Zgrupowanie Radosław kontratakuje, czyli zima fajna tylko drogowcy jak papier toaletowy

Wczoraj były Mamuty. Oba. Znaczy najpierw Mamut Właściwy a Zdzich dopiero później. Nawiasem mówiąc dużo później zresztą. Lubię jak są Mamuty bo przynajmniej mogę sobie odpocząć od kariery kulturysty. Chwilowo bo chwilowo ale zawsze. Nauczyłam się doceniać te rzadkie momenty kiedy to mój osobisty młodociany wielbiciel lamp i parkowego drobiu lotnego wędruje z objęć maminych w babcine tudzież dziadkowe. Oj piękne to chwile. Można na ten przykład skoczyć do łazienki na siku, albo do kuchni na kanapkę, albo w ogóle ze szczęścia, że jest szansa odzyskać czucie w rękach. Korzystam więc ilekroć się takież momenty nadarzają.

Zaczytałam się więc w gazecie, nie pomnę już jakiej ale jakaś ogólnożyciowa była. Było w niej o rodzinie, która kupiła sobie w supermarkecie litrowy soczek tymbarkowy. Soczek miał być pomarańczowy a był… pleśniowy. Rodzinka bowiem soczek (o zgrozo i niesmaku) wypić zdążyła, gdy coś w pustym już kartonie grzechotać zaczęło. Już się ucieszyli z niespodziewanego bonusu od producenta a tu wtopa. I to na całego. Bo niespodzianka owszem była ale chyba nie taka jaką by dostać chcieli. Grzyb pleśniowy to chyba marna zachęta i jeszcze marniejsza nagroda.

Potem przyszedł Mamut Z Dzieckiem Na Ręku i obłędem w oczach (zdążyła się już odwyczaić) i zaczął coś rozprawiać o zawartości mojej lodówki. Marna faktycznie ta zawartość była ale ważne, że w ogóle było tam coś jadalnego z uwagi na warunki pogodowe wybitnie nie sprzyjające zakupowaniu wózkowemu. Krycha spostrzegła też serek wiejski, co to datę przydatności miał na przedwczoraj i dżem, który sprowadził się tu razem ze mną a o istnieniu którego najzwyczajniej w świecie zapomniałam. No co. Wcisnął się był na sam koniec półki i bawił w chowanego. To wygrał. Poszedł do kosza na śmieci. Serek Mamut chciał ocalić:

– Ale wiesz, że to wcale nie znaczy, że on już jest niedobry?
– Wiem. To znaczy tylko, że on już nie jest najlepszy.
– No właśnie.
– Ale jak nie jest najlepszy to ja już go nie chcę. Nie będę trzymać bo potem będzie jak z tym sokiem Tymbarku…
– Jakim barku?? – spytała Mamuta już najwyraźniej zaabsorbowana świeżym a dźwięcznym bąkiem Lokatora

Wieczorem, poprzez śniegi niemal podbiegunowe i zaspy uliczne typowo stołeczne, dotarł zdyszany Zdzich. Powitałam go z radością – w końcu przyniósł całą torbę świeżutkiego ciasta – ale i z niepokojem:

– Już myślałam, że nie przyjedziesz. Cały dzień próbuję się do ciebie dodzwonić a ty nie odbierasz i nie odbierasz. Nie wziąłeś komórki?
– Wziąłem – odparł Zdzich i sięgnąwszy za pazuchę, wielce zdumiony wyjął… pilota do telewizora.

Dodam tylko, że pilot był starego typu, znaczy duży, ciężki i wybitnie mało przypominający zdzichowy komórkofon.

A dzisiaj? Dzisiaj rano wybrałam się na zakupy bo ta lodówka taka pusta i na dwa dni się zaopatrzyć trzeba bo to Sylwester i wszyscy świętują a później będą odsypiać. Sklepy czynne do trzynastej, więc wybrałam się z domu o dziesiątej. Stwierdziłam, że o tej porze to już wszyscy szanujący się gospodarze domów zdążyli poodśnieżać chodniki przynajmniej na średnią przejezdność. Wszystko super tylko najwyraźniej w mojej okolicy są sami ci co to się nie szanują. Zaspy niemal po kolana, ulice na podobnym poziomie i w dodatku z nieba ciągle leci nowa dostawa. Piękna zima. Taka jaką lubię.

Szkoda tylko, że wszyscy ci, którzy mieli spełniać swoje – związane z nią – obowiązki, nawalili na całej linii. Wózek dziecięcy bowiem raczej średnio sprawdza się w roli łopaty do odśnieżania a Bajka w roli napędu. Jakoś jednak trzeba było dostać się do upragnionego pieczywa. W domu zostało się tylko takie mocno już sędziwe i raczej w samoobronie możnaby go użyć niż w charakterze spożywczym. Poprułam więc do przodu przez tę śnieżną pierzynę i grzęznąc raz po raz (bo wózek do połowy pokryty był już śniegiem) wydawałam coraz mniej cenzuralne warknięcia pod adresem służb wiadomych. Umilkłam przed parkingiem, gdzie właściciele aut usiłowali namierzyć swoje pojazdy w zaistniałych białych kopcach. Jedni używali w tym celu rąk i wulgaryzmów, inni postawili na telepatię. Wszyscy jednak byli mało uśmiechnięci. Uśmiechał sie tylko jeden pan. Na mój widok. Wyraźnie go ubawiło to co zobaczył – a musiało być super oglądać zdyszaną, purpurową na obliczu młodą matkę z wózkiem widocznym tylko od połowy wzwyż – bo aż stanął i zagaił:

– Ciężko tak chyba, co?
– Niee, skądże. Ja tak hobbystycznie – wysapałam.
– A nie łatwiej byłoby na saneczkach?
– Nie mam.
– A byłoby łatwiej…
– Łatwiej byłoby gdyby pan pomógł zamiast gadać ale do tego to trzeba uruchomić myślenie. Miłego dnia – uśmiechnęłam się i ochoczo pobrnęłam dalej.

A facet został z otwartą paszczęką na mrozie. Chyba go nie zawieje.. 😉

Zakupy zrobione. Prawie takie jak zaopatrzenie w razie klęski żywiołowej albo najazdu Hunów. Teraz można włączyć opcję Jamochłon i przejść w gastrofazę czynną. Do tej pory występowała tylko bierna i to najczęściej urojona. Można też pogadać sobie z Synem tak od serca bo nikt nie słyszy a on i tak nie spamięta. Może to i lepiej. POsłuchamy sobie dobrej muzyki, pooglądamy coś w telewizorni i przytulimy się… na sen. Jak tylko ucichną petardy.

A dla Was? Dla Was mam życzenia.

Wolnego czasu na sen,
uśmiechu – na dobry dzień,
pogody w duchu,
słońca na dłoni,
żeby marzenia móc łatwo dogonić,
spełnienia tego, co spełnić warto,
początku i końca z tą samą kartą,
supełków, co same się rozwiązują,
i ludzi wokół… co widzą i czują.
Wszystkiego co dobre na nowy rok cały chcemy dziś życzyć i DUŻYM i małym 🙂

Bajka i Igor Smoczkożerca

Wkurw kontaktowy wielopoziomowy

Poszłam zapisać Wrzaskuna do żłobka. Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że innej możliwości nie ma. Pewnie, że wolałabym być wzorcową matką z hamerykańskich podręczników wielkich i bogatych dochtorów, co to nie musi łamać sobie głowy i obgryzać pazurów w poszukiwaniu drzwi z napisem ‚wyjście’. Ale nie jestem. Mało tego, wzorcowego to u mnie nie ma nic. Nawet dłonie mam niewymiarowe bo za małe na ‚dorosłe’ rękawiczki. Tak. No to żłobek. Na zatrudnienie opiekunki mnie nie stać. Zresztą po opłaceniu tego wynajmowanego mieszkania zostaje mi całe 500 złotych. Byczo. Zwłaszcza, że bilet miesięczny kosztuje 66. Babcia ze względów oczywistych odpada a innych wersji planu brak. Poszłam więc do tego przybytku dla dzieci, którym starsze panie w beretach straszą młode matki w autobusach.
Pogoda piękna, Młody w wózku, w drogę. Punkt docelowy okazał się bliższym niż przypuszczałam bo o cały przystanek tramwajowy od domu. Bomba. Już się napaliłam jak szczerbaty na zwietrzałe suchary, już sobie zaplanowałam gry-plan, już witałam się z gąską namalowaną na szybie…
Niestety moje zapędy w mig ostudziła Miss Piguła. Ale po kolei. Najpierw drzwi otworzyła Mała Zasuszona. Otworzyła i znikła gdzieś za drzwiami by kontynuować rozmowę telefoniczną. Stałam sobie więc piętnaście minut na korytarzu dzierżąc szczelnie opakowanego Lokatora i czekając na Zasuszoną, co znikła szybciej niż powiedziałam ‚dzień dobry’. W tym czasie zdążyłam się dowiedzieć co będzie jadła, w co będzie ubrana i jak się uczesze na Sylwestra ona, jej mąż, dzieci, teściowa, sąsiadka i pies. Nie wiem czyj bo się pogubiłam. Świetnie. Może skorzystam. Jak już Mała Skwarka paplaninę skończyła i raczyła wyjść, powiedziałam zgodnie z prawdą po co przyszłam.

– Kierowniczki nie ma – fachowo zaskrzeczała Sucha – jest na urlopie – zgromiła mnie wzrokiem, bo jak ja śmiem w ogóle tak przed tym Sylwestrem – ale zawołam pielęgniarkę…

Tu nastąpiło małe deja vu, bo znów musiałam czekać. Tym razem krócej i na kogo innego. Przyszła Miss Piguła. Obejrzała mnie ze znawstwem z każdej strony aż się zastanowiłam czy pod tą czapką to aby na pewno ja mam czyste uszy. Potem zajrzała Obywatelowi w nos i zaprosiła mnie do pokoju zwierzeń. Pokój zwierzeń miał na drzwiach napis ‚sekretariat’ i wystrój ala wczesny Gierek, ale za to Miss Piguła była bez napisu (w przeciwieństwie do mnie się nie przedstawiła) i miała wystrój ala późny Picasso. Sądząc po twarzy bardzo późny. Ruszyłam więc do ataku i wyłuszczyłam cel moich odwiedzin. Trwała Ondulacja zaśmiała się kpiąco półgębkiem i pomachała przed nosem kartką formatu A4:

– Pani wypełni wniosek to pani przyjdzie ALE uprzedzam, że to nie takie proste – zawiesiła głos by spotęgować napięcie. Chyba przedmiesiączkowe.
– A co trzeba zrobić, żeby było? Może dla samotnych matek są przewidziane jakieś udogodnienia? – spytałam.
– Proszę pani, teraz trzy czwarte to samotne – zaśmiała mi się w nos. Ugryzłam się w język żeby nie zdziwić się, że w państwie Romka, Andrzeja i Kaczorów to chyba raczej niemożliwe, bo jak to tak, ale się udało i opanowałam ów myślotok.
– A jakie są realne szanse na przyjęcie dziecka? – zadałam rzeczowe pytanie
– WIE pani, cóż, my mamy AŻ Z WRZEŚNIA dzieci NIE PRZYJĘTE… ale trzeba być dobrej myśli – pocieszyła mnie Piguła
– To może ja od razu tutaj wypełnię ten wniosek – sapnęłam zrezygnowana
– A nie, nie. Bo TU musi być pieczątka zakładu pracy – tu zawiesiła głos i oglądnęła mnie raz jeszcze dodając – pracuje JUŻ pani?
– JUŻ jakiś czas…

Pomyśleć, że trzydziestka za pasem, a jakieś Klempy Urzędnicze nadal biorą mnie za zwykłą siksę po gimnazjum i próbują zbyć byle czym. Tylko jakim prawem. W końcu takim ‚zwykłym siksom’ państwo również powinno zapewnić pomoc.

I znów mi się przypomina kawałek Kazika ‚Polska’… A jeszcze te żłobki i przedszkola, co to i tak tylko dla wybranych, wielcy i możni chcą pozamykać. No ale przecież zostaną prywatne, nie? Brawo.
Nic tylko wybrać się na Wiejską i trenować rzuty pieluchami w dal. Pełnymi oczywiście.

Wtorek

Nieładny ten wtorek. Dobrze, że już się kończy. Było dobrze. Tylko po co był ten telefon. Bez sensu… Teraz siedzę na podłodze pod ścianą w powyciąganych spodniach i wstrętnym staniku dla macior. Wisi mi dokumentnie czy mnie podgląda ten świr z naprzeciwka czy nie. Jestem tak bardzo anty, że nawet gdyby to się oduczy. Siedzę i konsumuję papierowe ręczniki w ilości hurtowej. Konsumuję. W końcu jestem konsumentem. Chusteczki wyszły. Podłość. Siedzę. Włączyłam Nosowską. Banał. Całkiem jak ten tusz co mi się rozpłynął na policzkach. Tandeta. Powinni robić lepsze. Takie, które sprawią, że gdy kolejny raz życie da po pysku, nawet nie mrugnę. Kochany Mikołaju, wróć i przynieś mi taki. I jeszcze hormony, na które zwalę to wszystko. I depresję. Będzie o niebo łatwiej.

Sorry Winnetou. Ochłonę, rozmasuję i pewnie napiszę coś jak dawniej. W końcu szoł mast goł on czy jakoś tak. Szkoda tylko, że tak szybko zapominam jak bardzo boli gdy się spada. Nigdy się chyba nie nauczę…

głupia ja

Opowieści wigilijne

Kata przyszła do mnie po południu w przepięknych pięciopalczastych skarpetach w kolorowe paski. Znaczy poza skarpetami miała jeszcze komplet odzieży wierzchniej ale pasiaki stopne były tu wybitnie na pierwszym miejscu. Wcześniej zapałała miłością do tego typu konfekcji nożnej zobaczywszy u mnie podobny model.

Kata (z rozrzewnieniem) – Ładne, co?
Bajka (ogłuszona jakby z lekka) – Hmmm…
Kata (z dumą i uśmiechem od ucha do ucha) – Moje pierwsze!
Bajka (w myślach) – Z biedronki.

Lenn przysłała esemesa ze świątecznymi życzeniami (tak przy okazji bardzo dziękuję pamiętającym, że im się chciało). Życzenia były podpisane ‚Lenn w tym roku lekko nostalgiczna’. Odpisałam:

Bajka – Będzie następny to będzie weselsza.
Lenn – Nie wiadomo… Jedno jest pewne, że w tym roku usłyszysz coś miłego od Twojego mężczyzny 🙂
Bajka – I to nie będzie odgłos z jelit 😉

Wieczorem zadzwoniła Ziuta. Najpierw coś zadziamgało, potem czknęło a potem się przywitało. Dobrze, że ją rozpoznałam bo już chciałam dzwonić na policję, że mnie nęka duch poprzednich świąt i udławił się ością karpia. Ziuta napakowała sobie do dzioba co tam tylko mogła i z ustami pełnymi makowca opisywała mi jego wyborny smak. Bo przecież ja nie mogę. Świnia. Doprawdy. Później spytała czy wybieram się na pasterkę.

Bajka – Jasne. A potem skoczę na bungee i pojadę na lekcję salsy dla opornych.
Ziuta – No co, chciałam dobrze. W końcu możesz iść z nim.
Bajka – O północy? W grudniu? W deszcz? Wpadłaś na szafkę po ciemku?? Przecież zamknęliby mnie za zakłócanie spokoju po pierwszej kolędzie.
Ziuta – Jeśli już to jego.
Bajka – Mnie. Za posiadanie.
Ziuta – Szkoda… Mogłabyś kogoś wyrwać.
Bajka – Tak. Z korzeniami. Nie interesuje mnie wyrywanie.
Ziuta – Ale mogłabyś…
Bajka – Na pasterce?! Chyba księdza.
Ziuta – Jeśli miałby seksowną sutannę…
Bajka – Ty chyba nigdy nie widziałaś księdza.
Ziuta – Właśnie, że widziałam. W telewizji.
Bajka – I miał seksowną sutannę?!
Ziuta – Noo, jak w Matrixie całkiem.
Bajka – Boże spuść nogę i kopnij..
Ziuta – To co? Idziesz?
Bajka – Pewnie! Porzucę Wrzaskuna w pobliskich krzakach a sama ruszę na podryw przy dźwiękach ‚W żłobie leży’
Ziuta – O! Widzisz jak tematycznie.
Bajka – Masz obsesję.
Ziuta – A ty syna.
Bajka – No i… ?
Ziuta – Wykorzystaj to.
Bajka – Podrywając księdza na dziecko???
Ziuta – Cóż… Może to faktycznie niezbyt fortunny pomysł…
Bajka – No raczej.
Ziuta – To co zrobisz? Nie wsadzaj głowy do piekarnika, co?
Bajka – Nie martw się. Mam pomysł. Poczekam aż Lokator dorośnie.
Ziuta – I weźmiesz się za jego nauczycieli?
Bajka – Eee tam. Będzie miał fajnych kolegów 😉
Ziuta – Jesteś diabłem 😉
Bajka – Ale przystojnym.
Ziuta – A tak w ogóle to jak się czujesz? Co?
Bajka – Jak Krystyna z gazowni…

Pierwsza *

Pierwsza gwiazdka na niebie. Pierwsza Gwiazdka Igora. Pierwsza moja w nowym miejscu. Pierwsza bez choinki i wigilijnych potraw. Pierwsza bez wyrazu. I bez nastroju. Bez…

Pierwsza nasza wspólna. We dwoje. Ale i tak będzie wyjątkowa. Może właśnie dlatego 🙂 Opowiem Małemu o wszystkim co ważne. I o tym co mniej też opowiem. Mamy czas. Mamy świat na własność. A ja mam w kuchni cały garnek barszczu. Dzięki Kata 🙂

Tym, co samotni, życzę pogody. Tym, co smutni – żeby umieli widzieć a nie tylko patrzeć. Tym, co nie mają – żeby cieszyli się życiem bez. A tym, co mają nadmiar – żeby nauczyli się dzielić. To przecież w tym wszystkim najprzyjemniejsze. Tym zabieganym życzę sprawnych hamulców a tym powolnym skrzydeł. A tym, których nie ma życzę aby ten świat w końcu do nich dorósł.

A ja? Ja siedzę. Jestem sobie. Słucham ‚Raz Dwa Trzy’. Wpatruję się w mały, bardzo mały paznokieć. I życzę sobie sama. Życzę sobie zdrowia dla Mamuta. Wystarczy. Resztę dam radę.

Wszystkiego…
Baj

P.S. Wszystkiego najlepszego Wigilio 🙂
Bajtki małe dwa

Melduję, że chlapa i kaloszy nadal brak

Wczorajsza notka przepadła. Brak dostępu do internetu jednak niekiedy utrudnia prowadzenie blogu (wyczytałam, że to jedyna poprawna forma). Raz, że pisząc za pomocą ememesów człek może i ma do dyspozycji tysiąc znaków, więc sporą tekstu pojemność, ale też odpada mu możliwość ewentualnego powrotu do napisanych już kwestii i naniesienia poprawek. Poza tym nawet nie wiem czy to co piszę ma sens a jeśli tak to jaki. Takie to już pisanie na bieżąco. No i trzeba szybko coby myśl nie uciekła. Zwłaszcza, że nie korzystam z komórkowego słownika – słynnego T9. A już najgorsze jest jak w tak zwanym międzyczasie twórczym telefon dokona ostrzegawczego pipnięcia i po ułamku sekundy… wyłączy się. Szfak! Myślałam, że wyjdę na korytarz i komuś przylutuję. A taka notka mi wyszła ładna. O panamskich kapeluszach i cizi z tramwaju. Już kończyłam. Ale nic. Nie napiszę jej od nowa. Mam dość. Rozważam rzucenie wszystkiego w diabły i zaprzestania tej zabawy w internetowy wywnętrzacz subiektywny. W końcu na około blog na blogu a u mnie brak dostępu. Bywa. To pewnie w najbliższym czasie. A tymczasem napiszę jeszcze tę notkę do końca.

Młodzież wewnątrzdomowa robi mi się coraz bardziej elokwentna. Wrzaskun wzbogacił zwyczajowe ‚łaaa’ i ‚beee’ o ‚gie’. Czasem puszcza bąbelki ale nie przekonuje go tłumaczenie, że nie jest szampanem. Ba, nawet winem musującym nie jest. Ma to najwyraźniej dość głęboko jak na niemowlaka. Przy okazji tej problematyki lokatorskie precjoza osobiste już ledwie wchodzą w pieluchy z cyfrą dwa. Czas przejść kolejne wtajemniczenie i zakupić trójki. Poza tym Młody jest ciekawy świata jak nie wiem co. Zwłaszcza kaczek i żyrandoli. Może by tak żyrandol w kształcie kaczki? Hmm. A może kaczka w kształcie żyrandola? Tylko co na to zarząd parku…

Ze Struclem chyba wejdę na wojenną ścieżkę. Albo lepiej od razu na autostradę. Pomijam fakt, że słucha czegoś, co wstyd nazywać muzyką. Pominę nawet to, że tłucze w ścianę i klnie rozgłośnie z iście szewską pasją. Ale za dziś to ma łomot. Wróciłam bowiem ze spaceru a w pokoju aż duszno od oparów trawki. Ja wszystko rozumiem, ale przy lukach między rurami grzewczymi i małym dziecku po drugiej stronie ściany mógłby palić w jakimś innym pomieszczeniu. W końcu pogoda raczej nie sprzyja owieraniu okien na oścież. Wał kurde z niego i to nawet nie jagielloński. Palantunio kurka siwa.

Dziś byłam w banku opłacić czynsz. To było bardzo smutne wydarzenie. W dodatku w ogonku przede mną stała kobieta z barkami przeszczepionymi od Arniego i prawie przepuściłam kolejkę. Nie mogłam dostrzec tablicy świetlnej. Pogoda mnie też rozczarowuje coraz bardziej. Chlapa, szaro, buro i w ogóle psie kupy jeszcze widać. A tak liczyłam na śnieg. Z tego wszystkiego robię się coraz bardziej rozkojarzona. Poszłam do sklepu po herbatniki, cukier i koncentrat pomidorowy. Wyszłam z toną jabłek, sokami, słoiczkami Bobovity, ogórkiem i żółtym serem. Babieję na potęgę. Droga Kasiu, co robić?
Idę coś zjeść. Pa

Po całości, czyli pora zdemaskować swoją płeć

Podobno kobiety zostawiają przez lata majątek u fryzjera i kosmetyczki. Nie jestem kobietą. Do fryzjera chodzę może raz w roku. U kosmetyczki nie byłam nigdy. Zawsze śmieszyły mnie napisy na szybach. Poza tym nawet gdybym ów majątek posiadała choć mgliście, wolałabym kupić sobie kino. Takie ze starymi, wygodnymi, skrzypiącymi fotelami i pożółkłym ekranem. Takie z własną historią, w którym odruchowo ścisza się głos po wejściu na salę. Zapraszałabym znajomych i serwowała ‚moje’ filmy. Przy czym przyznać się muszę, że gust miewam specyficzny. Nigdy nie obejrzałam ‚Gwiezdnych wojen’ za to już w dziesiątkach chyba mogę liczyć przygody z ‚Pi’ czy ‚Zagubioną autostradę’.

Podobno kobiety uwielbiają zakupy. Czują się spełnione snując się godzinami po sklepach obmacując lubieżnie rozmaite fatałaszki i poprawiają sobie rozchandryczony nastrój kolejną parą butów. Nie jestem kobietą. Na zakupy chodzę kiedy już ewidentnie muszę i odczuwam prawdziwy welszmerc na myśl o przedzieraniu się przez stosy tekstyliów w poszukiwaniu ‚czegoś. Bo tam z reguły nie ma nic interesującego a jak już jest, to drogie jak jasny piorun. Wyjątkiem są lumpeksy. Tam znajduję prawdziwe cacka i w dodatku lubię szukać. No i nie ma tłumu bab węszących promocji jak ogary lisa. A to duża zaleta.

Podobno kobiety skubią sobie brwi, chichoczą jak kretynki, farbują włosy i ciągle się odchudzają. Nie jestem kobietą. Od chichotania wolę rubaszny rechot a od cukru pudru – zielony pieprz. Podobno też kupują samochody pasujące im do torebek… Hmmm. Wobec tego poproszę Mikołaja o szesnastokołową ciężarówkę. Czarną. Choć preferowałabym gustowny jednoślad z pełnym bakiem.

Teraz będzie zagadka. Z którego filmu pochodzą słowa:

– Jestem jak kaczka. Niby nic, ale nóżki pracują.

W ramach podpowiedzi dodam, że występowały tam szesnastokołowe ciężarówki. To jak? Wiecie?

Miłej nocy 😉

I tak się trudno rozstać…

Byłam wczoraj na próbie. Zawinęłam Igora i pojechałam. Ech. Póki tam nie weszłam nie sądziłam, że tak bardzo stęskniłam się za chórem. I to bynajmniej nie o śpiewanie tu chodzi . Sorry Darek bo jako dyrygent powinieneś w tym miejscu groźnie zmarszczyć brwi… ale odkąd widziałam cię na plaży w dołku z łopatką i wiaderkiem i tak bym się nie przestraszyła. Co najwyżej zarechotałabym wewnętrznie. Bo za śpiewem się tęskni troszkę… a za ludźmi bardzo. Przynajmniej ja tak mam. Strasznie prosty ze mnie zwierz. Przywiązuję się do ludzi, wystarczy uśmiech by mnie ogrzać nawet gdy na dworze mróz i wzruszam się gdy ktoś tak się cieszy, że jestem. Tylu ktosiów… I jak cały chór śpiewa nam ‚sto lat’. Niby nic, a gula w gardle jak nie wiem co. Młody dostał od ciotek i wujków pieluchy i chustki dopupne. I cały czas pięknie spał. Nic dziwnego. Całą ciążę z nimi prześpiewałam. Ja dostałam piękne kwiaty i coś jeszcze. Coś co pozwala naładować sobie baterie pozytywną energią na bardzo bardzo długo. To coś to przyjaźń.

Dziękuję. Za wiarę i ciepłe słowa. Za myśli i na duchu podtrzymywanie. A najbardziej za to miejsce. Za tę atmosferę. Za tych ludzi. Tam naprawdę można poczuć się szczęśliwym. Nawet Igor jeszcze długo uśmiechał się przez sen.

Bardzo mientki Bajk

Podsłuchane

Siedzimy z Wrzaskunem w przychodni. Czekamy na Pana Doktora Królika (tego, który tak śmiesznie ruszał nosem) co Młodego kontrolnie obejrzy i pępek pochwali, że odpadł był wreszcie. W końcu ostatnio groził nam chirurgiem. Jak widać potrafi skutecznie przestraszyć fragmenty mojego Syna i zmusić je do współpracy. Hmm. Z zazdrości gryzę szpony.

Ale nic, siedzę dalej. I czekam. Doktor się spóźnia ale ja cierpliwa jestem. W końcu na dworze szaleje śnieżyca – prawie nas po drodze z wózkiem zasypało – więc na ulicach berek kucany z polką galopką naprzemian. A Pan Królik autkiem się przemieszcza na pewno. No to czekam dalej.

Obok siedzi młoda rodzinka. On z aktówką, Ona z makijażem, balejażem i manikiurem ala ‚prosto z żurnala’, Bobas z gilem do pasa. Jednym słowem sielanka. On co chwilę spogląda na zegarek i burczy, że tak późno, Ona mu odburkuje, że jak jest ojcem to niech się poczuje, Ono poczuło się zamiast taty, poszło w kąt i przybrało minę greckiego filozofa po paru głębszych. Ani chybi wali kupsko. Wrzaskun ucina sobie właśnie komara, mam więc dużo czasu na obserwację uczestniczącą. Para się aktywizuje. On zaczyna przechadzać się po korytarzu z miną księżniczki zawiedzionej parametrami księcia. Ona taką minę prezentuje już chyba na stałe. Po dziesięciu minutach:

On – Już mi od tego łażenia nogi w de wchodzą.
Ona – To usiądź.
On – Jak siedzę to jest jeszcze gorzej.
Ona – No to łaź dalej.
On – Ty zawsze dążysz do kłótni!

Parskam Wrzaskunowi w kark 😉