłoby prostsze.
Po mszy wyjechaliśmy z wózkiem na dziedziniec, patrzymy – idzie Bzubza z chlebem. Igor wrzasnął ochoczo: – O bułecka! I tyle było dla Niego z całej imprezy. To i tak lepsze niż Córka Koleżanki z Biurka Obok, która któregoś dnia po powrocie z tych całych szalonych nauk zasapana z przejęcia wyznała Matce, że Pan Jezus przemienił wodę w piwo a ciało w bułkę. A latorośl drugiej utrzymywała z wiarą, że umarł i zmartwiony wstał, tylko nie do końca wiadomo było czemu dopiero po trzech dniach i czym się martwił.
Wracając do Całej na Biało, to oczywiście była cała szczęśliwa, dorosła i absolutnie najważniejsza. Pozwoliłam Jej nawet prowadzić lokatorską karocę z karocy należną zawartością, czym niewątpliwie zaskarbiłam sobie całą masę pozytywnych uczuć obu stron. Potem strasznie się objadłam różnych niezdrowych acz przepysznych rzeczy, pozostawiłam Dziecia w objęciach Dziadków i napchana po kokardki udałam się na koncert. Nie ma jak śpiewanie bez miejsca na przeponę.
Wyszłam oczywiście w sam środek ulewy i w dodatku bez parasola. Za to z cienką koszulą w charakterze okrycia wierzchniego. Bo przecież rano było gorąco. I na obcasach. Po bruku. Szfak, że tak powiem. Przemokłam jak pies pod rynną, złamałam obcas i prawie wpadłam pod tramwaj, bo w okularach nie mam wycieraczek, ale dotarłam na czas i w odpowiednie miejsce. Poza tym dziękuję sobie i matce Whitney Houston, że zawsze mam w torebce super glue. Dobrze też, że mam krótkie włosy (nie w torebce tym razem a na głowie) bowiem mogłam wyglądać jakbym po prostu nałożyła za dużo żelu, nie zaś wyszła pięć sekund temu spod prysznica. Co prawda tuż przed wejściem na scenę pękł mi suwak w spódnicy i przez chwilę miałam wizję siebie kuśtykającej przez cerkiew w majtkach, ale na szczęście w porę złapałam uciekającą taftę i z miną pokerzysty, który właśnie połknął tabletkę na przeczyszczenie, pomaszerowałam dumnie dalej.
Koncert prześpiewałam dzielnie i mężnie, usiłując nie chwiać się na jednej nodze oraz możliwie naturalnie wyglądać z ręką przyklejoną do boku. Podobno wyszło bardzo dobrze. Nie pamiętam czy miałam tremę bo za bardzo koncentrowałam się na tym by nie zemdleć z przejedzenia, nie upaść z tego jednego obcasa, dzierżyć w garści kieckę i jeszcze w odpowiednich momentach się uśmiechać.
Matko mówię Wam. Mekong Delta w odcinkach. Ale się udało.
U mnie tyle. Nudy Panie!
Co u Was?