Powrotnik czyli jaskinia lwa

Gdy byłam mała chodziliśmy czasem całą rodzinną brygadą do ZOO. Wyprawy to zawsze były ciężkie czy to z uwagi na sporą odległość Mamutowa od punktu docelowego (i w zasadzie każdego innego punktu prócz pobliskiego spożywczaka) a co za tym idzie uciążliwych dojazdów z mnóstwem przesiadek, czy też z powodu zwyczajowej niesubordynacji najmłodszej córki, czyli mnie. Tak się, bowiem składało, że ilekroć Mamut chciał ubrać mnie w coś, co sprawiłoby, że choć przez chwilę przypominałabym osobniczkę rasy ludzkiej i płci żeńskiej i nawet udało się jej wbić mnie w którąś ze znienawidzonych sukienek, to wystarczył kwadrans abym wróciła w zgoła odmiennej wersji – umorusana, podrapana od gałęzi, z pięknymi śladami trawy na białych rajstopkach i w sukienusi w szalenie modne obecnie strzępy. Ale to co trędi i glamur teraz nie zawsze było takie modne. Na pewno nie wówczas, gdy byłam mała i na pewno nie w oczach Mamuta. Koniec końców lądowałam w jakichś pancernych spodenkach i cierpliwie znosząc bury i utyskiwania ze strony rodzicielki łaskawie pozwalałam zawieźć się miejskiej komunikacji do ZOO. W samym ZOO było na pewno fantastycznie ale z przykrością muszę stwierdzić, że najbardziej w pamięci utkwiły mi wata cukrowa i śmietniki w śmiesznych kształtach muchomorków i tulipanów. Bardziej też pamiętam rozczarowanie brakiem niektórych zwierząt (bo część ucinała sobie akurat drzemkę albo była akurat karmiona) niż obecność innych. Poza tym hipopotamica miała fajnie żółte zębiszcza (ale tylko cztery), lama opluła rzewnie panią z małym, tłustym i wstrętnym chłopcem pokazującym mi język, piranie nie zrobiły na mnie większego wrażenia a koło wybiegu dla małp trzeba było mocno zatykać nos. Najbardziej podobał mi się tygrys i czarna pantera, która łypała na gości leniwie ale w sposób, który zmusza do respektu. Przy klatce z lwem mimowolnie ogarniała gęsia skórka. Chociaż spał. Myślę, że te tabuny bajek, w których lew jako groźny król zwierząt jednym kłapnięciem ukatrupia stado bizonów na podwieczorek zagryzając człowiekiem o złym charakterze zrobiły swoje. Nawet gdy się obudził sprawiał raczej wrażenie wyliniałego i rozpieszczonego kota niż super groźnego zabójcy z grzywą, co to potrafi ryknąć tak, że w promieniu stu kilometrów siwieje wszystko co jeszcze osiwieć może a reszta robi w majty. To chyba kwestia nastawienia ale pamiętam, że stojąc tam w bezpiecznej odległości za solidnym ogrodzeniem z masywnych stalowych prętów czułam się cokolwiek niesymetryczna. Po latach mi przeszło. Nigdy później nie bałam się pójść do ZOO. To była raczej kolejna miła wycieczka niż cokolwiek stresującego. I nawet przykro mi było gdy pan lew miał akurat urlop z powodu remontu. Teraz już nie trzeba nawet chodzić do ZOO po egzotykę. Wystarczy program przyrodniczy lub… pójście do pracy. Tak. Pora na powrót. Raczej nie liczę na cukrową watę. Ale też nie spodziewam się, że coś mnie zaskoczy. W końcu nic nowego. A po jakimś czasie nawet ryków lwa nie odróżnia się już od dźwięków niszczarki. Jasne, że fajnie byłoby, gdyby było miło. Ale nie tylko rodziny i grupy krwi się nie wybiera. Na szczęście na biurku mam swój ulubiony kubek a w discmanie ulubione dźwięki. O ile kubek jeszcze stoi na swoim dawnym miejscu.

Znów nie lubię poniedziałków.
Ale tylko trochę.

Kciuki?

Apdejt poniedziałkowy:

Wróciłam i jestem. Kubeczka nie było ale się odnalazł był zakamuflowany w szafce kuchennej. Czego nie można powiedzieć o talerzyku i nożu. Ale nie ustaję w nadziei, że i one do mnie wrócą. W końcu gdzie im będzie lepiej 😉

Kciuki nadal… mocno.

Na wysokości lamperii

– Powinnaś jeść więcej mięsa bo maluch będzie miał anemię…
Jasne. Na pewno warzywa i owoce nie pomogą.
Lepszy będzie tłusty schabowy wielkości boiska.
– Nie powinnaś jeść teraz musztardy bo od kwasu wyżera się coś tam…
Samo się wyżera? Czy jak? A co jeśli nie jest głodne?
– Wychodź więcej na powietrze…
– Leż! Lekarz kazał ci leżeć i odpoczywać…
– Oleju nie trzyma się w lodówce…

Takie i inne niezbędne w życiu reguły sprzedają mi za bezcen różne Ciocie Dobre Rady. Nie pamiętam większości, bo też nie staram się w otchłaniach mego pamięciowego archiwum zachować ich dłużej, niż wymaga tego czas bezpośredniej z autorkami interakcji. Jeśli ktoś wychodzi z założenia, że jestem jedynie podwórkowym krasnalem czy gnomem o ilorazie inteligencji równym pierwiastkowi z muchomora i nie zwykłam używać organu zwanego mózgiem do celów innych niż gra w krykieta na komputerze, to bez zbędnych tłumaczeń może sobie te swoje cudowne przepisy wsadzić wiadomo gdzie i wiadomo jak. I niech na pożegnanie zrobi im wdzięczne papa. Nauczyłam się już dawno ignorować wszystkie tego i innego typu uwagi i z życzliwym uśmiechem mówić o ‚żelazku na gazie’ (swoją drogą z lekka przerażające, że masa ludzi nie widziałaby nic dziwnego w postawieniu urządzenia elektrycznego na palniku z propan-butanem). Zawsze znajdą się tacy co wiedzą. Jeszcze więcej jest tych, co wiedzą lepiej. A już prawdziwa potęga jest mędrców, którzy wiedzą najlepiej. Absolutnie i niezaprzeczalnie. W myśl zasady, że moja racja jest zawsze najmojsza. Najzabawniejszym jest fakt, że przeważnie z mocą wypowiadają się ludzie mający w najlepszym przypadku nikłe pojęcie o rzeczach, o których mówią, jeśli nie całkowity jego brak. Całkiem jakbym wdawała się w dzikie dyskusje i zakłady z fizykiem nuklearnym, który właśnie dostał jobla za dwudziestopięcioletnią karierę badawczą. Ale ludzka ambicja nie zna granic. Widziałam pana, który chciał wytresować muchę, więc nie powinno mnie zdziwić już nic. Słucham zatem jednym uchem, w drugim słysząc najnowszy przebój Klaudii Czereśniak i Norberta Tarary i tak się tylko zastanawiam, czy już wszędzie będzie tak, że o podróżach najwięcej będzie można przeczytać w kolorowych zapychaczach szpitalnych poczekalni, ekspertem w dziedzinie polskiej kuchni będzie podstarzały Arab lub nastoletni Francuz, o ciąży i rodzeniu dzieci książki pisać będą bezdzietne księżniczki od pilates, a na temat aborcji najgłośniej wypowiadać się będą księża… Bo jeśli tak, to zaczynam karierę w dziedzinie cybernetycznej hodowli masła… Po fińsku.

Dobranoc państwu

Ps. Cytacik. ‚Kiedy wejrzysz w otchłań, otchłań wejrzy również w głąb ciebie’.
Friedrich Nietzsche
Kinga lubię nie tylko za treść. Potrafi perfekcyjnie dobierać motta. Wiecie już co właśnie skończyłam czytać?

Tak myślałam

Kulinaria literackie

SMAŻONE ZIELONE POMIDORY Z SOSEM MLECZNYM

3 łyżki stołowe tłuszczu z bekonu
mąka
4 twarde zielone pomidory pokrojone na plastry o grubości ok. centymetra
mleko
sól
pieprz
ubite jajka
ususzone okruszki chleba

Podgrzej tłusz z bekonu na ciężkiej patelni. Umocz pomidory w jajkach, a potem w okruszkach chleba. Powoli smaż je w tłuszczu, aż zbrązowieją po obu stronach. Ułóż pomidory na talerzu. Na każdą łyżkę stołową tłuszczu, który został na patelni, dodaj jedną łyżkę stołową mąki i dobrze wymieszaj. Potem dodaj jedną filiżankę ciepłego mleka i gotuj aż do zgęstnienia, ciągle mieszając. Dodaj sól i pieprz do smaku. Polej sosem pomidory i podawaj na gorąco.
Najlepsze, co może być.

Fannie Flagg
‚Smażone zielone pomidory’

I znów książka skończyła mi się za szybko…

Prezentacje

Z okazji, lub też bez, wszystkim świętującym i odświętnym wszystkiego naj…

Baj

Dostałam imieninowy bukiet kwiatów. Prawda, że piękny? Taki łąkowy, wyłażony sandałami, własnoręcznie kolekcjonowany spomiędzy traw. Takie są zawsze najmilsze.

Dziękuję. Wyszło słońce 🙂

Smaczki

Chce mi się. Tak jakoś. A jak mi się chce to nie ma rady. Trzeba wstać, choćby nad ranem i pitrasić co tam się dobrego umyśli. Wzięło mnie na spaghetti. Takie jak kiedyś z Katą robiłyśmy. Na cztery fajerki. Mniam. Ale po kolei. Najpierw prażymy drobno posiekany czosneczek na patelni. Potem dodajemy kawałki piersi z kurczaka i systematycznie podlewając piwkiem imbirowym, doprowadzamy uczosnkowiony drób do smakowej ekstazy. W tym samym czasie w pobliskim garnuszku roztapiamy zlodowaciałe serce mieszanki chińskich warzyw z hortexowej mrożonki za pomocą wrodzonego uroku osobistego i stosownego palnika. W trzecim garnku gotujemy makaron a w czwartym sos właściwy. Makaron gotujemy jak kto lubi. Ja osobiście wolę mniej al dente a bardziej zjadliwie ale są różne upodobania odnośnie, excuse mot, twardości rzeczonych klusek. Sos właściwy robi się z pomidorów bez skórki (najwygodniej brać gotowce z puszki), oliwy z oliwek, startego żółtego sera (dobrze jest dodać go słuszną kopkę, wtedy sosik przyjemnie gęstnieje i nabiera smaku). Potem wystarczy tylko dodać pokrojonych oliwek, bazyli, oregano, ziół prowansalskich, ostrej papryki i pieprzu, połączyć składniki sosu (kurczaka z czosnkiem na gingersie i warzywa dodać do sosu właściwego), poczekać aż całość na małym ogniu osiągnie absolut… i już możemy oddawać się rozkoszom podniebiennym z awansem do żołądka. Po prostu niebo w gębie. Bez dwóch zdań.

To na mnie już chyba pora.

Smacznego

Do lata piechotą będę szła

Mówią, że piegi to pocałunki słońca. Też tak się zawsze pocieszałam. Jako przedszkolak miałam z lekka przekichane. Rówieśnicy rodzaju męskiego nazywali mnie piegusem, ciągnęli za warkocze i śmiali się z kropek na moim nosie i pulchnych policzkach. Odpłacałam się wytwarzaniem malowniczych siniaków i kopniakami w krocze. Dziewczynki i tak się mnie bały, więc nawet nie ośmielały się dokuczać. Jako małe diablę miałam z góry ustaloną pozycję w przedszkolnym łańcuchu pokarmowym. Zatem tylko chłopcy mieli dość tupetu i rozumu, by wchodzić w ostre relacje. A czasem było naprawdę ostro. Ale cóż. Honor wymaga ofiar. Mój wymagał nawet złamanego nosa. Ale odpłaciłam się złamaną ręką i kilkoma wybitymi zębami. Oczywiście potem byliśmy najlepszymi przyjaciółmi przez całą podstawówkę. A w podstawówce nieco się pozmieniało. Znaczy nie zmieniły się piegi. Wręcz przeciwnie. Rozprzestrzeniły się na ramiona i okolice. Za to zmieniały się reakcje i relacje. Koledzy, którzy dotąd tak ochoczo naśmiewali się z mojej piegowatości, nagle zaczęli patrzeć jakby inaczej. Jakby z ciekawością i z zainteresowaniem jakby. Pod koniec szkoły żaden z panów nie śmiał się ze mnie a raczej do mnie. Wtedy też definitywnie straciłam ostatnie koleżanki. Za to z każdym kolejnym latem zyskiwałam coraz więcej piegów. Z czasem naprawdę je polubiłam. Najpierw nie znosiłam, walczyłam, okładałam się mizerią i kilogramami cytryn, bankrutowałam na wybielające mazie na receptę z apteki, potem powiedziałam basta i… polubiłam. I to był strzał w dziesiątkę. Tym samym potwierdziła się stara jak świat prawda, że wystarczy pokochać aby zaraz też pokochali inni. Bo piegi to na prawdę fantastyczna sprawa. To nic, że nigdy nie opalę się jak w reklamie i nie strzaskam na mahoń. To nic, że zwyczajowo okrągły rok jestem biała jak mleko bez kawy. Za to na palcach jednej ręki mogę policzyć znajome mi osoby, które po lecie są tak szczodrze wycałowane przez słońce i jeszcze zostaną mi trzy paluchy. Opalam się w kropki i już. Cała jestem w piegach. A zwłaszcza widać je na nosie i ramionach. Zupełnie jakby jakiś dobry duszek ciągle trzymał nade mną sitko. A przez nie słońce całuje najpiękniej.

Lubię gdy ta złota kulka wraca na swoje miejsce. Tęskniłam.

'Pokażę ci strach w garstce prochu'

Siedzę sobie po turecku, czyli bardziej trędi teraz – w pozycji lotosu czy innej maciejki i obserwuję. Podejrzewam, że gdybym miała lornetkę, zapominałabym o obiedzie. Notorycznie. W sumie to zawsze niezła oszczędność. A zawsze śmiałam się z babć spędzających w oknie dwadzieścia na dwadzieścia cztery godziny. Chyba się starzeję. Nie ma co. Siedzę więc sobie z tą jogą co to o niej pojęcia nie mam a uprawiam od dziecka jak dzikusy bataty i patrzę. Obok na podwórzu potrójnie łaciata kotka miauczy rozgłośnie. Ma do wykarmienia sporą gromadkę ślepego szczęścia i najwyraźniej domaga się pozostałości po pstrągach z grilla. Czemu nie. Starczy dla każdego. Patrzę dalej. Czyjeś pranie suszy się od trzech dni. Mimo częstego deszczu. Patrzę dalej. Obok na podwórku jest studnia. Studnia jest głęboka i przykryta jedynie drewnianą pokrywą przywaloną kamulcem. Kamień wygląda na solidny. Tylko wygląda. Tuż obok bawi się trójka dzieci. Mają od dwóch do pięciu lat.

Na szczęście nie zauważają ani kamulca ani studni. Bawią się młotkiem. Dwulatek taszczy go z trudem. Ten starszy uderza nim w plastikowe figurki i samochodziki. Dziewczynka w roli samozwańczego narratora wymyśla dialogi. Dzieci bawią się w pogrzeb. Najpierw zginął Supermen i jego auto. Tragiczną śmiercią przez zamłotkowanie. Potem pochowano go pod płotem ale wystawała mu ręka. Trzeba było przysypać bardziej. Potem przyszła kolej na lalkę z wielkim brzuchem.

– Urodziła ale dziecko jest martwe…
– Trzeba je zakopać…
– Ale żeby nikt nie widział…
– Bo przyjedzie policjant i cie wsadzi…
– Eoeoeo…
– Uciekajmy. Będzie na niego…

Na podwórzu najedzona potrójnie łaciata kotka wygrzewa się w prostokącie słońca, które właśnie przypomniało sobie, że w zasadzie mogłoby trochę poświecić. Czyjeś pranie suszy się z nadzieją. Jest studnia. Dzieci bawią się w pogrzeb. Młotek nic nie robi sobie z bliskiej obecności dwulatka. Zachowuje ciężar właściwy. Zastanawiam się ile przyjdzie poczekać na pierwszy ryk. I nie tylko nad tym się zastanawiam. Ale to już inna opowieść.

Ciekawe kto wie, kim jest autor tytułowych słów. Ładne prawda? Działa…

PS. W Tally Weijl jest piękna sukienka w kolorze czekolady. Wygląda pysznie. Ale nawet gdybym nie występowała teraz w rozmiarze znacznie przewyższającym wszystkie sukienki z Tally Weijl, nie szastnęłabym stu dzięwięcioma zetami z dzięwięćdziesiątką po przecinku. Z różnych przyczyn. Przeczytałabym za to ‚Zakazane gry’ i ‚Wejść tam nie można’. Mniej i bardziej banalnie ale sądzę, że obie miałyby szansę mi się spodobać.

Życzę sobie słońca.
Dobranoc

Bo w Leluchowie dziko krwawiły czereśnie

Mam w sobie prywatny biegun zimna. Własny, mój, oswojony. Krąży mi w żyłach i nie pozwala ogrzać dłoni kubkiem z herbatą. Poza tym super. Poza tym lato. Tylko czemu mi ciągle tak cholernie zimno? Gdy było 32 stopnie a wieczór skraplał mi się przed oczyma napisałam esemesa ‚Brakuje mi ciepła. Zabawne’. Próżnia odpisała, że wcale nie. Z próżni zawsze wraca. Teraz nie wiem co mogłabym napisać. I pod jaki numer. Zegarynka standardowo nie do przegadania. Lokator wierzga po nocach jak Dżon Łejn na filmach o panach, wypowiadających co pół godziny jedno pamiętne zdanie. W przerwie strzelanka. No bo jak ma nie być pamiętne tak rzadko. A mnie jest szkoda lata. Bo musi marznąć biedne. I płacze tymi chmurami jak głupie. Nie mogę się ogrzać. Palce grabieją nawet w kieszeniach czarnego polarka. Miałam go wyrzucić ale szkoda mi było. I dobrze. Teraz ma swój czas. Herbata stygnie. Kolejna książka przechodzi na półkę w archiwum pamięci. Czytam na potęgę. Raczej dobre. Kiepskie nie dają się dokończyć, więc po problemie. Na szczęście jest spory wybór ciekawej literatury. Przy odrobinie wysiłku, otwartej bibliotece i koncie ‚pożyczkowym’ u znajomych da się pozapadać w zaklęte rewiry. Gdyby jeszcze cieplej… Cóż. Czekam na wszystko co ciepłe z utęsknieniem. Może ktoś tam w Głównym Biurze Pogodowym dla Planety Ziemia ześle mi nieco przychylniejszą aurę. W końcu mamy lipiec.

Zmarzluch Podkołdernik

Zasępy

W życiu można wyjść przynajmniej z dwóch założeń. Oprócz wyjścia z siebie oczywiście, co i tak z reguły na żywo i trzeźwo jest cokolwiek mało wykonalne.
Pierwsze z założeń brzmi: Jeśli ci się nudzi, rozbierz się i pilnuj ubrania albo wymyśl sobie coś nad czym możesz podumać bez szkody dla ludzkości i własnej szanownej na cztery litery pierwsza de.
Drugie z założeń brzmi podobnie tyle, że stosuje się je wówczas, gdy problemów mamy już za wiele i istnieje spore ryzyko, że nas przerosną. Wtedy niezbędna jest myślowa odskocznia. Chyba, że chcemy wylądować na lotnisku o miękkich ścianach i bez klamek we wrotach. W obu przypadkach te odskocznie na własny użytek nazywam zasępami. Bo można się zasępić i udawać, że coś nas jednak zajmuje lub, że tylko taki mamy problem. Z tym, że zasępy drugiej kategorii są mi ideowo bliższe. Jakoś tak już mam. Ostatnio zasępy przechodzą wszelkie pojęcie tupiąc przy tym niemiłosiernie. Nie da się ich więc zignorować.
Najpierw przyszedł zasęp, że mogłabym nauczyć się robić na drutach. W przypadku powodzenia miałabym na zimę piękne ciepłe swetry, nie mówiąc już o milusich fatałaszkach dla Obywatela. W razie zaś totalnej klapy amanualnej mogłabym się zadowolić karierą w zakładach tramwajowych.
Zasęp numer dwa dotyczył pędu. Ponoć etanol da się upędzić ze wszystkiego. Mogłabym zatem kupić tartak, otworzyć gorzelnię i zbierać kokosy z wszechstronnych działań przemysłowych na skalę światową. A w mało sprzyjających warunkach spakować szczoteczkę do zębów i popędzić gdzie pieprz rośnie. Albo komuś kota. Albo jak tabletka na przeczyszczenie. Tak czy siak możliwości multum.
Trzeci zasęp dotyczył odwiecznej zdaniem panów zazdrości ze strony pań o męskie organy. Kościelne mi do niczego bo kompletnie nieustawne, więc ostatecznie zadowoliłabym się męskimi. Tymi ponoć decydującymi o 99 procentach męskości. Gdybym bowiem miała takowe, mogłabym podlewać wszystkie drzewka jakie tylko zapragnę i to bez krępacji. Paniom jednakowoż jakby nieco trudniej. A zasęp ów przychodzi mi do głowy zawsze wtedy, gdy bardzo chętnie z takiej możliwości bym skorzystała a tu ‚se ne da pach pach’ bo perspektywa kuczna w chaszczach albo innych badylach wyjątkowo kiepsko mi się akurat rysuje. I tak czasem sobie tylko myślę, że szynszyla jak się zdenerwuje potrafi z milimetrową niemal dokładnością siknąć na intruza z pięciu metrów. Jest czego zazdrościć. Zwłaszcza z pozycji ciężarówki o niezłym tonażu i ustawicznie zajętych bądź obecnych tylko duchowo wucetów.
Nie ma jak dobry zasęp. Jutro pomyślę o przyszłości przemysłu sznurówkowego.

Dobranoc Państwu

Ps. Morał dla opornych: Jak ci źle to olej całokształt. Zawsze możesz zostać motorniczym

Dieta ryżowa czyli lodówka na kłódkę

Ostatnio w bardzo mądrej gazecie typu Szmatławiec Wątły natknęłam się na porady dietetyka. Porady dietetyka znajdują się teraz chyba w każdym piśmie od ‚Zza grobu’ do ‚Twojego Kalosza’ a sporo ich wałęsa się po świecie. Gazet nie dietetyków. Porady w owych arcydziełach literatury współczesnej powalają mnie na kolana swoją naiwną prostotą i trzymają długo w tej niewygodnej pozycji. Dodam tylko, że naiwna ich nieskomplikowaność opiera się głownie na przeświadczeniu, że baby łykną wszystko o ile im się powie w drukowanym słowie, że od tego będą piękne, szczęśliwe i korespondencyjnie znajdą latynoskiego kochanka z wielkim… sercem. Porady dietetyków głoszą na ten przykład, że tylko gdy schudniesz będziesz miała szansę na niskooprocentowany talon na balon, nie rzuci cię twój własny pies, kot nie zasika dwunastoletniego sweterka szczęścia wypranego w Perwolu a niedzielne ciasto wyrośnie. Wystarczy tylko zrzucić 60 procent masy ciała. Najlepiej z szóstego piętra na znienawidzoną chudą i zgrabną sąsiadkę. Pomoże nam w tym oczywiście niezawodna dieta cud. Do tej pory myślałam, że najlepszym na świecie sposobem odchudzania jest Dieta MŻ, czyli Mniej Żreć, która w połączeniu z aktywnością fizyczną większą niż oglądanie telezakupów Papaya przynosi wymierne w centymetrach rezultaty. Otóż nie. Myliłam się srodze. Bowiem wystarczy wtranżalać przez miesiąc kapuchę albo inne ziemniaki żeby chudnąć 4 tony dziennie. I tak zasada naczelna owych porad głosi – im więcej jesz tym więcej chudniesz. Urocze. Na początku śmiałam się z koleżanek, potem z tabunów kobiet, potem zaczęłam się bać, że to zaraźliwe ale na szczęście nie. Ja im więcej jem tym jest mnie więcej. Chwilowo to nieco mało miarodajne ale wcześniej też wykazywałam tę tendencję. Jednak jak tak myślę to dochodzę do wniosku, że w każdym szaleństwie jest metoda. W tym również. Logiczne to dość. No bo skoro trzeba przez miesiąc dzień w dzień wchłaniać ryż przez całą dobę, to po tym czasie można obstawiać jak na wyścigach, gdzie na wszystkie siedem koni tylko jeden nie jest ślepy, że nie będziemy mogli spojrzeć na ryż a skośnoocy obywatele będą nam się kojarzyli z rozstrojem żołądka. Potem przejdziemy na dietę mięsną i po jej zakończeniu wszelką habaninę będziemy omijać szerokim łukiem. W ten sposób wyeliminujemy z jadłospisu wszystko po kolei pozostawiając wodę i suchary. Po takiej kuracji nie ma mowy by było nas tyle samo. Wyschniemy na wiór i zmieścimy się w dżinsy naszej sześcioletniej siostrzenicy. O ile oczywiście wcześniej nie padniemy na szkorbut i zdążą nas w porę zeskrobać z podłogi. Cóż. Różne są metody. Ja jednak chwilowo pozostaję w niepewności co do przekonania dietetyków z tych cudownych gazetek. Zamawiam dietę lodowo-słodyczową a potem będę żywić się owocami i czekać na kwaterunek na Seszelach. Teraz jednak standardowo popukam się w czoło i pozostanę przy zacofanym i ograniczonym zdrowym rozsądku. To by było na tyle. Miłego urozmaicenia