Panel administracyjny mi mówi, że zarządzam

dla tych co nie byli a chcieli poniżej nasz koncert na tegorocznej Hajnówce

http://rapidshare.com/files/117872554/2008_05_25_hajnowka_koncert.mp3

nagranie mocno robocze i nieoczyszczone ale zawsze da się posłuchać
te piski od czasu do czasu to ja – proszę wybaczyć ale z zapaleniem zatok śpiewa się średnio komfortowo

poza tym?

chujnia z grzybnią bardzo konkretna ale znalazłam jeden pozytyw – schudłam w tydzień 8 kg – żadna dieta cud, po prostu nie chce mi się jeść, wcale. zupę czasem zrobię, bo muszę, Dziecko coś jeść powinno. dziś pierwszy raz wstałam z łóżka na dłużej niż dwie godziny. skończył mi się urlop i trzeba było zwlec się do pracy. za to z fakturą ściany przy łóżku zawiązałyśmy trwałą przyjaźń.

nie radzę sobie. zawsze się jakoś zbierałam do kupy i podnosiłam sama. najczęściej tak by maksymalnie mało osób wiedziało, że w ogóle coś było nie halo. czytaj jedna. albo pół. szło się do przodu z hasłem człowiek nie sznurek wszystko wytrzyma i zbierało raczej po drodze innych. a tu zonk. ściana i już. cóż, ponoć czasem każdy ma zjazd i to bynajmniej nie kajakiem po Krutyni. nawet taki byczy Arnie miał dublera a ja mam raczej odciski.

wiem, że życie jest piękne i takie tam dyrdymały
tylko po prostu straciłam na nie apetyt
mój wrodzony cynizm ratuje mnie jednak przed dziwnymi pomysłami
no i nie mam jednak tego remingtona na składzie
zatem don’t panic i jak będę to będę

_____________________________
tak w ogóle to pisałam tę notkę 2 godziny, więc uprasza się o wyrozumiałość

.

Ustalmy, że tej notki tu wcale nie było.
I nie mówmy o tym więcej.

Trzeba być naprawdę rasową idiotką, by myśleć, że rzeczy są tym, na co wyglądają.
Albo bezdennym naiwniakiem. Mam chyba komplet.

Poprzedni dół zasypywałam pięć lat.
Na próżno. Przykro mi jak cholera…

Z drzewem do lasu

Sobotę znów spędziliśmy w ZOO. Nie wiem, to chyba już nałóg. Jeśli będziemy szukać mieszkania, napiszemy:

Dwuosobowa rodzina dysfunkcyjna z uzależnieniem od żelaznych krat, zwierzęcych odchodów i mrówek poszukuje miłego, cichego kątka do założenia sekty. Preferowane 10 piętro bez windy i balkonu, za to z karakanami. Kochamy zwierzęta.

Myślę, że odzew mógłby nas zadziwić. Tymczasem rozważamy możliwość żeby się do tegoż ZOO przeprowadzić. Mamy jednakowoż pewną nieścisłość bo Lokator najchętniej zamieszkałby wśród piranii albo z lwem, a ja próbuję Go przekonać, że ten związek mógłby mieć marne szanse rozwoju. A już na pewno byłby dość jednostronny. Poza tym nie ukrywajmy, że już sporo wysiłku w imć Obywatela zainwestowałam i plany rozpisane są na długie lata, więc tak łatwo na paszę Go nie oddam.

Jeśli chodzi o związki to dość mocno zarysował się jeden bardziej obiecujący – z Zofiją, bo oczywiście tym razem Aga zabrała resztę rodziny (koty zostały na posterunku i pilnowały dobytku), czyli Małżowina i Córkę właśnie. Igor oszalał ze szczęścia i robił popisowe szpagaty obskakując Zofiję ze wszystkich stron. Gdyby dał radę pofrunąć, obawiam się, że nic by Go nie powstrzymało, nawet niebezpiecznie i kompromitująco opadający spodzień. Całkiem to dobrze – myślę sobie – że uśmiech z dwóch stron ograniczają policzki. W przeciwnym razie bowiem Dzieć by mi się rozpękł na pół w odcinku twarzowym i byłoby niezbyt piknikowo wówczas. A piknik był proszę Państwa Czytelnictwa co się zowie. Pieczona kura, parówki, pomidory w ilościach hurtowych, rozmaite sałatki, pieczywo i pyszna szarlotka dzieła obu Pań. Nie do końca wiadomo co Zofija dosypała do ciasta podczas obniżonej czujności Szanownej Matki, ale cokolwiek to było, było pyszne i nie strzelało między zębami.

Prócz piknikowania oraz ogólnego błogiego lenistwa Młodzież udzielała się gwałtownie i spektakularnie na dostępnym wszem i wobec placu zabaw, który był tak fantastyczny, że tylko siłą woli nie rozmontowałam go i nie zabrałam do domu. Poza tym i tak nie zmieściłby mi się do torebki, ani na wózek, więc dramat. Musiał zostać. Za to my tam jeszcze wrócimy. Niejednokrotnie.

Co do niedzieli, to najbardziej wkurzyła mnie pogoda. Jak ja nie lubię niezdecydowanych dni. Takich, co to zaczynają się upałem a kończą zimną pluchą. O matko! Zagryzłabym gdyby się dało. I już przestałabym szczękać zębami.

Bo oczywiście najpierw w planach była komunia Zuzy, zwanej Bzubzą, Siostrzycowej Potomki numer 1. Ubraliśmy się ładnie, dotarliśmy na czas i nawet nikogo po drodze nie zjadłam. Zero ofiar – serio serio – też się dziwię. Ludzki w dodatku się całkiem po ludzku zachowywał i ani nie zarył nosem w bruk Starówki, oblewając świeżo odprasowaną koszulę w rozmiarze 98 szkarłatem, ani nie uskutecznił zjadliwym dyszkantem arii o nudzie. Zwyczajnie zasnął. Ksiądz zdążył coś tam bąknąć, wpłynęły równym rządkiem Dziateczki, w tym oczywiście Bzubza – cała na biało – i Młody odpadł. Szkoda, że wcześniej nie wiedziałam, że kościoły Go tak usypiają. Życie byłoby prostsze.

Po mszy wyjechaliśmy z wózkiem na dziedziniec, patrzymy – idzie Bzubza z chlebem. Igor wrzasnął ochoczo: – O bułecka! I tyle było dla Niego z całej imprezy. To i tak lepsze niż Córka Koleżanki z Biurka Obok, która któregoś dnia po powrocie z tych całych szalonych nauk zasapana z przejęcia wyznała Matce, że Pan Jezus przemienił wodę w piwo a ciało w bułkę. A latorośl drugiej utrzymywała z wiarą, że umarł i zmartwiony wstał, tylko nie do końca wiadomo było czemu dopiero po trzech dniach i czym się martwił.

Wracając do Całej na Biało, to oczywiście była cała szczęśliwa, dorosła i absolutnie najważniejsza. Pozwoliłam Jej nawet prowadzić lokatorską karocę z karocy należną zawartością, czym niewątpliwie zaskarbiłam sobie całą masę pozytywnych uczuć obu stron. Potem strasznie się objadłam różnych niezdrowych acz przepysznych rzeczy, pozostawiłam Dziecia w objęciach Dziadków i napchana po kokardki udałam się na koncert. Nie ma jak śpiewanie bez miejsca na przeponę.

Wyszłam oczywiście w sam środek ulewy i w dodatku bez parasola. Za to z cienką koszulą w charakterze okrycia wierzchniego. Bo przecież rano było gorąco. I na obcasach. Po bruku. Szfak, że tak powiem. Przemokłam jak pies pod rynną, złamałam obcas i prawie wpadłam pod tramwaj, bo w okularach nie mam wycieraczek, ale dotarłam na czas i w odpowiednie miejsce. Poza tym dziękuję sobie i matce Whitney Houston, że zawsze mam w torebce super glue. Dobrze też, że mam krótkie włosy (nie w torebce tym razem a na głowie) bowiem mogłam wyglądać jakbym po prostu nałożyła za dużo żelu, nie zaś wyszła pięć sekund temu spod prysznica. Co prawda tuż przed wejściem na scenę pękł mi suwak w spódnicy i przez chwilę miałam wizję siebie kuśtykającej przez cerkiew w majtkach, ale na szczęście w porę złapałam uciekającą taftę i z miną pokerzysty, który właśnie połknął tabletkę na przeczyszczenie, pomaszerowałam dumnie dalej.

Koncert prześpiewałam dzielnie i mężnie, usiłując nie chwiać się na jednej nodze oraz możliwie naturalnie wyglądać z ręką przyklejoną do boku. Podobno wyszło bardzo dobrze. Nie pamiętam czy miałam tremę bo za bardzo koncentrowałam się na tym by nie zemdleć z przejedzenia, nie upaść z tego jednego obcasa, dzierżyć w garści kieckę i jeszcze w odpowiednich momentach się uśmiechać.

Matko mówię Wam. Mekong Delta w odcinkach. Ale się udało.

U mnie tyle. Nudy Panie!
Co u Was?

Smakowisko


Lemon Curd

3 jajka
3 łyżki cukru
2-3 łyżki miodu
3 cytryny
60g masła

Zetrzeć
skórkę z cytryn, wycisnąć z nich sok, wrzucić całość do szklanej miski. Dodać cukier,
miód, jajka oraz masło i postawić na rondlu z wrzącą wodą. Mieszać aż
masa zgęstnieje i będzie bliska wrzenia ale nie gotować. Odstawić,
przetrzeć przez sito. Można dosłodzić
miodem do smaku. Wlać do słoika i przykryć aby nie utworzył się
kożuch. Gdy ostygnie schować do lodówki i spożyć w ciągu tygodnia.

Na razie znalazłam przepis.
Ann wiezie słoiki, więc już przytupuję w oczekiwaniu.
Jak się skończą to pewnie wypróbuję.

Słuchowisko

Zalubiłam się na dobre w nowej płycie Martyny Jakubowicz "30TE urodziny", do nagrania której zaprosiła wielu wspaniałych muzyków. Wyszła im wszystkim bardzo. I tak sobie słucham, pogryzam rzodkiewki naprzemiennie z winogronami oraz mam się. To chyba dobrze, co?

W ramach stosunków dobrosąsiedzkich nakleiłam Działowi IT na drzwiach obrazek:

Chłopcy są szczęśliwi 🙂

_________________________________________________
Ps. Czy ktoś dysponuje może muzościeżką z filmu "The Full Monty"? Bardzo bym się nie obraziła za możliwość pozyskania kopii zapasowej, w ramach bezpieczeństwa oczywiście.

Szparagi są nadal w lodówce

Jako, że ostatnio zaprzątnięta byłam różnymi wyjazdami, w tym moim chóralnym oraz Haluty, którą urodzinowo posłaliśmy last minute na Węgry, czyli roboczo do Kraju Buraków (kto zgadnie czemu kojarzy mi się z burakami jest dobry), znów nie miałam na nic czasu i mieszkanie mi trochę mchem zarosło. Jeszcze chwila a w szafie zalęgłyby mi się złośliwe gnomy, które nosiłyby moje rajstopy i skrzętnie ukrywały jedną z każdej pary skarpetek.

Sprzątanie ułatwił mi przypadek albowiem na piątek wieczorem zapowiedziała się banda żeńska pod wezwaniem, czyli AgA, Wiola, Ann i Haluta – trzeba było odgruzować mieszkanie i opracować system legowisk. Przydała się garderoba, przez niektórych zwana szafą, podłoga w kuchni i pojemne łóżko. Pięć bab w domu. Lokator spędził weekend błogosławiony między niewiastami i sądząc po nieustającym wyszczerzu, był zachwycony. W końcu każda i tak po chwili zdawała się należeć do Jego osobistego fanklubu, więc jak tu się nie cieszyć.

W piątkowy wieczór odbyło się uroczyste rozpakowanie łupów – królował zdecydowanie jajeczno-cytrynowy maziaj, którego jestem od teraz zagorzałą wielbicielką oraz ciasto – przydział miejsc do spania, długo-nocne rozmowy, przypadki podróżne i inne atrakcje. Zasnęłyśmy chyba tylko z przyzwoitości jakoś w okolicach drugiej, bo Młodzież wszak rano nie czeka ze świergoleniem na maruderów i śpiochów. I zaiste nie czekała. Pobudka o szóstej.trzydzieści i bawimy mama, bawimy!. Trochę umarłam, przyznaję, ale finalnie stanęłam na wysokości zadania i zreanimowałam się w ułamku sekundy. Po trzecich puzzlach myślałam o poćwiartowaniu dywanu ale doszłam do wniosku, że z tym Lokator też sobie poradzi z prędkością światła.

Sobotę spędziłyśmy głównie w Łazienkach. Młody wnerwiał pawie, straszył wiewiórki i rozkochiwał w sobie jedną po drugiej wszelkie przydrożne babcie. Z okazji jakiegoś festynu zgromadziliśmy zestaw balonów oraz zgłodnieliśmy. Wszyscy. W tak zwanym międzyczasie obył się sprawdzian miękkości trawnika – w końcu troszkę zmęczone towarzystwo było – ale Pan W Czerni wykazał się bystrością oraz donośnym kurde i nam dalsze doznania uniemożliwił. Miły nie był, więc dla równowagi my również nie. Na szczęście trawnik w parku na Solcu okazał się bardziej gościnny. Moszcząc sobie wygodne dołki w zieloności, skonsumowaliśmy gremialnie zakupionego w pobliskich delikatesach pieczonego kurczaka, dwie bułki wrocławskie i popiliśmy wszystko colą. Mniam. Okoliczne psy, wyprowadzające zadziwionych zjawiskiem ludzi na spacer, mijały nas niechętnie i pod przymusem. Jeden nawet przyszedł. Okazał się zresztą kobietą. Igor nadal chełpił się wyłącznością na posiadanie chromosomu XY. Przez cały dzień przygrzewało nam wspaniałe słońce, Aga robiła zdjęcia, bez pachniał oszałamiająco i ogólnie było miło. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy i w drodze powrotnej przemokliśmy na deszczu do suchej nitki. Do reszty zniweczyło to nasze plany udania się na juwenaliowy koncert Hey i tak mocno nadszarpnięte świadomością meczyku na stadionie Legii oraz strasznym zmęczeniem.

Oczywiście po powrocie najadłyśmy się jak dzikie szparagów w maśle czosnkowym i całej masy innych pyszności, oglądałyśmy filmy na dvd a także – a może nawet głównie – gadałyśmy do upadłego obrabiając wszelkie dostępne tyłki oraz kilka niedostępnych i nawet jeden nieżyjący. Tak jest – rasowe baby.

Niedziela wypędziła nas do ZOO. I to był bardzo dobry strzał. Niestety z braku czasu ograniczyłyśmy odwiedziny u bliższych i dalszych krewnych do minimum, ale absolutnym faworytem Lokatora stały się małpy. Młody prawie się rozpękł ze szczęścia gdy ujrzał surykatki. Zobaczyliśmy jeszcze lekko nieświeżego misie, nosorożca zażywającego kąpieli, obsiadanego przez gawiedź kucyka, trochę ptactwa, kocurków – które głównie ucinały sobie drzemki – i jeszcze kogoś ale zapomniałam. Rozdmuchiwałam bańki mydlane, jadłam lody i jeszcze kilka rzeczy złożyło się na fakt, że bawiłam się świetnie.

Po południu Aga, Wiola i Haluta powracały do domów a mnie dzielnie towarzystwa dotrzymała Ann, która samolot miała dopiero o świcie. Obejrzałyśmy taniec z gwiazdami i umarłyśmy ze śmiechu. Potem nie pamiętam co było bo chyba zasnęłam. Grunt, że o piątej rano usłyszałam ahoj, czyli spóźnienia nie było.

I tak o.

Szparagi są nadal w lodówce bo dojrzewam do zrobienia zupy.

A wczoraj daliśmy najmniejszy koncert świata. Było nas więcej niż słuchaczy i przyznaję, że nie odnotowałam wcześniej podobnego zjawiska w historii mojej bytności w chórze. Dziwnie, nie powiem aczkolwiek potrafimy zaśpiewać jak trzeba i dla jednej osoby. Honor uratował jak dla mnie Kolega Tomasz, który wystąpił w ramach pamiętająco-mogącej delegacji i nawet mu się podobało. Przyszpilony twierdził uparcie, że było genialnie. Tak więc macie chyba czego żałować. Zwłaszcza, że w dwóch utworach udzielam się w kwestii solowej i czuję się w związku z tym maksymalnie pokryta gęsią skórką ale też dumą niesamowitą.

Najbliższy koncert 18 maja o 18.00 w cerkwi przy ul. Solidarności, potem 25 maja Hajnówka.

I finito. Więcej cerkiewnej nie będzie. Kończymy sezon. Gdyby ktoś jeszcze chciał posłuchać, zapraszam. Myślę, że warto. Ja co prawda wpadnę na scenę w ostatniej chwili i z zadyszką, gdyż ponieważ albowiem Siostrzenica ma komunię a i tak planuję zerwać się niecnie z końcowej części obiadu, ale będę. Wypatrujcie takiej małej, okrągłej i krótko ściętej. Do niedzieli warkoczy raczej nie zapuszczę.

You can scotch me

Na angielskim mieliśmy temat cv, listów motywacyjnych, rozmów o pracę i takich różnych przydatnych rzeczy. Przy okazji dowiedziałam się jakich rzeczy nie należy absolutnie mówić na interwju – gdybym jeszcze kiedyś chciała mieć i to w języku langłydż – ale to absolutnie… a ludzie mówią.

Moim zdecydowanym faworytem jest:

– Czy mogę wrócić gdy znajdę okulary?
– Pan też był w więzieniu?
– Czy wiem Pani dlaczego tu jestem…?
– Czy mogę przychodzić z moim królikiem?

Urocze, nieprawdaż?
Aż się nie chce wierzyć, że to autentyki.

Jak się obrobię to napiszę o weekendzie.
Tymczasem biegnę wypasać moje owce bo chwilowo zaparkowałam je obok drukarki i nie jestem pewna czy nie zaznajamiają się właśnie z arcyważną dokumentacją.

Siju

Rozmowy w tłoku

W autobusie tłumek. Ludzie na zmianę kopią się po kostkach albo obskubują rąbki płaszczy. Obowiązkowo jest też Chłopiec Z Konwulsjami, bo jak się słucha techno to trzeba koniecznie ile fabryka dała i najchętniej na kiepskich słuchawkach, żeby otoczenie nie zapomniało odnotować tego faktu. Pani Po Lewej czyta gazetę a Pani Po Prawej nie ale najwyraźniej zazdrości, bo zerka przez ramię. Lewa się obrusza, Prawa odszczekuje, że przecież krzywdy nie robi. I już awantura gotowa. Po chwili przerobioną mamy też politykę, drogowców, pocztę polską i nieśmiertelną dzisiejszą młodzież. Typowe polskie piekiełko. W zasadzie to się nawet uśmiecham, przecież to już folklor taki. Jakby się to wszystko dało po latach odkopać w charakterze odkrycia archeologicznego, naukowcy mieliby ubaw.

A w zasadzie to helloł ale czy istnieje już może jakaś praca magisterska o zachowaniach ludzi w środkach komunikacji miejskiej?

Bo jeśli nie, to stanowczo zaistnieć powinna. Śmiem twierdzić, że możnaby to ładnie rozparcelować jako odcinkowy scenariusz do niezłej komedii, to jeszcze czuję się ekspertem. Dziesiątka dla Pana Z Ostatniego Rzędu – nie dość, że jedzie autobusem, to jeszcze czosnkiem i szczypiorem. Kombinacja zaiste alpejska.

Pod oknem trwa licytacja:

– Pani wie, Pani kochana? Jaki ona ma przodozgryz… no mówię Pani…
– To nic moja droga, to nic… ta moja to ma takie tyłozgięcie macicy, że nie wiem…

Robię dośrodkowanie i wychodzę.
Jak nic kiedyś umrę ze śmiechu.

72 żelazka na parapecie

W drodze do domu napotkałam na peleton 19 zakonnic.
Liczyłam. Przy założeniu, że jedna przynosi pecha, a szczęście tylko dwie i to
w dodatku z wiadrem, powinnam położyć się i czekać aż na moim pierwszym piętrze
przejedzie mnie tramwaj. Pech na czternaście fajerek. Nie wiem, może by nie
pójść jutro do pracy? W końcu nigdy nie wiadomo co takie zakonnice potrafią w
życiu nabroić. Tylko nie jestem pewna, czy szef będzie podobnego zdania.

No ale ja o majówce miałam.

Wyjechaliśmy z Warszawy we czwartek wczesnym rankiem. Celem była Wilga koło
Garwolina i tamtejszy Ośrodek Politechniki, gdzie to mieliśmy zamiar i
obowiązek chóralnie oraz do upadłego się warsztatować. I nie powiem, było
bardzo intensywnie. Śniadanie, pół godziny na wybudzenie, próba, pół godziny na
siku i inne takie, obiad, pół godziny sjesty z herbatą, próba, godzina
piętnaście na spacer, siatkówkę oraz chronienie się przed deszczem, kolacja,
pół godziny na nie wiadomo co, próba, zgon. Igora przezornie poprzedniego dnia
wieczorem, przy wybitnym współudziale Ciotki Gogi oraz jej samochodu,
odstawiłam do Mamutowa. Dzięki czemu marzłam sama a nie dodatkowo zamartwiając
się o marznące Potomstwo.

Albowiem…

Do Wilgi – owszem – przywieźliśmy piękne słońce, jednakowoż ono natentychmiast
zawinęło się i poszło precz, pozostawiając malownicze mżawki, siąpiące
kapuśniaczki, kapiące za kołnierze deszcze i zlewające do suchej nitki ulewy.
Do kompletu zimno było jak piorun oraz wietrznie. Czyli pełen serwis. Wszyscy
ciągle łaziliśmy w kurtkach i szalikach i mieliśmy mokro w butach. Ustaliliśmy nawet, że miejscowość z całą stanowczością swoją nazwę zawdzięcza niesłychanej wilgotności. Słońce
wróciło w niedzielę… akurat na wyjazd. Ponadto na warsztaty zawiozłam
kiełkującą anginę, razem z którą przeszłyśmy wiele. Na szczęście w domkach było
działające bez zarzutu ogrzewanie i ciepła woda. Było też co najmniej kilka
zwierząt z czego pająki były najbardziej towarzyskie. A trzepiąc z dziewczynami
koce odkryłyśmy, że z sierści, których były pełne, spokojnie można by zmontować
kilka psów. Generalnie jednak było cudownie oraz uroczo.

Pierwszej nocy łyknęłam dwie tabletki gripex max i doznałam iluminacji. Śniło
mi się, że pojechałam na wielbłądzie do Pruszkowa, zaparkowałam go na stacji i
poszłam do fryzjera gdzie stanowczym głosem zażyczyłam sobie loków. Anglezów
ściśle rzecz ujmując. Niebieski fartuch z zawartością spojrzał na mnie i moje
czterocentymetrowe kosmyki i orzekł, że szpital to przystanek dalej. Obudziłam
się ze swetrem na twarzy. To chyba wiele tłumaczy. Ja nie wiem, ale jeśli sny
pierwszej nocy w nowym miejscu bywają prorocze, to polecam stacji w Pruszkowie
wyższe stropy. Żeby wielbłąd nie musiał się schylać. Poza tym chyba żadnych
leków nie powinno się popijać kadarką. Nawet jeśli to tylko pół kubeczka.

Reszta warsztatów minęła mi w radosnej atmosferze dzienno-nocnego śpiewania,
leczenia chrypki rozmaitymi sposobami, wesołych rozmów, oraz liczenia kubeczków
w ramach walki z chłodem. A także w innych ramach. Miło było, serio serio. I
nawet angina sobie poszła. Obawiam się, że po prostu nie wytrzymała naszych
porannych prób i rozśpiewek, na których wszyscy brzmieli jak średnio nastrojone
drzwi do obory, ale liczy się efekt. Na szczęście w miarę rozwoju dnia i owo
brzmienie nam się rozwijało. Ponadto zyskaliśmy nowych fanów i obawiam się, że
nie są głusi a w dodatku im się podobało jak śpiewamy.

Przy okazji:
– najbliższy koncert 12 maja o 18.00 na Politechnice w gmachu głównym,
– następny 18 maja w cerkwi przy ul. Solidarności, też o 18.00
– wreszcie 25 maja wielki finał, czyli koncert laureatów na inauguracji festiwalu w Hajnówce.

W niedzielę wróciłam wprost w stęsknione acz lepkie od ciastka lokatorskie
kończyny górne, zapakowałam je wraz z resztą delikwenta do wózka, na dół wózka
załadowałam własny bagaż wyjazdowy, a następnie oboje zawarliśmy bliską
znajomość z okazałą burzą i jej atmosferycznym opadem. Czarownie, nie powiem.
Całą drogę – a jest ona długa, cętkowana i kręta jak cały rogozbiór Wojskiego –
Lokator dziarsko i donośnie śpiewał bliżej niezidentyfikowaną piosenkę o
zegarze, której motywem przewodnim było zdecydowane tik-tak przemieszane z
pam-pam. Równie zdecydowanym. To były zresztą jedyne słowa tego jakże
fascynującego utworu. Najwyraźniej Igor postawił sobie za punkt honoru
realizację własnych warsztatów. Bądź też sprawdzenie czy mama potrafi przybrać
barwę sino-brąz-koperek. Nie zdziwiłoby mnie gdyby siedzące naprzeciwko tramwajowe
staruszki obstawiły zakłady ile wytrzymam zanim wysiądę i zacznę wrzeszczeć.

Przysięgam, że kocham moje Dziecko ale w tamtym momencie oddałabym królestwo i
pół córki za stoppery. Albo solidny knebel.

I taka u mnie sielanka weekendowa.
A co u Was?