Gdzie te chłopy

Weekend mogłam mieć udany.
Perpspektywa wypadu nad jezioro z dwoma osobnikami niewątpliwie męskiego rodzaju brzmiała bardzo obiecująco.
Miał być tez grill. Tu powinna się była włączyć moja niezawodna kobieca intuicja i podpowiedzieć mi, że jak grill i dwóch facetów + ja to oznacza niechybnie ich dwie lewę rąsie i moją pracę w spiekocie niedzilnej miast wylegiwania sie nad wodą. Nie podpowiedziała. Świnia. Więcej jej nie zabiorę. Pojechaliśmy sobie nad jeziorko, wszystko cacy tylko po rozpakowaniu i odpaleniu kopcącej namiastki ogniska kulinarnego panowie poszli sie kąpać a mnie zostawili przy samochodzie – nejpewniej żebym się uwędziła. Koniec końców jęłam oporządzać różnej maści kiełbachy zawijane z serem żółtym, paróweczki z grillowaną papryczką i insze specyjały (oczywiście to ja zrobiłam z nich te wymyślne dania bo w wersji wyjściowej występowały nawet nie przytulone) a gdy panowie wrócili, habanina była gotowa. Po rytualnym zachwycie i udawanym zdziwieniu – ta myślałby kto, że się nabiorę – skonsumowali i zalegli na słońcu. Myślałam, że mnie choć niecnie wykorzystaja i choć tyle z tego będę miała ale jak osobnik męski (przynajmniej w rodzaju) najedzony zanadto to żadnego pożytku z niego nie ma, więc odrzuciłam w myślach wizję pobliskich malowniczych krzaczorów i chaszczy i poszłam sobie odpocząć. W tak zwanym międzyczasie przypałętał się jakiś młodzian o uroczym licu ale odegnałam go ochoczo, gdyż najpewniej na krzywy ryj grillowany załapać się miał chętkę. Nie ma – co to to nie. Dobrze, że sama też się najadłam i zaległam troszkę w tej trawie bo inaczej mieliby panowie w drodze powrotnej wielkie głowy od mojego marudzenia. Ale potem wróciliśmy grzecznie do domku i po tym jak ogoliłam do zera głowę Królika (sam chciał) wybraliśmy sie na lody na Starówce. Mniam – co prawda kolejka pod sam rynek ale warto było. Dzionek był w ogólnym rozrachunku udany choć moje nimfomastyczne zapędy (o których przekonałyśmy sie obie z Madzixem podczas rozmowy telefonicznej) obeszły się smakiem ale całe szzczęście bo są – że tak powiem – z lekka wyimaginowane 😉

Się odchamiam

Lubię teatr i lubię taniec a zwłaszcza gdy mam na to czas. Wiem, że to kiepska wymówka, ale pracować też trzeba a jak się pracuje do 18 najmarniej (a do teatru w sztruksach nie chadzam, zatem przebrać by się wypadało a to zajmuje chwilkę zwłaszcza u kobiety – no bo jak się przebrać to najpierw odświeżyć a i make-up jakiś wypadałoby przyodziać albo inny tynk), to we wszystkich galeriach, wystawach, spektaklach, przedstawieniach mogę tylko klamkę pocałować i to z łaski pana ochroniarza o fizjonomii Arnoldzika pod koniec Terminatora. Zostaja tylko wieczorne seanse, które albo kosztują majątek, albo biletów dostać nie sposób, albo kończą się w noc ciemną i głuchą a potem piechotką do domciu zasuwać – o nie to ja podziękuję i pozostanę nieukulturalniona ale za to świeża i wypoczęta. Tak sobie myślałam, ze smutkiem niejakim, aż tu nagle wygrałam dwa bilety z Aktiviście na Międzynarodowy Festiwal Tańca Współczesnego Ciało-Umysł. Ucieszyłam się jak diabli, bo bileciki piechotą nie chodzą, a że nigdy nie byłam na niczym co z tańcem współczesnym ma związek większy niż kulawo podrygujący bez ładu i składu tłumek różnej maści w klubie studenckim Park, to tym bardziej postanowiłam się wybrać. Bileciki wygrałam w poniedziałek a spektakl był 26 czyli wczoraj. Poszłam sobie najpierw z Basią do KFC, bo trzeba się trochę dożywić w kurczakowni, co by nam w brzuchach nie burczało i ochoczo podreptałyśmy (co by spalić to co wchłonęłyśmy) na Aleje Ujazdowskie 6 (tak stało czarno na żółtym bilecie). Po drodze podniecałyśmy się jak dzikie chomiki sucharami na widok pięknych drzew i zdobień budynków i na pięć minut przed czasem byłyśmy przy numerze 6a… tylko, że to nie wyglądało na Centrum Sztuki Współczesnej. Wreszcie dotarłyśmy, uciekająć przez deszczem i spóźnione 10 minut, dzikim truchtem na Agrykolę – nie mam pojęcia czemu wcześniej nie skojarzyłyśmy, że to tam, chyba jakies zaćmienie było – przy okazji myląc prawą stronę z lewą ale to standard. Na szczęście maruderów nam podobnych było więcej i jeszcze nie wszyscy przybyli – ufff, nie lubię się spóźniać ale jak już się zdarzy to nie ma nic gorszego niż spóźnić sie samotnie – z kimś zawsze raźniej znosić te pogardliwo-znuzone spojrzenia snobistycznych bubków, ucharakteryzowanych na wczesnorenesansowe zombie, jakich zawsze pełno na tego typu imprezach. Po ciemku dotarłyśmy do sali Laboratotium (równie ciemnej). Salka mała, kameralna, duszna jak wszyscy diabli po maratonie na 1200 metrów, ludzi komplet i my – zadowolone i szczęśliwe, że wreszcie udało nam się tu dostać. Zdążyłyśmy tylko rezolutnie zauważyć, że w razie jeśli nam się nie spodoba, nie mamy nawet jak uciec (bo musiałybyśmy przejść wszystkim przed nosami) i „Prawdopodobieństwo” (bo tak to się zowie) wystartowało. Było to przedstawienie Thomasa Hauerta i jego ZOO Company. Rozbłysnął reflektor pośrodku sceny oświetlając kłębiącą się we wszystkich kierunkach masę na kolorowej macie w paski – subtelne – myślę sobie, bo wszystko działo się w kopmletnej ciszy. Słyszałam jak przełyka facet pod ścianą. Po chwili zobaczyłam w tej masie ludzi – 2 laski i 3 facetów – wszyscy w jasnych sukienusiach w stylu koszuli nocnej prabaci Józefy… hmmm… spojrzałyśmy na siebie i bezgłośnie stwierdziłyśmy „Oni chyba nie są zupełnie normalni” ale nic, oglądamy dalej. Wygibasy 5 kretynów na macie przy akompaniamecie naszych soków trawiennych – czarujące. Kiedy już traciłyśmy nadzieję, że coś ulegnie zmianie, rozległ się piękny kobiecy głos, śpiewający coś bardzo pięknie po hiszpańsku chyba i… wtedy się zaczęło – taniec. Oglądałam to wszystko z coraz większym zdumieniem, że człowiek może być tak bardzo gibki i giętki, że można tak pięknie tańczyc i mieć taki piękny głos (tak myślę, że to ich głosy) i w ogóle, że byłabym głupia gdybym na to nie przyszła (a i taki pomysł przemknął na m przez głowy gdy szukałyśmy CSW). Aktorzy-tancerze na przemian to tańczyli to chodzili to gięli się we wszystkich kierunkach poświewując od czasu do czasu a wszystko, każdy najdrobniejszy ruch, było tak cudnie dopracowane, że chwilami zastanawiałyśmy się czy oni nie improwizują. Półtorej godziny – widać było ogromny wysiłek, słychać było ich ciężkie oddechy ale spektakl – początkowo nudny – stworzył niesamowitą atmosferę. Cieszę się, że tam byłam i choć stwierdziłyśmy obie z Basią, że tylko my chyba byłysmy tam normalne (bo cała reszta to albo dziwnie ubrani i zachowujący sie ludzie albo lesbijki no może poza tym jednym długowłosym kolesiem obok Basi i drugim z czaderskim aparatem fotograficznym wielkości lunety) byłyśmy bardzo zadowolone z tego wieczoru. Przy okazji ustaliłyśmy, że najbardziej z tancerzy podobała nam się mała czarna anorektyczka bez kości (chyba z gumy była) i blondynek o piekielnie przystojnym usmiechu i białych majtkach. Postanowiłam się więc odchamiać dalej. Ona też. A wracając do domu miałam ochotę potańczyc trochę w metrze – to by się ludzie ucieszyli – ale odstapiłam od tego niecnego planu, bo wolałam wrócić do domu bez zdiagnozowanej schizofrenii – nie jestem jeszcze gotowa by poznać prawdę 😉

Dolne partie

Wczorajszy dzień opiszę dziś bo wczoraj miałam tumiwisizm totalny czyli doła pospolitego z rezerwacją na najbliższe kilka dni i kilometrów wgłąb ziemi – najgorsze, że nawet się nie zapowiedział skubany tylko zaatakował tak z nienacka (jeszcze nie wiem co nienacek na to) i trzyma – nic też nie wskazuje by miał sobie pójść w trybie nawet niejednostajnie przyspieszonym.
Esej już wysłany, nie ma się na kogo powściekać, nic się nie dzieje, żadnego trzęsienia ziemi w pracy, jakaś chandra mnie dopadła i już. Myślę sobie „nie dam się” ale jak tylko to pomyślałam to mi się odechciało „sięniedawać” – tym się właśnie charakteryzuje ów dół straszliwy i głęboki jak Rów Mariana, o którym uczyłam się na znienawidzonej z wzajemnością geografii. Do pracy pojechałam na 10, bo mi się nie chciało zwlec z łóżka – przyznaję się bez bicia bo zaprzeczanie i wymyślanie wymówek wymaga odrobiny twórczego myślenia a tego wczoraj u siebie nie stwierdziłam. Przesiedziałam w pracy do 16 i odczułam natychmiastową potrzebę wydostania się z tej metalowo-szklanej puszki bo jeszcze sekunda i wszystkich rozszarpię na drobne kawałeczki, które rozprysną się po biurze i malowniczo przyozdobią okna monitorów. Z uprzejmym uśmiechem zignorowałam spojrzenie łajzy (czyt. zastępca szefa) i wymknęłam się, bo niby źle się poczułam. Fajnie czasem być kobietą, bo można wymyślać rzeczy w stylu „muszę natychmiast wyjść bo moja spirala zaczęła wysyłać sygnały sondzie radarowej i musimy to skonsultować na walnym posiedzeniu ginekologów” albo „wychodzę za mąż, zaraz wracam” tudzież „idę do łazienki i mogę nie wrócić bo mam zespół napięcia, chrzanię ten cały cyrk a jak się panu coś nie podoba to zaraz mogę zrobić przegląd trawienny na pańskiej koszuli albowiem od godziny jestem w ciąży i jeszcze mi się nogi trzęsą” lub „mam ochotę na ogórki małosolne, muszę je znaleźć i niech nikt się nie waży pisnać słówka sprzeciwu bo będzie to dyskryminacja kobiet ze względu na cykl hormonalny”… Taaaak… życie bywa piękne… czasami. Podreptałam ochoczo do autobusiku celem udania się do redakcji Aktivista gdzie czekało na mnie podwójne zaproszenie na spektakl w CSW (taniec współczesny – fajnie), które zdobyłam wysyłając e-maila całkowicie zrezygnowana (myślałam, że się nie uda). Kiedy wreszcie udało mi się bezpiecznie dojechać na miejsce (po przeprawie z panią gburowato-idiotycznie-bezmyślną) i znalazłam rzeczoną ulicę i budynek, okazało się, że w redakcji jest bardzo przyjemnie i od razu poprawił mi sie humor (zwłaszcza, że zajęło się mną bardzo przystojne młode Ciacho). Pomrugawszy rzęsami i pouśmiechawszy się filuternie pognałam w podskokach z powrotem na przystanek z zamiarem dotarcia nach hause ale w międzyczasie (międzyczas to cudowne słowo) przyszło mi do głowy, żeby kupić sobie coś na obiad. Gotować mi się wybytnie nie chciało, więc pomyślałam o pyszniutkich pierogach, które sprzedają w takim jednym sklepie. Jak sobie o nich przypomniałam, to już wołami by mnie nikt nie powtrzymał przed ich zdobyciem. Wysiadłam z autobusu, popędziłam dzikim truchtem do tramwaju, dojechałam (bez przygód), wysiadłam, dalej uskuteczniłam sprint do sklepu (żeby zdążyć przed zamknięciem). Udało się – kupiłam obiad. Z szerokim uśmiechem podałam zakupy mniej szeroko usmiechniętej pani ekspedientce (nie wiem czemu nikt nie lubi ostatnich klientów) zakupy. Spojrzała na mnie jakoś dziwnie, zmierzyła mnie od pasa w górę (bo tylko tyle mogła zobaczyć zza lady) i lekko się uśmiechnęła ale tak rozumnie i z nutką sympatii, że aż mnie tknęło. Czyżbym wyglądała jak ostatnie nieszczęście? Ale nie… obejrzałam się potem i nic podejrzanego nie stwierdziłam ale gdy spojrzałam na swoje zakupy – zrozumiałam… 10 pierogów z kapustą i grzybami (są ogromne i jak je zjem to chyba pęknę a poza tym niedawno jadłam podobne więc wyjdzie na to, że odżywiam się wyłącznie pierogami), kilogram czereśni (piękne i dorodne, po prostu zachwycające) i czekolada (moja ulubiona Lindt) – to nawet na pierwszy rzut oka demaskuje, że albo jestem w odmiennym stanie (i to bynajmniej nie świadomości) albo mam doła jak 150 – pierwsze można wykluczyć od razu jak się na mnie patrzy bo moja mama i pan doktor z przychodni stwierdzili zgodnie niedowagę, ale za to drugie aż nadto da się wyczuć. I tak to pani ze spożywczego rozgryzła mnie w mig a ja śmiałam się długo z mojej mieszanki zakupowej. Dobrze, że nie kupiłam do tego wina – byłoby jak nic skierowanie do AA 😉
Chandra sie trochę popanoszyła i poszła sobie (ufff) pomogły czereśnie i esy od Alty (dzięki maj laf) a ja przy okazji zawarłam bliższą znajomość ze starszym sympatycznym jegomościem z wnuczką na kolanach i uśmiechem, od którego stopniała nawet czekolada w ten zimny letni dzień…

Lubię jasne instrukcje

„Żądany numer należy wybierać wkładając palec do otworu krążka palcowego z wymagana cyfrą i kręcić nim w prawo do oparcia się palca o ramię oporowe. Następnie palec należy wyjąć,aby krążek palcowy pod działaniem sprężyny, wrócił do położenia wyjściowego. W czasie powrotu krążka palcowego niedopuszczalne jest wymuszane przyśpieszenie lub zwolnienie ruchu powrotnego krążka, ponieważ może to spowodować uzyskanie niewłaściwego połączenia, a przede wszystkim powoduje trwałe uszkodzenie tarczy. Niewskazane jest również wybieranie numeru za pomocą ołówka czy innego twardego przedmiotu, gdyż może on porysować płaszczyznę podstawy tarczy z cyframi.”

Instrukcja użytkowania i konserwacji telefonicznych tarcz numerowych
typu TN-63 Tn-63/Z TN-63M” wydana
przez Zakłady Mechaniczno-Precyzyjne
„Błonie” w roku 1972.

Po co mi mózg, przecież mam dres

…czyli jak zostać dresem w 48 godzin. Patrzysz z zazdrością na starych kolegów spod bloku, chciałbyś być jak oni, ale zniechęcają Cię ceny markowej odzieży sportowej? Mamy dobrą nowinę: najnowsze badania socjologiczne dowodzą, że bycie tzw. dresem nie jest już uwarunkowane okryciem wierzchnim, większość współczesnych badaczy skłania się ku tezie, że dresem może zostać każdy, niezależnie od ilości pasków na spodniach, a nawet pomimo ich braku, bez względu na wiek, wykształcenie i pochodzenie społeczne! Niniejszy samouczek gładko wprowadzi Cię w świat dresów bezpaskowych, semi-dresów, para-dresów, oraz tzw. dresów rzekomych. Wybierz jeden z opisanych niżej modeli, zastosuj się do wskazówek, Twoje życie wkrótce zmieni się na lepsze.

Model 1 – „Szakal”

Nazwa modelu pochodzi od pseudonimu jednego z bohaterów filmu „Killerów dwóch”. Wersja ekonomiczna.

Cechy charakterystyczne: sześciodniowy zarost (pozorowany na naturalny).
Strój dowolny, jednak zalecamy unikać flanelowych koszul z podwiniętymi rękawami i torby na ramię – w czasach późnego Edwarda taki zestaw charakteryzował intelektualistę dysydenta, obecnie możemy być omyłkowo brani za nielegalnego robotnika budowlanego. Na co dzień możesz nosić zarówno dres, jak i garnitur.

Zestaw ćwiczeń: zamaszysty pstryk kiepem, zsynchronizowany ze splunięciem na chodnik. W ćwiczeniu najważniejsze jest zachowanie symetrii ruchów: kiepem strzelamy z prawej ręki – spluwamy na lewo. I na odwrót. Powtarzać dwa razy dziennie, w drodze do pracy, oraz wieczorem na balkonie.

Model 2 – „Zico” (inaczej „Człowiek – promocja”)

Cechy zewnętrzne: styropianowe klapki „Zico” (2,99zł), luźne spodenki „Bahama” (4,89zł), podkoszulek na ramiączka (dostępny bezpłatnie w ulicznych pojemnikach z firmowym logo PCK).

Zestaw ćwiczeń: największy nacisk kładziemy na właściwą emisję głosu.
Ćwiczenia prowadzimy w wąskiej uliczce osiedlowej o dobrej akustyce, koniecznie po godzinie 22:00. Stajemy w lekkim rozkroku, rozluźniamy przeponę i z całą mocą wygłaszamy następującą kwestię: „po browar k**wa idę!!!”. Właściwy efekt uzyskamy wtedy, gdy echo powróci do nas dokładnie po sekundzie, co oznacza, że jesteśmy znakomicie słyszani w budynkach odległych o około 170 metrów.

Ćwiczenia można zastąpić powieszeniem na szyi złotego łańcucha, tzw. „golda” (warto tu nadmienić, że zawieszenie „golda” na szyi lub nadgarstku automatycznie czyni z nas semi-dresa w każdej sytuacji, jednak zdaniem redakcyjnego trenera jest to pójście na łatwiznę).

Model 3 – „Jancio smrodnik” (inaczej „Pierdziołek”)

Model dość kosztowny w utrzymaniu, wymaga posiadania pojazdu mechanicznego.

Cechy zewnętrzne: tjuningowany tłumik o zwiększonej emisji spalin i hałasu.
Dla wzmocnienia efektu warto dodać szyberdach, alufelgi, niebieskie neonówki i naklejkę Sony na tylną szybę. Kluczowym motywem jest wspomniany wyżej pierdziołek, w postaci przykręcanej do wydechu, chromowanej fujary. Również i tu warto zadbać o symetrię, montując dwa pierdziołki, po obu stronach pojazdu. Ułatwi to zachowanie równowagi na ostrych zakrętach, ale zwiększy koszty.

Ćwiczenia: posiadanie w aucie pierdziołka automatycznie zwalnia z ćwiczeń.
Jesteśmy pełnoprawnym para-dresem. Raz dziennie przecieramy pierdziołek miękką szmatką, celem utrzymania połysku.

Model 4 – „Gorączka sobotniej nocy”

Model imprezowy. Cechy charakterystyczne to przede wszystkim tzw. wiotkie spodnie, najlepiej w kolorze białym (w momencie zakupu), zalecane tkaniny to zwiewna bawełna i nie szeleszczące gatunki ortalionu, do tego cienki sweter „w serek”, lakierki, a w chłodniejsze wieczory skórzana kurtka o charakterystycznym, nijakim kroju. Gotowe zestawy do nabycia w „Kupieckich domach towarowych”. Fryzura a la Ethan Hawk w filmie „Gattaca”, czyli dość
krótka, prosta, z obowiązkową kapką żelu na grzywkę, pozwalającą zakręcić nad czołem sztywną falkę, tudzież postawić małego jeżyka.

Ćwiczenia: stawiamy na gibkość bioder i kolan, ćwiczymy przy muzyce rytmicznej o prostych tonacjach i nieskomplikowanej warstwie wokalnej, gdyż bliska jest nam prostota formy i treści. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, właściwe tło muzyczne zapewniają nam bezpłatnie tzw. galerie i hipermarkety, czynne 7 dni w tygodniu do późnych godzin wieczornych.

Co zrobić, jeśli nie widzisz siebie w żadnej z powyższych ról? Nie stać Cię na niklowany pierdziołek, albo nie masz go do czego przykręcić? Zarost po sześciu dniach wygląda nadal jak jednodniowy, czyli tak, jakbyś się zwyczajnie zapomniał umyć? Ukradli ci lakierki? Istnieje tania, uniwersalna przepustka do kolorowego świata semi-dresów. Jest nią najzwyklejsza czapeczka palantowa, tzw. „imbecylka”, oraz okrzyk „Ale zaj*biiistaaaaa
komórka!!!”, z akcentem na przedostatnią sylabę w przymiotniku.

nadesłał Placek

Nóż na gardle

Piszę esej z psychologii różnic indywidualnych. O temperamencie. Niby ciekawy temat ale w ujęciu Strelaua a to zmienia postać rzeczy nawet bardziej niż zasadniczo, ponieważ ja i dzieła pana Jana S. raczej nieczęsto wchodzimy w interakcje i dobrze bo wzajemna nasza sympatia jako kontinuum a’priori pozostawia wiele do życzenia. Ale nic to, nie mam wyjścia – piszę. To znaczy taki mam zamiar… od jutra. Zaczęłam w niedzielę. To znaczy taki miałam zamiar. W sobote przygotowałam sobie książki – stos pyszniący się i pęczniejący od nikomu niepotrzebnej wiedzy i kurzu leżący na biurku bardzo mnie przygnębił. Schowałam książki do szafki z zimowymi ubraniami. Pomogło. O znienawidzonych cegłach przypomniałam sobie usypiając w ciemną noc. Było już więc za późno, by się za to zabrać. Obudziłam się w niedzielę, wyspana i zadowolona, wyjęłam książki ale znowu mnie przygnębiły, więc zarządziłam śniadanie na poprawę nastroju. Zanim się wykąpałam, wysuszyłam, ubrałam, umalowałam, sprawdziłam czy dobrze wyglądam, przebrałam się, sprawdziłam ponownie, wyszłam, wróciłam się po zapomniany portfel, odnalazłam zaginione w trakcie poszukiwań klucze, znalazłam zgubiony znowu portfel, wyszłam, znalazłam sklep otwarty w dzień świąteczny, znalazłam sklep z pieczywem, znalazłam sklep ze świeżym pieczywem, znalazłam sklep z resztą bardzo istotnych produktów do pieczywa i napojami, zrobiłam zakupy, spakowałam je w jednocyfrową liczbe toreb foliowych (te opakowania chipsów zajmują bardzo dużo miejsca), dotarłam ciężko dysząc do domu, odpoczęłam klnąc pod nosem na schody kręte jak baranie rogi, zrobiłam śniadanie, zjadłam je, wypiłam herbatę… zrobiła się pora wczesnoobiadowa a ja nagle wpadłam na genialny wprost pomysł zrobienia prania. Za wiele go nie było ale to tylko na pierwszy rzut oka. Przecież dla chcącego nic trudnego zatem wyszperałam wszystko co można było uprać albo co coś takiego udawało, wpakowałam to do pralki a resztę wybebeszyłam ręcznie. Zadowolona z siebie popatrzyłam na książki… Hmmm. Ale przecież nie mogę pomijać tak podstawowych dla mojej egzystencji czynności w niedzielne popołudnie jak pranie. Tak jakoś za mało sterylnie mi się wydało mieszkanie do pisania takiej ważnej pracy, więc musiałam je posprzątać. Sprzątałam dobre dwie godziny, bo w międzyczasie zadzwoniła koleżanka z bardzo ważnym problemem. Nawiasem mówiąc miała również pisać pracę a z rozmowy wywnioskowałam, że robi wszystko żeby tylko się za to nie zabrać. Ja to co innego – ja po prostu nie znoszę jak jest bałagan. Co prawda mamut twierdzi, że nawet wołami nie da się mnie zaciągnąć do domowych obowiązków, ale jak zwykle przesadza. No bo przecież zrobiłam generalne porządki z praniem i podlewaniem kwiatów w całym mieszkaniu i to w niedzielę kiedy powinnam odpoczywać (i pisać pracę ale to mało istotny drobiazg). Zrobiła się 18 i stwierdziłam, że dobrze byłoby przetrącić jakis obiad. Zagrzałam sobie pierogi z kapustą i grzybami. Pyyycha. Najadłam się bardzo ale jak spojrzałam na złośliwie wyglądające woluminy na biurku to zjadłam jeszcze trochę, tak, że już nie mogłam się ruszać i musiałam się położyć. Fajnie było bo zaraz się zdrzemnęłam a potem był bardzo interesujący program w telewizji o panzerfaustach. Co prawda mnie to nic a nic nie interesuje ale stwierdziłam, że człowiek nie może się zamykać w ograniczonych ramach i musi posiąść wiedzę o rzeczach, które go nie pociągaja absolutnie bo po pierwsze primo może zmieni zdanie a po drugie primo jak nie zmieni zdania to utwierdzi się w przekonaniu, które juz posiadał. Jaka ja jestem mądra – aż się sama sobie dziwię gdzie mi się ta inteligencja mieści. Książki leżały i się kurzyły a ja jak skończyłam oglądać pouczający program (nigdy więcej panzerfaustów) to poszłam się wykąpać – miałam taką nieodpartą potrzebę komteplacji o różnicach indywidualnych w wannie. Tam też doszłam do wniosku, że wiele rzeczy mnie różni od innych ale na pewno jedna jest identyczna – nie lubię pisać esejów naukowych. Jak już doszłam do tego wniosku i do ręcznika a potem do drzwi i do łóżka, to wpadłam na kolejny genialny pomysł, że muszę się wyspać do pracy, a że było już dość późno (tzn było przed 22 ale przestawiłam zegarek żeby mi się wydawało, że jest później – na szczęście przezornie dobrze działający w telefonie razem z budzikiem wyłączyłam bo a nóż widelec najdzie mnie ochota spojrzeć na zegarek), poszłam spać. Książki nadal było smutne i posępne ale nie przeszkodziło mi to spać snem sprawiedliwej i zmęczonej całodzienną ciężką pracą kobiety. Teraz siedzę w pracy i powinnam się zbierać do wyjścia aby pisać wieczorem w domu ale jakoś ciężko mi się rozstać z blogiem i z sokiem „Siódme niebo”, jak się skończy karton soku to pójdę…
Tak sobie myślę, że wszelkie prace pisze mi się najlepiej wtedy, kiedy mam przysłowiowy „nóż na gardle”, więc może poczekam do piątku? Eeee.. .to chyba nie jest najlepszy pomysł ale znając mnie i moją chęć do twórczości pana S. na lepszy nie wpadnę. To już chyba pójdę, zrobie sobie dziś dobry obiad i pomyślę co dalej 🙂

Mam talent

Odkryłam w sobie ogromne wręcz pokłady umiejętności zapadania w sen zaiste zimowy. Prawdę mówiąć to ten talent miałam w sobie od dawna ale był dość ukryty albo nie nastręczał żadnych mniej lub bardziej widocznych trudności. Teraz jednak stwierdzam samokrytycznie (tak bardzo jak tylko potrafię), że jestem rasowym śpiochem z rodowodem.
Jako diabeł wcielony i małoletni nękałam niejednokrotnie (a dokładnie mówiąc każdego poranka) rodzicieli szanownych moim wstawaniem skoro świt i odgłosami zabawy (odgłosy zabawy małej Ani = coś na kształt wyjadu czołgów poradzieckich z naszego miłego i przytulnego kraju w noc burzową po blasze falistej i lekko przerdzewiałej). Wystarczało mi 4-5 godzin snu i jeszcze przed wchodem słońca byłam zwarta i gotowa do uprzykrzania egzystencji wszystkiemu co jeszcze żywe i w objęciach Morfeusza pogrążone. Nie dało się mnie utrzymać w łóżku dłużej niż to było możliwe ze wględu na mój rytm dobowy – dzień trwał 19 a noc 5 godzin i to było maksymalne poświęcenie na jakie było mnie stać w stosunku do wszystkiego wokół. Potem zaczynały się rządy małego Mao czyli mnie. Byłam grzeczna na swój diabelski sposób, ale po pewnym czasie nawet mama, która do końca we mnie wierzyła, dała sobie spokój z próbami usypiania mnie (podobnie jak z próbami karmienia ale to zupełnie inna historia) i zanim sięgneła po młotek w celach anestezjologicznych – przeszło jej. Potem, jak już dorosłam, przeszło również mnie. Nie mam zielonego pojęcia czy ze spaniem i rytmem dzienno-nocnym jest jak z talonami na zakupy, że jak się nie wykorzysta wcześniej, to potem człowiek zostaje z tonami nikomu niepotrzebnych produktów, ale w moim przypadku właśnie tak było. Jako szczyl mały spałam mało, więc nadrabiam teraz i to z nawiązką.
Zaczęło się w sumie jakieś dwa lata temu a teraz przeżywam senne apogeum.
W przypływie najwyższej klasy umiejętności przespałam 32 godziny bez mrugnięcia okiem i wizyty u Wujka Cześka (na szczęście nie śniła mi sie wielka woda). Potrafię zasnąć wszędzie snem twardym i kamiennym. Zasnęłam na przykład, kiedy kolega odwoził mnie samochodem do domu i starał się jechać tak ostrożnie by mnie nie zbudzić a potem miał problemy żebym się w ogóle ocknęła. Zasnęłam w poczekalni u lekarza i obudziłam się, gdy nade mną zgromadził się niezły tłumek zdezorientowanych ludzi z rzeczonym równie zdezorientowanym lekarzem w roli głównej. Zasnęłam też kiedyś na wykładzie z filozofii a moje notatki z tych zajęć są pokryte nagłymi pionowymi krechami znaczącymi miejsca, w których „film mi się urwał” i zasnęłam w pracy budząć się z nosem w klawiaturze komputera. Jednym słowem utalentowana jestem okrutnie. Potrafię zasnąć gdziekolwiek i w jakiejkolwiek pozycji, nawet jeśli grozi to poparzeniem słonecznym na plaży we Władysławowie a obudzić mnie… to prawie niemożliwe. Prawie, bo nielicznym sie udaje.
Moja mama ma własną taktykę dość wrzaskliwo-upierdliwą lecz skuteczną, podobnie jak mój kot. Ale na przykład taki dajmy na to budzik z góry jest skazany na niepowodzenie i to dramatyczne bo na jego usilne i donośne błagania nawet nie wychodzę z fazy REM (podpowiedź dla niekumatych – z angielskiego rapid eye movement – faza szybkich ruchów gałek ocznych – wtedy śnimy). Budzono mnie w różny sposób, powiem jednak tekstem z reklamy jogurtu czy innego badziewia „sprobujesz – zrozumiesz” i śmiechnę się znacząco. Skuteczne jak dotąd były wrzaski dźwiękonaśladowcze rodem z plemienia Bantu połączone z podskokami na łóżku, ściąganie mnie z wyrka razem z pościelą i transportowanie do łazienki niczym na płachcie ratunkowej TOPR-u, składanie mnie razem z wersalką, kołdra i poduszką, napuszczanie na mnie kota gryzącego po stopach i miauczącego żałośnie niebezpiecznie blisko uszu i śmigus dyngus (ale to tylko raz do roku). Reszta nie skutkowała. Teraz nauczyłam się reagować na budzik w telefonie – wyłączam go kiedy zaczyna świergolić i śpię dalej. Jak więc widać jestem bezwględnie inteligentna i do tego jaka utalentowana 😉

Przygód kilka wróbla Ćwirka, czyli ja i czereśnie

Lubię lato.
Czemu?
Bo jest ciepło, ładnie i pachnąco, można wyjść z domu bez czapki, szalika, rękawiczek, puchowej kurtki, polara pod spodem, siedmiu swetrów, walonek syberyjskich na nogach, wielkich ciepłych skarpet i ciepłej bielizny, ba – można wyjść nawet bez bielizny i człowiek sie nie naraża na przemarznięcie a co najwyżej na lubieżne spojrzenia.
Ale najbardziej lubię lato za czereśnie. To jest to coś, co sprawia, że zapalają mi się w oczach ogniki i choćbym nie wiem jak bardzo była najedzona to potrafie zmieścić w żołądku i po kieszeniach całe kilogramy owoców.
Oczywiście muszą być zachwycające – inaczej nawet nie spojrzę nie ma bata.
Dziś spojrzałam i… musiałam wysiąść z autobusu, bo patrzyły na mnie tak ponętnie ze straganu. Po prostu nie mogłam im się oprzeć – wielkie, soczyste, ciemne i błyszczące.
Kupiłam naturalnie, bo jakże to tak zostawić takie piękne panie C. i pójść sobie samopas – to by było niewybaczalne. Jestem pies na czereśnie.
Ja tak sobie myślę, że to z pewnością zapobiegawczy właściciele drzewek dodają do sadzonek coś na kształt uzależniacza, a potem biedna Ania jest zmuszona kupić całe stado czereśni – no bo przecież jak mus to mus a nałóg jest zgubny. Dobrze, że nie jestem uzależniona od dajmy na to szybkich i drogich samochodów – czereśnie z dwojga złego są mniej szkodliwe dla mojego funduszu emerytalnego.
Wysiadłam więc z autobusu, kupiłam czereśnie i jadłam i jadłam i jadłam czekając na następny, a potem przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł i zanim go zatrzymałam by sobie nie poszedł, powiedział mi „Anno, sprawdź, o której będzie następny 303”.
Jestem grzeczna i słucham się wspaniałych pomysłów zatem natychmiast pognałam ochoczym truchtem do słupka z rozkładem i… zrezygnowana poszłam piechotą.
Następny 303 będzie ok 14 bo teraz ma dziurę komunikacyjną.
Nie wiem kto ustala te godziny szczytu dla autobusów ale moim zdaniem godzina 9.20 to doskonała pora na szczytowanie, a zwłaszcza z siatką czereśni. Poszłam więc przeżywać uniesienia o własnych siłach i bez pomocy komunikacji miejskiej (swoją drogą temat ZTM bardzo często pojawia się w moich notkach – może dadzą mi darmowy bilet miesięczny za reklamę?).
Po drodze śmiałam się głośno i perliście, bo przypomniały mi sie moje przygody z czereśniami z dzieciństwa.
A to jak wlazłam kiedyś na drzewo, bo wróbel albo inszy szpak wydziobywał mi najładniejsze owoce z samego wierzchołka i nie mogłam pozwolić by dalej usuteczniał swoje niecne praktyki konsumpcyjne, a potem oczywiście spadłam i straciłam moje pierwsze przednie zęby (fajnie było – mogłam robić za wampira ale krótko bo szybko urosły nowe).
Innym razem założyłam się z równie małoletnim co ja sąsiadem, które z nas zje więcej czereśni (walka na czas) a później chorowalismy okrutnie i nie mogliśmy patrzeć na czeresnie do następnego roku.
A jeszcze kiedyś biegłam co sił w nogach, uciekając przed goniącym mnie berkiem i powalił mnie na ziemię (dosłownie) konar czereśni – w efekcie na czole miałam przez dobre dwa tygodnie czerwoną opaskę niczym wódz Biały Kieł i tylko kolor włosów mógł zmylić ewentualnych wielbicieli Winnetou.
Sporo tego było ale ze wszystkigo nie zdążyłam się posmiać, bo dotarłam do miejsca przeznaczenia – pracy.
Oczywiście się spóźniłam, ale pomyślałam sobie, że jak im powiem całą prawdę, że to przez czereśnie w godzinach braku szczytu, to z pewnością zrozumieją. Nie zrozumieli… dziwne. Przecież odżywianie się pracowników jest bardzo ważne, a poza tym nie moja wina, że autobus jeździ tak jak jeździ i że mam zachcianki takie a nie inne. Niespełnienie potrzeb psychosomatycznych powoduje trwałe i narastające frustracje. Frustracje prowadzą do samobójstw a pracownik sfrustrowany albo samounicestwiony jest raczej bezużyteczny, zatem inwestowałam w firmę i mój wkład w jej rozwój. Zamiast wściekłego spojrzenia szefa powinnam raczej dostać podwyżkę.
Co za niewdzięczność…

Z ostatniej chwili

Cytat tygodnia:

„Kobieta powinna powstrzymać swoje kokieteryjno-prowokacyjne zachowanie, aby umożliwić mężczyźnie wykształcenie pozagenitalnych form osobowej komunikacji”

Leżę i kwiczę… nie mam siły napisać nic więcej

nadesłane przez – Koza

Kot w nocniku

Nocniki to, jak sama nazwa wskazuje, autobusy nocne. Kotów raczej tłumaczyć nie trzeba. Nocniki mają to do siebie, że notorycznie jeżdżą tak jak chcą (tzn jak chcą ich kierowcy – niespełnione życiowo i mentalnie buce o manierach szczytującego orangutana), czyli albo za wcześnie albo za późno.
Na ogół zanim dotrę do cieplutkiego łóżeczka, muszę pokonać: godziny świetlne oczekiwania na upragnioną 600-tkę, przygotowanie się do natarcia, próbę zmieszczenia się wewnątrz (najlepiej w całości z plecakiem i butami), bezdech trwający jakieś 30 minut w porywach do godziny (będę świetnym nurkiem freedivingowym jak tylko nauczę się pływać), próbę wydostania się na odpowiednim przystanku w kompletnym stroju, ewentualnie udany wyskok oknem na przystanku następnym, doczłapanie się do domu, dalej nie pamiętam lecz za wszystko bardzo żałuję.
Tak więc nocniki są bardzo pomocne w życiu każdego młodego człowieka lubiącego np wieczorne spacery i obrady o wpływie chmielu i śpiewów na kaczki na Polach Mokotowskich.
Koty zaś mają to do siebie, że podobnie jak nocna komunikacja, żyją własnym życiem i nie lubią żadnych ograniczeń. Nie uznają rozkładów jazdy podobnie jak nocniki i mają w bardzo głębokim poważaniu co sobie myśli cała reszta wszechświata.
Tylko, że koty to ja za to bardzo lubię a ZTM jakby trochę mniej – ale jak myślę z dogłębną wzajemnością.
Niedawno (dokładnie rzecz biorąc przedwczoraj) dowiedziałam się również, że koty podobnie jak ja żywią jawną nienawiść do nocnej komunikacji. Nie wiem, czy bardziej nie lubią tych żądnych krwi i pieszych, ginących w wypadkach od uderzenia bocznym lusterkiem, kierowców czy zatęchłych zeszłorocznym kapuśniakiem bydłowozów ale fakt jest faktem – KOTY NIE LUBIĄ NOCNIKÓW. A skąd o tym wiem? Bo widziałam – na własne oczy – jak wracaliśmy tymże pojazdem do domu.
Wsiadł do autobusu człowiek z kotem pod pachą i nie zważając na protesty biednego zwierzęcia (bardzo donośne i widowiskowe protesty) oraz narażając się na darmową resekcję skóry twarzy bez znieczulenia (bo jak większość z nas dobrze pamięta koty charakteryzują się niezwykłym wstrętem do pojazdów warczących i kaszlących oraz równie niezwykłym zamiłowaniem do wprawiania w ruch swojej broni siecznej – straszliwych pazurów, które działają czasem jak piła tarczowa skrzyżowana z wiertarką udarową) zajął spokojnie miejsce siedzące. Biedny przerażony kot miauczał wniebogłosy a właściciel twardo siedział. Zwierzę nie dało za wygraną i wyło do końca ale my wpadliśmy w ożywioną dyskusję na temat kotów, która pochłonęła nas aż do przystanku końcowego. Zaczęła się rozmowa co kto robił z kotami jak był jeszcze wdzięcznym (lub mniej wdzięcznym) brzdącem.
Jak powszechnie wiadomo pomysłowość dziecka nie zna granic, a jeszcze jak zrobimy sobie mały rekonesans myślowy i do dziecka dodamy kota… to już w ogóle mamy pełen serwis w każdej opcji. Bo wystarczy niewielka dawka wyobraźni aby ujrzeć ten cudowny krajobraz firanek w cienkie paski od góry do dołu, poszarpanych obić, słuczonych cieknących wazonów, wybebeszonych pluszaków, ogołoconych zapasów żywnościowych, nieopatrznie pozostawionych poza jedynym miejscem, do którego kot nie znajdzie dostępu – schronem nuklearnym, ran ciętych i szarpanych, mokrej ogolonej sierści (pomijam wrażenia akustyczne, które niewątpliwie są także bardzo efektowne). Ale tak już jest, że dziecko + kot raczej nigdy nie równa się spokój i wględny porządek.
W przypadku spotkania z tym sympatycznym czworonogiem z bliskiej rodziny tygrysa bengalskiego, dzieci zawsze wykazują się olbrzymią wręcz inwencją twórczą a ich pomysłowość bynajmniej nie kończy się na samych pomysłach. Najlepiej wprowadzić je w czyn.
Rozmowa o tym co robiliśmy jako dzieci z naszymi pupilami była dość zabawna, bo jak tu się nie śmiać na wspomnienie kota ubranego w strój lalki (łącznie ze skarpetkami i peruczką), próbującego wyswobodzić się wręcz panicznie z tych szmat, albo z pierwszej obroży. Każdy kto miał kiedyś kota wie o czym mówię. Zabawne jest uczenie kota pływać (tzn dla dziecka bo dla kota raczej nie koniecznie) albo chodzić na smyczy lub próba przekonania go by załatwiał swoje potrzeby do muszli klozetowej zamiast do umywalki i spuszczał po sobie wodę. Zabawne są wspomnienia o wujku, który tak się zdenerwował (żeby nie powiedzieć inaczej) na kota, który zasikał mu sprzęt komputerowy, że siedząc w kuchni można było zaobserwować trajektorię lotu rzeczonego właściciela ogona przez przedpokój, kuchnię i balkon na zewnątrz (oczywiście lot bezpieczny bo mieszkanie na parterze) a innemu miauczyńskiemu posmarował zadek czymś niegroźnym lecz uciążliwym raczej (dajmy na to musztardą) i potem widok był przedni – kot jeżdżący tyłkiem po podłodze. Ale najbardziej powaliło mnie na kolana to co usłyszałam o kocie i lodówce. Bo jeśli ktoś wsadza kota do lodówki na 5 minut i czeka z zegarkiem w ręku aż czas minie a potem otwierając, ją widzi swojego ulubieńca niczym się nie przejmującego i pałaszującego ze smakiem arbuza, to nie sposób się nie śmiać na cały autobus. Dawno wyrośliśmy z dziwnych i śmiesznych zabaw z kotami, żadnemu nigdy nic się nie stało i nie znienawidziły nas to chyba znaczy, że nie było tak źle ale na wspomnienie kota wyżerającego arbuza z lodówki na mojej twarzy pojawia się nieustający banan.
Mój kot też jest dziwny bo woli świeże ogórki od tuńczyka i wyjada ze zlewu ziemniaki podczas gdy w jego misce są rzekomo kocie przysmaki, a jego ulubionym daniem jest sernik podgryzany ukradkiem żeby nikt nie widział. Z arbuzem jeszcze nie próbowałam tylko, że on sam najchętniej wskoczyłby do lodówki, ale jestem bardziej niż pewna, że gdybym otworzyła ją po kilku minutach, po warzywach nie pozostałby nawet ślad, więc nie będę nawet próbować.
Tymczasem leży sobie pod stołem i mruczy udając, że nic nie zrobił a ja głaszczę go udając, że nic nie wiem o tym jakoby w naszym ogródku były kiedyś jakieś ogórki. Cóż – taka gleba – znowu nie wyrosły 😉