Gdy byłam mała chodziliśmy czasem całą rodzinną brygadą do ZOO. Wyprawy to zawsze były ciężkie czy to z uwagi na sporą odległość Mamutowa od punktu docelowego (i w zasadzie każdego innego punktu prócz pobliskiego spożywczaka) a co za tym idzie uciążliwych dojazdów z mnóstwem przesiadek, czy też z powodu zwyczajowej niesubordynacji najmłodszej córki, czyli mnie. Tak się, bowiem składało, że ilekroć Mamut chciał ubrać mnie w coś, co sprawiłoby, że choć przez chwilę przypominałabym osobniczkę rasy ludzkiej i płci żeńskiej i nawet udało się jej wbić mnie w którąś ze znienawidzonych sukienek, to wystarczył kwadrans abym wróciła w zgoła odmiennej wersji – umorusana, podrapana od gałęzi, z pięknymi śladami trawy na białych rajstopkach i w sukienusi w szalenie modne obecnie strzępy. Ale to co trędi i glamur teraz nie zawsze było takie modne. Na pewno nie wówczas, gdy byłam mała i na pewno nie w oczach Mamuta. Koniec końców lądowałam w jakichś pancernych spodenkach i cierpliwie znosząc bury i utyskiwania ze strony rodzicielki łaskawie pozwalałam zawieźć się miejskiej komunikacji do ZOO. W samym ZOO było na pewno fantastycznie ale z przykrością muszę stwierdzić, że najbardziej w pamięci utkwiły mi wata cukrowa i śmietniki w śmiesznych kształtach muchomorków i tulipanów. Bardziej też pamiętam rozczarowanie brakiem niektórych zwierząt (bo część ucinała sobie akurat drzemkę albo była akurat karmiona) niż obecność innych. Poza tym hipopotamica miała fajnie żółte zębiszcza (ale tylko cztery), lama opluła rzewnie panią z małym, tłustym i wstrętnym chłopcem pokazującym mi język, piranie nie zrobiły na mnie większego wrażenia a koło wybiegu dla małp trzeba było mocno zatykać nos. Najbardziej podobał mi się tygrys i czarna pantera, która łypała na gości leniwie ale w sposób, który zmusza do respektu. Przy klatce z lwem mimowolnie ogarniała gęsia skórka. Chociaż spał. Myślę, że te tabuny bajek, w których lew jako groźny król zwierząt jednym kłapnięciem ukatrupia stado bizonów na podwieczorek zagryzając człowiekiem o złym charakterze zrobiły swoje. Nawet gdy się obudził sprawiał raczej wrażenie wyliniałego i rozpieszczonego kota niż super groźnego zabójcy z grzywą, co to potrafi ryknąć tak, że w promieniu stu kilometrów siwieje wszystko co jeszcze osiwieć może a reszta robi w majty. To chyba kwestia nastawienia ale pamiętam, że stojąc tam w bezpiecznej odległości za solidnym ogrodzeniem z masywnych stalowych prętów czułam się cokolwiek niesymetryczna. Po latach mi przeszło. Nigdy później nie bałam się pójść do ZOO. To była raczej kolejna miła wycieczka niż cokolwiek stresującego. I nawet przykro mi było gdy pan lew miał akurat urlop z powodu remontu. Teraz już nie trzeba nawet chodzić do ZOO po egzotykę. Wystarczy program przyrodniczy lub… pójście do pracy. Tak. Pora na powrót. Raczej nie liczę na cukrową watę. Ale też nie spodziewam się, że coś mnie zaskoczy. W końcu nic nowego. A po jakimś czasie nawet ryków lwa nie odróżnia się już od dźwięków niszczarki. Jasne, że fajnie byłoby, gdyby było miło. Ale nie tylko rodziny i grupy krwi się nie wybiera. Na szczęście na biurku mam swój ulubiony kubek a w discmanie ulubione dźwięki. O ile kubek jeszcze stoi na swoim dawnym miejscu.
Znów nie lubię poniedziałków.
Ale tylko trochę.
Kciuki?
Apdejt poniedziałkowy:
Wróciłam i jestem. Kubeczka nie było ale się odnalazł był zakamuflowany w szafce kuchennej. Czego nie można powiedzieć o talerzyku i nożu. Ale nie ustaję w nadziei, że i one do mnie wrócą. W końcu gdzie im będzie lepiej 😉
Kciuki nadal… mocno.