Wyobraź sobie poniedziałkowy poranek. Wstajesz o siódmej, przeciągasz się, sarkasz pod nosem, że za wcześnie, szykujesz się do pracy, zjadasz kanapkę albo wypijasz kawę, chyba, że burżujsko wtranżalasz komplet, wychodzisz.
Teraz mój poniedziałkowy poranek.
Budzik dzwoni o szóstej ale to dziś już Twoja trzecia pobudka, więc pod nosem masz raczej opadające powieki. Usiłujesz zwlec z łóżek troje dzieci, zmusić dwoje żeby się ubrało i dogonić trzecie, które właśnie świetnie się bawi, uciekając przed Tobą z ostatnią parą rajstop, jaka Ci została. Łapiesz Córkę i wbijasz w ubranie z pierdyliardem złośliwych zatrzasków. Twoje rajstopy malowniczo zwisają z klamki, nawet bez okularów widzisz, że nadają się bardziej do polerowania lustra. Zakładasz cokolwiek co jest czyste, nie ma dekoltu do pępka, nie wymaga rajstop. System makijażu wykonanego w 60 sekund masz opracowany do perfekcji. Gorzej z systemem ubierania dzieci i siebie na dwór w listopadzie. Zawsze ktoś w nieodpowiednim momencie zapragnie do toalety, choć pytałaś kilka razy przed chwilą, ktoś się rozbeczy, bo ktoś go popchnął, albo nie popchnął, a obiecał, ktoś nie znajdzie ulubionej czapki, misia, ludzika, piłeczki, czegokolwiek.
Gdy przypinasz jedno dziecko pasami w wózku i trzymasz za rękę drugie, jesteś już jak po maratonie na 20 km. Podobny poziom zmęczenia i upocenia. Ale jesteśmy już w drodze. Ahoj przygodo, rozwiązany bucie i zapomniany telefonie. Hip hip ja pierdolę!
Jan pierwszy dzień po chorobie poszedł do przedszkola. Majeczki nie było – chora. Rozpacz w kratkę. Oraz w takim razie On wcale nie czuje się zdrowy. Pokasłuje znacząco i niczym rasowa hrabina niemal omdlewa na szezlong. Powstrzymały go naleśniki pachnące ze stołówki oraz dojmujący brak szezlongu w szatni przy szafce z grzybkiem.
Następnie przebieżka do przychodni. W rejestracji Damesy mówią, że wprawdzie byłam zapisana na ósmą, owszem, ale jest opóźnienie i mam się uzbroić. Uzbrojona po zęby wysyłam im w myślach dwa nagie miecze i zastęp Wikingów, dla pewności.
Pół godziny z Leną w przychodnianej poczekalni i sama czuję się chora. Powitajmy zapalenie oskrzeli. Możemy otworzyć aptekę. Pudełka i buteleczki nie mieszczą się nam na kuchennym blacie a od inhalacji w domu robi się mgła i słaba widoczność. Nie widzę na przykład bałaganu. To ratuje mnie przed nagłą cholerą i paroma innymi rzeczami.
Igor kaszle.
Rozglądam się za szezlongiem i szafką z grzybkiem. Omdleję spektakularnie i ocknę się wiosną. Plan już jest.
Tymczasem doktorat w dziedzinie siły spokoju robi Książę Małżonek, który dzielnie spędza kolejne dni z czeredą kaszlaków, podczas gdy mnie relaksują w pracy zestawienia liczbowe z wieloma zerami i upojne rozmowy telefoniczne o zasadności usługi redakcji we współczesnym świecie. Ach.