Gdzieś pomiędzy *

Koniec próby. Moje ‚do jutra’ rzucone w próżnię. Pierwszy raz wychodzę sama. Pierwszy raz wracam bez uśmiechu. Kompletnie bez chęci na dalszy ciąg. Czegoś za dużo. Czegoś za mało. I chyba pierwszy raz nikt nie zapytał czy idę gdzieśtam. Gdzieśtamy są miłe. Jeśli są. Pękło coś. Pewnie nie bolałoby tak bardzo gdyby mniej znaczyło. Pewnie mniej by znaczyło gdybym nie była tam cała. Bez reszty. Niestety nic nie potrafię połowicznie. A szkoda. Jutro też zaśpiewam, mimo że pewnie znajdzie się ktoś, komu się to nie spodoba. 159 sobie kluczy ulicami. Dobrze, że przynajmniej Igor czeka w domu, choć jak widać czasem dziecko znaczy więcej niż by można przypuszczać. Nie sądziłam jednak, że za dużo. No ale przecież nie mam prawa. Nic. To tylko mój problem, że za bardzo przyzwyczajam się do ludzi. Na dworze chyba zimno. Policzki zamarzły gdy przystanek spytał jak mi na imię. Głupio się kapie na mrozie. Kap, kap.

* To jedna z tych notek, których nie trzeba komentować.

Do jutra.

Bąbel dorasta

Ostatnimi czasy hobby Młodego stało się puszczanie baniek. Ślini się nieustająco toteż towaru do puszczania ma sporo. Bulba sobie więc ten mój Syn i wkracza w coraz to nowe etapy dorosłości. Czasem to cieszy, czasem smuci. A czasem przeraża. Jak we czwartek na ten przykład. Dzieć się nauczył jak sobie zmienić horyzont i przekręcić z pleców na brzuch. Do tej pory potrafił tylko odwrotnie i było bezpieczniej – można było Go śpiącego zostawić w moim łóżku i pójść siku. Teraz już się nie da. Młody zmienił położenie dość drastycznie… Dobrze, że na podłodze dywan i poducha ale i tak biedak wystraszył się okrutnie. Ja zresztą też. Niby tylko 40 cm ale zawsze to stres. No i były te pierwsze prawdziwe łzy… Ech. Wolałabym już nigdy więcej tego nie przeżywać i choć wiem, że bez gorszych rzeczy się nie obędzie, to jakoś wcale mnie to nie pociesza. Potwór ze mnie, nie matka. Na wszelki wypadek, gdy muszę, Młodego zostawiam teraz na kocyku na dywanie. Albo w łóżeczku. Oj te łzy. Drugie prawdziwe były już w piątek. I to przez kobietę. Tak, tak. Szybko teraz te dzieci dorastają. Nie ma co. W piątek bowiem rano się z Młodym szczepiliśmy. Znaczy szczepił się Młody i to z nikim konkretnym a przeciw różnym choróbskom paskudnym ale zawsze to raźniej tak we dwoje. No to weszliśmy do gabinetu a Młody to nawet został wniesiony jak na księciunia przystało i gdyby jeszcze jedna ręka była w bonusie to być może nawet bym Go wachlowała jakimś łopianowym liściem albo co. Ale żarty na bok. Wleźliśmy a tam przed nami jeszcze jeden mały szkrab – Weronika – jak na mój gust rówieśniczka Igora. Młody fachowo zmarszczył brew, napiął muskuł i rżnął twardziela. Trochę Mu co prawda z tym bąkiem zbłąkanym nie wyszło co to się wziął i wymsknął ale kto by tam zwracał uwagę na takie drobiazgi. Grunt, że maczo. Maczo maczem ale jak Weronka uderzyła w bek to Lokator się empatycznie dołączył. I to na całej linii. Dżentelmem po prostu. Pierwsze prawdziwe łzy przez kobietę. Za to jak już przyszła Jego kolej do kłucia, to tak się zagadał z Pigułą W Białych Pończochach, że zapomniał, że to już i że trzeba drżeć ryja. Zanim się zorientował było po wszystkim. Reszta dnia upłynęła nam na radosnym pokrzykiwaniu w kierunku obywatelskich skarpetek i rżnięciu głupa przy zmianie pieluchy. W sobotę nie było już łez. Było za to plucie, parskanie, graffiti na ścianie i wszystkim dookoła, prychanie i ogólny rozgardiasz… czyli pierwsza zupka. Nie muszę chyba opisywać gdzie rzeczona zupka potem się znajdowała. Zresztą chyba prościej byłoby ustalić, gdzie jej nie było. Na pewno była tam gdzie nie powinna. Generalnie kolorową miałam potem kuchnię. I fryzurę. I wszystko. Mam tylko cichą nadzieję, że choć trochę udało mi się przemycić do lokatorskiego brzucha. Wyczerpany trudną walką z zupką, Dzieć usnął jak kamień a ja mogłam doprowadzić otoczenie do pierwotnego wyglądu. Łatwo nie było ale nikt nie obiecywał, że dojrzewanie jest proste. Zwłaszcza Syna. Kulinarne. Na szczęście obyło się bez sensacji i dziś Młody mógł wciągnąć drugą porcję jarzynówki. Nie bez protestów ale już jakby łagodniej. Ściany też zniosły to dzielniej niż ostatnim razem. Tak w ogóle to cała leniwa niedziela upłynęła nam z Młodym wybitnie przyjemnie. Trochę się poturlaliśmy, przećwiczyliśmy bojowe okrzyki tapirów i byłoby super… Gdyby nie coś tam w środku mnie. To coś mówi mi ciągle, że jutro z samego rana zaniosę Syna do żłobka. I zostawię. I to nic, że będę z Nim godzinę albo dwie. I zabiorę przed południem. I że ten tydzień będzie jeszcze taki na pół gwizdka. To nic. Bo właśnie zaczyna się kolejny etap w życiu Mężczyzny Mojego Życia. I przejdzie go sam. I od tej pory już coraz bliżej do tej dorosłości Mu będzie. A te wszystkie ‚pierwsze’ historie to wcale nie zawsze takie proste są. Przynajmniej dla takich matek jak ja. Na otarcie łez pocieszę się faktem, że przynajmniej pierwszy rockowy koncert i pierwsze piwo będą moje.

Lejdis end dżentelmen

Temu misiu odpadło oko a naszemu chóru stukło 5 lat. Z tej sympatycznej okazji, oraz z kilku innych jeszcze, koncertujemy jubileuszowo. A co! Se pośpiewamy przynajmniej skoro już jakiś powód się znalazł.
Koncert jest we wtorek (28 lutego) o 19.00 w Gmachu Głównym Polibudy (Warszawa, Plac Politechniki 1).
Dyryguje oczywiście nasz słynny Daro von Dracula – twórca wybitnych neologizmów (ostatnio wymyślił ‚tajemnizm’ i sama jestem ciekawa czym zabłyśnie teraz). Wspaniała okazja żeby popatrzeć jak fajnie macha rękami, czym tak się zachwyca mój Syn. A że wstęp wolny, to tym bardziej zapraszam. Młody już ćwiczy wysokie ce ku wątpliwej uciesze sąsiadów i pewnej okolicznych nietoperzy.
No. To do zobaczenia.
Bajka z Wyjcem w tle.

Jajecznica

Dzieć przyjaciółki poczuł się źle. Dzieć jest dziewczynką i ma 5 lat a przyjaciółka nie jest co prawda moja ale też miła. Dzieć dostał herbatkę z malinami i witaminę C.
Na drugi dzień pytam Małą jak się czuje. Na to mała z miną ważniaka-bohatera:
– Dobrze! Polopiryna postawiła mnie na nogi.

Nie ma jak siła reklamy 😉

Dziwne losy moich kapci

Zazwyczaj ludzie nie solą herbaty. Ani nie myją zębów kremem do rąk. Glicerynowym. O zapachu nagietka. Zazwyczaj też otwierają drzwi nim wejdą do jakiegoś pomieszczenia. Jeśli jednak jest się mną, wszelkie ustalenia biorą w łeb. Solidnie. Lubię sobie bowiem utrudniać życie i robić wszystko czego akurat normalny, szanujący się człek by nie zrobił. Mogę na przykład średnio przytomna wstawać nad ranem do łazienki. I zapominać, że przed drzwiami jest chodniczek. Bardzo wnerwiający chodniczek. Lubi on sobie czasem, ten chodniczek w sensie, zapomnieć się i nagle w najmniej odpowiednim momencie zawinąć. Wtedy drzwi też się zapominają i nie otwierają do końca. Tylko tak troszkę. W sam raz by się w pięknym stylu nadziać na nie brodą. I ją sobie gustownie rozkwasić. Taaak. Można też przy porannej toalecie pomylić tubki i zamiast orzeźwić swą klawiaturę miętą, nawilżyć ją gliceryną. Żeby szorstka nie była. A na koniec można napić się ku pokrzepieniu… słonej herbaty. Tak się kończy trzymanie wszystkiego w jednakowych pojemnikach. I bosko jest. Wręcz fantastycznie. Jeśli ktoś lubi opary absurdu. Wyglądam jak ofiara przemocy w rodzinie po bliskim spotkaniu z malakserem i właśnie napiłam się najgorszej herbaty pod słońcem ale nic to bo z paszczy cudownie zionie mi nagietkiem. Całkiem jakbym się wytarzała w ogrodowej rabatce. Nic tylko wiosna idzie. Tak właśnie kończą niewyspane matki. Radzę więc zawczasu wyraźnie oznaczyć cukier, krem do rąk wynieść do kuchni a chodniczek przymocować pinezkami. I tylko może mi ktoś kurka siwa powie co robiły moje kapcie w torbie na zakupy? Hę?

Z łóżka, po północy, osobiście…

Nie mam już psa. Pan Pies odszedł do krainy wiecznych trawników. Trzynastego. W poniedziałek. Wiem od dziś. Rodzice nie chcieli mnie martwić. Nie komentuję. Sami wiedzą co o tym myślę. Nie płaczę. Przynajmniej nie zewnętrznie. Mam nadzieję, że Mu lepiej. Tylko szkoda… Liczyłam na więcej merdań w naszym wspólnym życiu.
Budzę się coraz wcześniej. Biorąc przy tym pod uwagę, że zasypiam coraz później niedługo zacznę uprawiać robótki ręczne. Ile można czytać po nocach książki. Przyda się jakiś sweter. Tylko najpierw muszę się nauczyć walki na włóczkę i druty. Póki co za dużo zmartwień. Wychodzi bokiem i bezsennością. Zamienię te koszmarki na zwyczajne problemy. Od zaraz. Mogą być nawet hemoroidy. Albo zawód miłosny. Ostatecznie tokarz.
Też mi smutno, że nie ma już komentarzy. A jak jakieś są, to denerwujące, kompletnie nie przemyślane i mało przystające do rzeczywistości. Dziwne, że ludzie się nie dławią przy jedzeniu tych wszystkich rozumów. Przecież to musi być szalenie męczące. Ale nic. Ja chętnie poczytam co ‚na moim miejscu’ zrobiłby ten czy ów i może nawet pokiwam głową z uznaniem dla tej totalnej wszechwiedzy. Pozazdrościć. Z tego co zauważyłam to na moim miejscu w tramwaju usiadła ostatnio jakaś staruszka. Ustąpiłam. Miała miły uśmiech.
W poniedziałek mój Syn zaczyna nowy rozdział w swoim życiu. Byłam dziś na ostatecznej rozmowie w żłobku i wiem już wszystko. A przynajmniej tak mi się wydaje. Żłobek, jak każdy dobrze wie, to miejsce, gdzie dzieci się bije tłuczkiem do mięsa, odwirowuje w pralce na 800 obrotach, zrzuca z dachu i przerabia na parówki. Jak więc na wzorcową wyrodną matkę przystało posyłam tam swą latorośl z nadzieją, że będzie dobrze smakowała z moją ulubioną musztardą sarepską, zwaną w zaufanych kręgach saperską. Naturalnie mogłabym chcieć mieć matkę, której mogłabym powierzać urocze dziecię, albo mieć pensję, z której nie zostawałoby mi na życie 400 złotych i z której mogłabym opłacić równie cudowną nianię, mogłabym też chcieć nie być samotną mamą i zostać z Synem w ciepłym domku jeszcze trochę, podczas gdy jakiś miły bądź mniej miły pan zarabiałby na nasze utrzymanie. Mogłabym chcieć bardzo dużo. Albo jeszcze więcej. Tylko z samego chcenia to można mieć co najwyżej miano frustrata i półeczkę u mistrza Freuda. A jak sobie pomyślę, że mam zostawić Młodego sam na sam z odkurzaczem żeby Mu nie było smutno gdy mnie nie będzie, albo zabierać Go ze sobą do pracy i trzymać osiem godzin w lodówce żeby szef Go nie zoczył, to muszę przyznać, że już wolę ten żłobek. Przynajmniej wiem, że używają tłuczków z atestem. No i zawsze lubiłam dobre parówki.
Spokojnej nocy życzę. Ale tylko tym co jak ja mało wiedzą. Ci wszechwiedzący i tak dobrze wiedzą jaka ta noc będzie. Ta i milion innych. Dobrze mi nie wiedzieć. Czasem lubię niespodzianki. Komentarzy się jak zwykle nie spodziewam.

Z pociągu

Droga powrotna do domu bywa trudna. Zwłaszcza gdy trzeba wstać o piątej rano. Jeśli przy tym zasnęło się o trzeciej to dość karkołomny wyczyn. A już w przypadku wyprawy z dzieckiem i całym podwójnym ekwipunkiem podbiegunowym to już prawdziwie ekstremalne doznanie. Ale jak widać lubię sporty ekstremalne. Lokator obecny, torby i plecaki też, ja jakby mniej ale wierzę, że jestem. Jesteśmy cali i zdrowi. Młody urósł i zmężniał, ja nieco schudłam, więc bilans wyszedł jak trzeba. Tymczasem siedzę i usiłuję nie zasnąć rozmawiając z Synem. A to trudna rozmowa. Właśnie mu tłumaczę dlaczego pociągi się spóźniają i czemu to takie ważne, by akurat ten przybył na miejsce planowo. W Krakowie będziemy o dziesiątej z minutami. Jak się uda to w Warszawie po piętnastej. Wszystko zależy od szczęścia i dobrej woli maszynisty. Mamy 13 upojnych minut na zapakowanie się, zgarnięcie bagaży i uruchomienie teleportu na peron czwarty. Jak się uda to super. Jak nie? Będę się martwić później. Teraz nie mam siły. Porażająca większość wycieczki ma jak co roku sześciogodzinną przerwę w Mieście Smoka i w domach będzie w nocy. Ja z uwagi na Igora i mało sprzyjającą aurę wolałam tego uniknąć. Dlatego tym razem łamię tradycję i wracam wcześniejszym pociągiem. Taki przynajmniej mam plan. Zakładam pełne powodzenie. W końcu trzeba być czasem optymistą. A wieczorem dawno już zamierzam spać smacznie i wygodnie w ciepłym łóżeczku. Razem z moim ulubionym mężczyzną, który właśnie teraz kończy cztery miesiące.
Najlepszego, Synu!

Punkt pierwszy: nie lubię Walentynek

Wyjazd w góry z chórem i dzieckiem to wyjątkowa przygoda. Na śniadanie spóźniamy się notorycznie bo Młody miewa rozliczne dziwne pomysły i na przykład potrafi już ubrany do wyjścia puścić na sweterek gustownego pawika. Wtedy cała zabawa zaczyna się na nowo. Na próbach za to Igor jest grzeczny jak aniołek i albo śpi albo próbuje przegadać dyrygenta. Zresztą ten tak fajnie macha rękami, że trudno byłoby go zignorować. Ostatnio na próbie usnął nie tylko Lokator. Endriuszka – nasz zmęczony życiem chóralny maskot – również. Odtąd hasło ‚wszyscy łysi śpią na próbach’ nabrało mocy. Poza tym Dzieć mój ma wybitne wyczucie fałszu. Świadczyć o tym może choćby bek jakim obdarzył nas wczoraj z okazji ‚Kandyda’ i pisków w nim występujących. Po próbach z reguły przycinamy krótkiego komarka, przyjmujemy gości, którzy podziwiają obywatelskie wdzięki i rozmawiamy o życiu. Głównie rozmawiać chce Igor. Reszta pęka ze śmiechu. A On uwielbia widownię. Także przy kąpieli. Kąpię Młodego w plastikowej misce i prócz radości przysparza nam to też wody na podłodze w pokoju. Miska jaka jest taka jest i jak zanurzamy tułów, to wystają nogi ale grunt, że jest. Kąpany jest szczęśliwy. Tym bardziej, że jest w centrum zainteresowania wszystkich obecnych. A to uwielbia. Są nawet już ustalone grupy ‚podziwiaczy’. Chyba zacznę przyjmować zapisy na seanse kąpania. Igor ma tu tyle bodźców i powodów do zmęczenia, że śpi w nocy jak mały susełek. Już zapomniałam jak to jest. A wczoraj nawet wyrwałam się aby trochę rozruszać kości. Arsen został w pokoju w charakterze niańki a matka szalała na parkiecie. I dobrze. Przynajmniej nastrój mi się poprawił. Tak smakuje wolność. Ale mamowanie nieustające daje się we znaki bo ciągle myślałam czy czasem nic się złego nie dzieje. Dziś w pokoju za to gramy w karty. Zamówiliśmy też pizzę. Jak szaleć to szaleć.

Zu – Jaką pizzę zamówiłeś?
Ziółek – Farmerską.
Ania – Uuu. To ta z baleronem?
Zu (z dezaprobatą) – Ty wieśniaku 😉