Ostatnimi czasy hobby Młodego stało się puszczanie baniek. Ślini się nieustająco toteż towaru do puszczania ma sporo. Bulba sobie więc ten mój Syn i wkracza w coraz to nowe etapy dorosłości. Czasem to cieszy, czasem smuci. A czasem przeraża. Jak we czwartek na ten przykład. Dzieć się nauczył jak sobie zmienić horyzont i przekręcić z pleców na brzuch. Do tej pory potrafił tylko odwrotnie i było bezpieczniej – można było Go śpiącego zostawić w moim łóżku i pójść siku. Teraz już się nie da. Młody zmienił położenie dość drastycznie… Dobrze, że na podłodze dywan i poducha ale i tak biedak wystraszył się okrutnie. Ja zresztą też. Niby tylko 40 cm ale zawsze to stres. No i były te pierwsze prawdziwe łzy… Ech. Wolałabym już nigdy więcej tego nie przeżywać i choć wiem, że bez gorszych rzeczy się nie obędzie, to jakoś wcale mnie to nie pociesza. Potwór ze mnie, nie matka. Na wszelki wypadek, gdy muszę, Młodego zostawiam teraz na kocyku na dywanie. Albo w łóżeczku. Oj te łzy. Drugie prawdziwe były już w piątek. I to przez kobietę. Tak, tak. Szybko teraz te dzieci dorastają. Nie ma co. W piątek bowiem rano się z Młodym szczepiliśmy. Znaczy szczepił się Młody i to z nikim konkretnym a przeciw różnym choróbskom paskudnym ale zawsze to raźniej tak we dwoje. No to weszliśmy do gabinetu a Młody to nawet został wniesiony jak na księciunia przystało i gdyby jeszcze jedna ręka była w bonusie to być może nawet bym Go wachlowała jakimś łopianowym liściem albo co. Ale żarty na bok. Wleźliśmy a tam przed nami jeszcze jeden mały szkrab – Weronika – jak na mój gust rówieśniczka Igora. Młody fachowo zmarszczył brew, napiął muskuł i rżnął twardziela. Trochę Mu co prawda z tym bąkiem zbłąkanym nie wyszło co to się wziął i wymsknął ale kto by tam zwracał uwagę na takie drobiazgi. Grunt, że maczo. Maczo maczem ale jak Weronka uderzyła w bek to Lokator się empatycznie dołączył. I to na całej linii. Dżentelmem po prostu. Pierwsze prawdziwe łzy przez kobietę. Za to jak już przyszła Jego kolej do kłucia, to tak się zagadał z Pigułą W Białych Pończochach, że zapomniał, że to już i że trzeba drżeć ryja. Zanim się zorientował było po wszystkim. Reszta dnia upłynęła nam na radosnym pokrzykiwaniu w kierunku obywatelskich skarpetek i rżnięciu głupa przy zmianie pieluchy. W sobotę nie było już łez. Było za to plucie, parskanie, graffiti na ścianie i wszystkim dookoła, prychanie i ogólny rozgardiasz… czyli pierwsza zupka. Nie muszę chyba opisywać gdzie rzeczona zupka potem się znajdowała. Zresztą chyba prościej byłoby ustalić, gdzie jej nie było. Na pewno była tam gdzie nie powinna. Generalnie kolorową miałam potem kuchnię. I fryzurę. I wszystko. Mam tylko cichą nadzieję, że choć trochę udało mi się przemycić do lokatorskiego brzucha. Wyczerpany trudną walką z zupką, Dzieć usnął jak kamień a ja mogłam doprowadzić otoczenie do pierwotnego wyglądu. Łatwo nie było ale nikt nie obiecywał, że dojrzewanie jest proste. Zwłaszcza Syna. Kulinarne. Na szczęście obyło się bez sensacji i dziś Młody mógł wciągnąć drugą porcję jarzynówki. Nie bez protestów ale już jakby łagodniej. Ściany też zniosły to dzielniej niż ostatnim razem. Tak w ogóle to cała leniwa niedziela upłynęła nam z Młodym wybitnie przyjemnie. Trochę się poturlaliśmy, przećwiczyliśmy bojowe okrzyki tapirów i byłoby super… Gdyby nie coś tam w środku mnie. To coś mówi mi ciągle, że jutro z samego rana zaniosę Syna do żłobka. I zostawię. I to nic, że będę z Nim godzinę albo dwie. I zabiorę przed południem. I że ten tydzień będzie jeszcze taki na pół gwizdka. To nic. Bo właśnie zaczyna się kolejny etap w życiu Mężczyzny Mojego Życia. I przejdzie go sam. I od tej pory już coraz bliżej do tej dorosłości Mu będzie. A te wszystkie ‚pierwsze’ historie to wcale nie zawsze takie proste są. Przynajmniej dla takich matek jak ja. Na otarcie łez pocieszę się faktem, że przynajmniej pierwszy rockowy koncert i pierwsze piwo będą moje.