Wczoraj były Mamuty. Oba. Znaczy najpierw Mamut Właściwy a Zdzich dopiero później. Nawiasem mówiąc dużo później zresztą. Lubię jak są Mamuty bo przynajmniej mogę sobie odpocząć od kariery kulturysty. Chwilowo bo chwilowo ale zawsze. Nauczyłam się doceniać te rzadkie momenty kiedy to mój osobisty młodociany wielbiciel lamp i parkowego drobiu lotnego wędruje z objęć maminych w babcine tudzież dziadkowe. Oj piękne to chwile. Można na ten przykład skoczyć do łazienki na siku, albo do kuchni na kanapkę, albo w ogóle ze szczęścia, że jest szansa odzyskać czucie w rękach. Korzystam więc ilekroć się takież momenty nadarzają.
Zaczytałam się więc w gazecie, nie pomnę już jakiej ale jakaś ogólnożyciowa była. Było w niej o rodzinie, która kupiła sobie w supermarkecie litrowy soczek tymbarkowy. Soczek miał być pomarańczowy a był… pleśniowy. Rodzinka bowiem soczek (o zgrozo i niesmaku) wypić zdążyła, gdy coś w pustym już kartonie grzechotać zaczęło. Już się ucieszyli z niespodziewanego bonusu od producenta a tu wtopa. I to na całego. Bo niespodzianka owszem była ale chyba nie taka jaką by dostać chcieli. Grzyb pleśniowy to chyba marna zachęta i jeszcze marniejsza nagroda.
Potem przyszedł Mamut Z Dzieckiem Na Ręku i obłędem w oczach (zdążyła się już odwyczaić) i zaczął coś rozprawiać o zawartości mojej lodówki. Marna faktycznie ta zawartość była ale ważne, że w ogóle było tam coś jadalnego z uwagi na warunki pogodowe wybitnie nie sprzyjające zakupowaniu wózkowemu. Krycha spostrzegła też serek wiejski, co to datę przydatności miał na przedwczoraj i dżem, który sprowadził się tu razem ze mną a o istnieniu którego najzwyczajniej w świecie zapomniałam. No co. Wcisnął się był na sam koniec półki i bawił w chowanego. To wygrał. Poszedł do kosza na śmieci. Serek Mamut chciał ocalić:
– Ale wiesz, że to wcale nie znaczy, że on już jest niedobry?
– Wiem. To znaczy tylko, że on już nie jest najlepszy.
– No właśnie.
– Ale jak nie jest najlepszy to ja już go nie chcę. Nie będę trzymać bo potem będzie jak z tym sokiem Tymbarku…
– Jakim barku?? – spytała Mamuta już najwyraźniej zaabsorbowana świeżym a dźwięcznym bąkiem Lokatora
Wieczorem, poprzez śniegi niemal podbiegunowe i zaspy uliczne typowo stołeczne, dotarł zdyszany Zdzich. Powitałam go z radością – w końcu przyniósł całą torbę świeżutkiego ciasta – ale i z niepokojem:
– Już myślałam, że nie przyjedziesz. Cały dzień próbuję się do ciebie dodzwonić a ty nie odbierasz i nie odbierasz. Nie wziąłeś komórki?
– Wziąłem – odparł Zdzich i sięgnąwszy za pazuchę, wielce zdumiony wyjął… pilota do telewizora.
Dodam tylko, że pilot był starego typu, znaczy duży, ciężki i wybitnie mało przypominający zdzichowy komórkofon.
A dzisiaj? Dzisiaj rano wybrałam się na zakupy bo ta lodówka taka pusta i na dwa dni się zaopatrzyć trzeba bo to Sylwester i wszyscy świętują a później będą odsypiać. Sklepy czynne do trzynastej, więc wybrałam się z domu o dziesiątej. Stwierdziłam, że o tej porze to już wszyscy szanujący się gospodarze domów zdążyli poodśnieżać chodniki przynajmniej na średnią przejezdność. Wszystko super tylko najwyraźniej w mojej okolicy są sami ci co to się nie szanują. Zaspy niemal po kolana, ulice na podobnym poziomie i w dodatku z nieba ciągle leci nowa dostawa. Piękna zima. Taka jaką lubię.
Szkoda tylko, że wszyscy ci, którzy mieli spełniać swoje – związane z nią – obowiązki, nawalili na całej linii. Wózek dziecięcy bowiem raczej średnio sprawdza się w roli łopaty do odśnieżania a Bajka w roli napędu. Jakoś jednak trzeba było dostać się do upragnionego pieczywa. W domu zostało się tylko takie mocno już sędziwe i raczej w samoobronie możnaby go użyć niż w charakterze spożywczym. Poprułam więc do przodu przez tę śnieżną pierzynę i grzęznąc raz po raz (bo wózek do połowy pokryty był już śniegiem) wydawałam coraz mniej cenzuralne warknięcia pod adresem służb wiadomych. Umilkłam przed parkingiem, gdzie właściciele aut usiłowali namierzyć swoje pojazdy w zaistniałych białych kopcach. Jedni używali w tym celu rąk i wulgaryzmów, inni postawili na telepatię. Wszyscy jednak byli mało uśmiechnięci. Uśmiechał sie tylko jeden pan. Na mój widok. Wyraźnie go ubawiło to co zobaczył – a musiało być super oglądać zdyszaną, purpurową na obliczu młodą matkę z wózkiem widocznym tylko od połowy wzwyż – bo aż stanął i zagaił:
– Ciężko tak chyba, co?
– Niee, skądże. Ja tak hobbystycznie – wysapałam.
– A nie łatwiej byłoby na saneczkach?
– Nie mam.
– A byłoby łatwiej…
– Łatwiej byłoby gdyby pan pomógł zamiast gadać ale do tego to trzeba uruchomić myślenie. Miłego dnia – uśmiechnęłam się i ochoczo pobrnęłam dalej.
A facet został z otwartą paszczęką na mrozie. Chyba go nie zawieje.. 😉
Zakupy zrobione. Prawie takie jak zaopatrzenie w razie klęski żywiołowej albo najazdu Hunów. Teraz można włączyć opcję Jamochłon i przejść w gastrofazę czynną. Do tej pory występowała tylko bierna i to najczęściej urojona. Można też pogadać sobie z Synem tak od serca bo nikt nie słyszy a on i tak nie spamięta. Może to i lepiej. POsłuchamy sobie dobrej muzyki, pooglądamy coś w telewizorni i przytulimy się… na sen. Jak tylko ucichną petardy.
A dla Was? Dla Was mam życzenia.
Wolnego czasu na sen,
uśmiechu – na dobry dzień,
pogody w duchu,
słońca na dłoni,
żeby marzenia móc łatwo dogonić,
spełnienia tego, co spełnić warto,
początku i końca z tą samą kartą,
supełków, co same się rozwiązują,
i ludzi wokół… co widzą i czują.
Wszystkiego co dobre na nowy rok cały chcemy dziś życzyć i DUŻYM i małym 🙂
Bajka i Igor Smoczkożerca