Cytaty z pracy

– No hej, okazało się, że to wcale nie jest bułgarskie tylko węgierskie…
– Spoko, poprzednio miało być 6 stron na hebrajski a wyszło 600 na francuski. Meksyk był konkretny.

– Panie Jarku czy łyknie Pan jeszcze pięć stron na jutro?
– Wolałbym szklaneczkę whisky dziś wieczorem ale cóż zrobić.

– Matko! Na serio myślę, że Stuart jest osłem…
– Przychylam się. Kupmy mu gustowną obróżkę.
– Osły nie noszą obróżek.
– Ten będzie.

– Panie Julianie, ja wiem, że dzwonię do Pana piąty raz w przeciągu godziny ale może jeszcze tym Pana zainteresuję?
– Dobra, to też wezmę. Tylko teraz się boję, że jak otworzę lodówkę, to Pani tam będzie…

– Czy ktoś się wreszcie zajmie tym Polskim Ogrodem?
Wisi w zapytaniach i śmierdzi…
– Nie teraz, teraz zajmuję się duńskimi i szwedzkimi penisami…

I tak wesoło mamy 🙂

Z podróży

Z podróży przywieźliśmy głównie brudną odzież. Choć oczywiście parę innych rzeczy też by się znalazło. Co poniektórzy katar, inni rześki oskrzelowy kaszelek, a Kolega Endrju nawet solidny ból głowy. Nie pytałam o genezę gdyż odpowiedź nasuwała się sama. Sądząc po brzęku dobywającemu się z plecaka Kolegi Endrju, noc była owocna w konsumpcję napojów wysokooktanowych, a sądząc po nagłej głębokości położenia oczu wyżej wzmiankowanego – hulaszcza. No ale cóż. Przynajmniej było mu ciepło. Czego nie mogę powiedzieć o sobie i reszcie wesołej kompanii.

Ośrodek Kolonijny w Żorach z zewnątrz wygladał tak super, że kilka osób zapewne posikałoby się ze szczęścia gdyby pół godziny wcześniej nie nadarzył się postój. Dla mnie wyglądał podejrzanie dobrze. I niestety przeczucia mnie nie myliły. Pokoiki, że ciasne, to luz bo nie do hotelu przyjechaliśmy ale nie ukrywam, że było mocno letniskowo. A jednak październik kończy sie mało upalnie. Zupełnie zresztą nie wiem czemu. Podobnie jak nie znajduję przyczyny, dla której na naszą dwudziestkę z hakiem (i tyleż samo w drugim baraczku) przypadała jedna łazienka. Na korytarzu. Bez zamka ani czegokolwiek poza otwierającymi się drzwiami.

Prawdziwy folklor jednak trzasnął mnie po twarzy gdy jasnym stało się, że prysznic co prawda jest – jeden – ale prędzej sama bym się cienkim strumieniem olała niż doczekała się współpracy z jego strony. Działały za to umywalki. Trzy z czterech. Przy czym ciepła woda była przez godzinę – gdzieś pomiędzy trzecią a czwartą w nocy. A gdy ktos odkręcił kurek w jednej, pozostali dwaj szczęśliwcy musieli czekać z szamponem na łbie i lewą noga w mydle, bo ciśnienie było porażające. Siła wodospadu to to nie była.

Ale może to i dobrze, że się nie kąpaliśmy bo było tak pieruńsko zimno, że chyba tylko uprzednie wytarzanie się w końskiej kupie prowokowałoby do zdjęcia płaszcza.

Spałam w spodniach, koszulce, swetrze z kapturem i ciepłych skarpetach. Rozważałam też możliwość przywdziania rękawiczek ale fakt, że musiałabym wyjść po nie spod kołdry szybko mnie przekonał, że w zasadzie nie są mi potrzebne. Łóżko miałam co prawda przy kaloryferze ale cieplejszy jest nawet wiecznie żywy Lenin w Mauzoleum.

Na śniadanie dostaliśmy żurek. Wtedy poczułam, że odtajałam wewnętrznie. Na obiad za to była przystawka. Kolacji nie przewidziano. Na szczęście sklepy są wszędzie, więc przeżyliśmy. Ale nie był to najprostszy weekend w moim życiu. Chyba się zwyczajnie starzeję, bo i zęby lubię umyć i nowy żel cynamonowy wypróbować. Tak zaś autentycznie rozważałam możliwość nałapania deszczówki. Tyle, że deszcz jeno siąpił a nie padał.

Przesłuchanie było beznadziejne. W mikroskopijnej sali suche powietrze można było kroić nożem. Gardła zatkały nam się na drugim akordzie ale wytrwaliśmy. Tyle, że każdy z nas wie, że było nas stać na znacznie więcej. Wystarczyłaby wentylacja. A tak skupialiśmy się na tym, by nie kaszleć i się zanadto nie wytrzeszczać. Dostaliśmy wyróżnienie za wykonanie muzyki cerkiewnej. Czyli de facto drugie miejsce bo w naszej kategorii dopuszczono tylko dwa chóry. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Na Hajnówkę jechaliśmy zdeterminowani, gotowi dać z siebie wszystko i cali oddani tej muzyce. Tu wyglądało to bardziej na rzucenie kamykiem w wodę i obserwowanie z zaciekawieniem rozchodzących się kręgów. No i chyba nikt poza dyrygentem nie trawił ostatniego utworu. To też swoje robi.

Poza tym cóż, nie było ciarek i mrówek. Nie było połowy rzeczy, które na próbach mieliśmy w małym palcu u stopy. Nie zachwyciłam się. Wręcz przeciwnie, jako perfekcjonistka mam spory niedosyt. Było dobrze, nawet bardzo. I chwalili nas jurorzy a poziom był bardzo wyrównany. Tylko dla mnie bez porywów. Zdaję sobie jednak sprawę, że tu nałożyło się naprawdę dużo czynników – od warunków mieszkalnych począwszy, na niewystarczającej liczbie prób skończywszy.

Na pociechę był koncert finałowy. Tu już i atmosfera bo kościół i powietrze i brak stresu – zaśpiewaliśmy wspaniale. Gdyby dzień wcześniej zdobyć się na to samo, mielibyśmy grand prix w kieszeni. A tak pozostaje ćwiczyć dalej. Bardzo miłe było dla mnie osobiście poproszenie solistów przed chór. Wtedy przed tymi wszystkimi ludźmi w ławkach czułam mocne wzruszenie. I czułam się kimś bardzo wyjątkowym. Autentycznie było widać różnicę po twarzach jurorów. Dwa nasze występy: noc i dzień.

Nie ma jednak powodu do smutku – zostaliśmy wyróżnieni, przegraliśmy z naprawdę świetnym chórem a poziom zdaniem przewodniczącego był bardzo wysoki. Przeważył dobór utworów, bo ich Dies irae było faktycznie majstersztykiem i mniejszy stres bardziej niż my doświadczonego chóru. Przed nami po prostu jeszcze więcej pracy. Zmotywowani już jesteśmy. Wszak do wygranych raz za razem bardzo łatwo nam się przyszło przyzwyczaić. Za to mówią, że jak spadać, to z wysokiego konia.

Mam tylko nadzieję, że do Wilna w grudniu pojedziemy już z sercem.

Pytanie do Czytelników

Moi drodzy. Znów zwracam się do Was z prośbą o odpowiedź na „nietypowe” pytanie. Ale mam nadzieję, że i tym razem nie zawiedziecie.

Czy możecie się pochwalić jakimś nietypowym hobby?

Nietypowym w sensie, że nie rybki czy znaczki. Takim, które łączy się w pewien sposób ze strachem – to znaczy, że jest ryzykowne, albo wymaga wewnętrznego przełamania się. Przy czym od razu zaznaczam, że bardziej chodzi o na przykład paralotniarstwo niż przygodny seks bez zabiezpieczeń 😉

Na odpowiedzi czekam w komentarzach.
Będę też wdzięczna za podanie emalii zwrotnej.

Bajka Incoguto

Mocno jesienny Kraków

Kraków był mocno jesienny w tym roku. A chwilami nawet zimowy bo na przykład w sobotę spadł śnieg. Obudziłam się a za oknem było biało. Co prawda białość szybko stopniała i stała się burość ale zimno było pieruńsko. Starczy wspomnieć, że pojechałam z jedną parą rękawiczek a wróciłam z dwiema. I to bynajmniej nie dlatego – co sugerował Nielot – że rękawiczki rozmnażają się w zimnie. Po prostu jedne to za mało. Chyba, że ze mnie taki zaciekły zmarźluch.

Ale po kolei.

Pojechałyśmy z Yoko pociągniem o szesnastej z minutami. Oczywiście było wesoło bo dorwałyśmy gazetę z zestawieniem programów wyborczych wszystkich partii i odczytywałyśmy na głos co lepsze kawałki. Niekwestionowanym liderem w kategorii The Bill Stulecia została PPP z odpowiedzią w sprawie przygotowań do Euro 2012: „jak się nie uda wybudować autostrad i obiektów sportowych na czas to pomalujemy murawę na zielono i też będzie dobrze”. Nie wiem co wciągają ale pełen luz. Lepsze niż pavulon. Wagonik rżał miarowo.

Dojechałyśmy względnie spokojnie. Nikogo nie poturbowałyśmy, dotkliwie nie pogryzłyśmy i tylko dwa razy podrywałyśmy obsługę. Z pełnym rewanżem zresztą. Na widok Yoko Pan z Kawą/Herbatą/Paltem oblizał brwi. Zresztą nie dziwota bo jak ta zamachała rzęsami, przeciąg był konkretny.

Wieczorem Kraków był jak zwykle piękny. A koncert z okazji 7xgospel zapewnił nam pozytywne rozbujanie na początek warsztatów. Drugi chór nie dojechał, więc nasi instruktorzy zrobili Wielką Improwizację i powiem szczerze, że to co zrobili tylko utwierdziło mnie w przekonaniu o wielkich umiejętnościach każdego z nich. Talentnyje sztuki. Po koncercie powitaliśmy tramwaj, gdzie urzekła mnie nalepka, na której widac wyraźnie, że z trąbką do tramwaju nie wejdziesz. Niestety trzęsło tak, że nie zdołałam zrobic zdjęcia ale zestaw piktogramów przedni, Bez dwóch zdań.

Nocleg na Bulwarowej był kolejnym niezapomnianym przeżyciem. Co prawda nie było to schronisko, w którym ongiś z Halutą bawiłyśmy – a słysząc nazwę ulicy już myślałam, że to samo – ale też było uroczo. Najważniejsze, że było ogrzewanie i ciepła woda. Minusem była jedna koedukacyjna łazienka z jednym tylko prysznicem wraz z zasłonką (również jedną bo drugi natrysk występował saute), choć niewątpliwie człek podczas kąpieli mógł przestać czuć się samotny. Chadzałyśmy tam z Yoko razem bo i raźniej było i cokolwiek bezpieczniej. Nagle bowiem w narodzie nastały czasy honorowego moczopędu – wszyscy jak na hasło uskuteczniali pielgrzymki w celach wiadomych. Ale na szczęście w rewanżu i my również razu pewnego speszyłyśmy mocno jednego pana. Żeby nie było tak jednostronnie.

Takie z nas ancymony.

Warsztaty były zapełnione próbami po brzegi jednak zupełnie nam to nie przeszkadzało. Wspaniałe miejsce, wspaniali ludzie i wspaniała muzyka – czy można oczekiwać czegoś więcej? Chyba tylko doby z gumy albo innej elastycznej materii. A dodam nawet, że spotkały mnie dwie bardzo miłe niespodzianki. Jedna niespodzianka była potrójna i zjawiła się akurat dokładnie na przerwę wyliczoną na godzinę jedenastą.zero, przynosząc mnóstwo ciepła, uśmiechu, życzeń urodzinowych i podarków.

I tak moi drodzy poznałam Kwiatkowskich.

Mały Adaś jest absolutnie przeuroczy a pod największym wrażeniem pozostaję nadal ja… że tak im się chciało szperać w necie, przyjeżdżać, odszukać mnie w tłumie ludzi i powiedzieć „to my, wszystkiego najlepszego”. To było naprawdę super. Dziękuję. Bardzo. Rozpłynęłam się tam prawie, bo to doprawdy niecodzienność a ładunek pozytywnej energii jaki się w takich przypadkach dostaje, mógłby oświetlić sporą afrykańską wioskę. I to właśnie jest w życiu najfajniejsze.

Drugą niespodzianką była Joanna, która przyjechała na warsztaty a zupełnie przy okazji okazało się, że jest wierną czytelniczką termosu. No proszę! Świat jest mały, prawda? Z Joanną nawet później wracałyśmy jednym autokarem do Warszawy, tylko pożegnać się nie zdążyłam bo wysiadałam nagle i niepodziewanie. No ale od czego e-maile. Liczę na kontakt Kobieto W Fioletowym Swetrze 🙂

I zagłosować zagłosowałam. I odwiedziłam ulubiony bar mleczny. I wlazłam na rynku z sam środek performence’u dziwiąc się co tu tak morze szumi. I zrobiłam jeszcze kilka całkiem fajnych rzeczy.

A jaki był koncert finałowy?

Powiem tylko tyle, że co najmniej kilka razy wzruszyłam się jak galaretka na wietrze (by Alty). Zwłaszcza gdy śpiewać zaczął Arek. Chłopak obdarzony tak niesamowitym talentem, że publiczność długo nie mogła przestać klaskać. Na co dzień jest niewidomy i jeździ na wózku inwalidzkim ale jestem pewna, że od święta zamienia się w Anioła… A jego głos tańczy lepiej niż mistrzowie salsy.

Jest moim absolutnym idolem.

Płyta z koncertu będzie dostępna w grudniu. Zamierzam się w niej całkiem na poważnie zakochać. Nawet linkę do zapisów na wrzucę jak znajdę.

A teraz kończę bo po pierwsze uciekam się pakować na jutrzejszy wyjazd z chórem na konkurs do Rybnika (kciuki oczywiście wskazane) a po drugie wieczorem idę do Stodoły na mój urodzinowy KULT.

Jest bosko 🙂

Dobry przepis na makaron

Ponieważ zostałam poproszona o przepis na dobry makaron niniejszym się dzielę.

Występują:

– makaron świderki
– pomidory
– przecier w kartoniku
– kapary
– oliwki
– mozzarella
– listki bazylii
– czosnek
– oliwa
– sól, pieprz, rozmaryn, imbir

Makaron gotujemy. Pomidory i oliwki kroimy i lekko podsmażamy na oliwie, dodajemy kapary, czosneczek, przyprawy. Na koniec zalewamy odrobiną przecieru i roztapiamy w tym wszystkim mozzarellę. Wykładamy na talerz, ozdabiamy bazylią a potem modlimy się o większy żołądek.

Smacznego.

Relacja z Krakowa jutro. Albo pojutrze.

Urodziny, urodziny

Wczoraj na chórze świętowaliśmy nasze wspólne urodziny. Moje środowe i lokatorskie dzisiejsze. W sam raz – spotkaliśmy się pośrodku. Było wspaniale. Co prawda w tym roku nieco bardziej zwątpiłam przewożąc załadowany dobrem wszelakim i Obywatelem na dodatek komunikacją, bo w tym roku bardziej boleśnie odczułam, że urósł, przybrał i ogólnie się zwiększył… ten wózek. Ale warto było. Tyle powiem.

Oczywiście się wzruszyłam, oczywiście Igor szalał i rozdawał wszystkim szerokie uśmiechy, oczywiście były prezenty i wspaniały tort. Ale wiecie co było najlepszym prezentem? Fakt, że tyle osób o nas pamiętało… przysłało smsy, maile, wpisało się pod notką, przyszło. Może i za wszystko można zapłacić kartą Mastercard, ale to jest prawdziwie bezcenne. Fajnie mieć wokół to wszystko. Serio serio. Od razu się człowiek mniej jesienny robi.

Naładowałam się pozytywną energią przynajmniej do zimy.

A co do ilości świeczek… Póki widać spod nich tort, jest nieźle 😉

Wracaliśmy późno w noc a potem Lokator zasnął z wielkim bananem nadal ściskając swój samochodzik aut-ko, ja zaś zabrałam się za pakowanie. Wyjeżdżam na warsztaty gospel. Sobie. Zamierzam spędzić weekend twórczo, doigrać się seksownej chrypki i wrócić w poniedziałek zmęczona ale szczęśliwa. A że jadę tak całkiem na chybił-trafił, bo ani noclegu nie opracowałam ani opcji żywieniowej i nawet kupno biletu kolejowego jeszcze przede mną, może być fascynująco i z przygodami. Hmm… w miejsce „może być” wstawiłabym znając siebie „z pewnością”.

Wiadomo, bez adrenaliny się nie liczy.

Jak by było za prosto to bym pewnie zwiędła z nudów. Odnoszę wrażenie, że mam w sobie generator wszelkich możliwych losowych wyryp. A im bardziej spektakularne tym bardziej jesteśmy w domu. Nic to. Damy radę. W końcu chcieć to móc.

Jadę do Krakowa ale nie dałam nikomu znać. Umyślnie. Z góry i z dołu przepraszam Chudą, Kwiatkowską i Jak_Ciotkę, ale pomysł nagły i nieopierzony a ostatnie na co miałabym ochotę to spotykać się z kimś, z kim chciałabym przegadać co najmniej tydzień, w przelocie i na minutę. Pamiętam z poprzednich, lublińskich warsztatów, że czasu prywatnego nie ma, bo grafik przedstawia się wstrząsająco. Od rana do wieczora próby, przerwa na siku i obiad a wieczorem pad płaski i chrapanie jako dyscyplina olimpijska. A na koniec koncert finałowy. Zatem ewentualnie na koncert zapraszam, bo potem i tak pewnie będę pędzić na pociąg.

Tak więc będę ale jakby mnie nie było.

Ze stosownego urzędu pobrałam wniosek uprawniający, więc w tych wyborach swój głos oddam właśnie w grodzie Wawelskiego Smoka. Tam jeszcze nie głosowałam 🙂

Jesień sresień

Chciałam zaprotestować. Niniejszym. Bo ja sobie wypraszam. Babie lato… kurza melodia.

Pies mu mordę lizał.
Temu latu co babie.
To ja w takim razie wolę chłopie.

Idę ja sobie dziś porankiem rześkim i chodnikiem dziurawym jednocześnie. Prowadzę wózek z zaspanym Lokatorem, któren w pozie no_halo_a_gdzie_lektyka coś tam pokwikuje, że auto, że oko i ogólnie zasób leksykalny zwiększa, a tu mi nagle ląduje na twarzy ta przędza pajęcza. No bez przesady doprawdy. Nie po to sobie oko i drugie nawet robię na femme fatale, żeby mi tu jakieś przędze latały.

Albo nie mam co na siebie włożyć. Serio no. Rano wygwizdów, wieczorem wygwizdów, za to w tak zwanym międzyczasie piękne słońce i 15 stopni. Jak dla mnie to spokojnie mogłoby tak zostać. Byleby tylko nie było opcji czterech pór roku w jeden dzień. Bo za Chiny Ludowe nie wiem czy wolę mieć rano delirium czy też ugotować się na miękko w ciągu dnia. Opcja trzecia – dromader – nie wchodzi w grę gdyż już dźwigam jeden tobół. Lat prawie dwa.

Poza tym jest bosko.

Nazbierałam kasztanów i będziemy z Lokatorem robić ludziki. I ładne liście mi się suszą w encyklopedii. I zrobiłam sałatkę brokułowo-jajeczno-ogórkową. Z tym, że zamiast brokułów jest makaron, zamiast jajek – pieczarki a ogórki kwaszone wyżarłam. Bo lubię. Dałam zielony groszek.

Niczym wiadomości w Radia Erewań 😉

Hasła luźne:

1. Bruce Willis w każdym filmie jest brudny. Co oczywiście nie zmienia faktu, że jest uroczy i ta jego mina zbitego cocker spaniela, wiadomo, działa. Myślę, że nawet w dziekanacie miałby fory.

2. Odkryłam, że źródło moich niepowodzeń na gruncie damsko-męskim tkwi w butelce Perwollu. A raczej jej braku. Bo otóż wszystkie szczęsliwe kobiety wszędzie zabierają ze sobą Perwoll by go w kulminacyjnym momencie wyciągnąć, czy to na randce czy na koncercie. Zastanawiam się tylko gdzie go chowają w nocy. Pod poduszką?

3. Paprotka osiągnęła zen i udała się last minute na spoczynek do paprotkowego nieba. Chyba nie lubiła sprite’a. Mogłam spróbować z fantą.

4. Już za chwilę mam urodziny. Z okazji ostatniego roku z dwójką życzę sobie świętego spokoju, talonu na sen i regulowanej pilotem opcji mute w kontaktach międzyludzkich. Willa z basenem i czerwone lamborghini będą dodatkowym atutem.

Krótko

Po pierwsze primo – nie karmimy trolli.

Przyszła jesień, wiadomo, robactwo garnie się garściami pod strzechy i szuka schronienia. Olewamy jednak zgrabnym strumieniem by następnie skorzystać z opcji „kasuj komentarz”. W końcu Matka Teresa już była i zmarło się jej czas temu jakiś. Ja nie muszę być sympatyczna.

Po drugie primo – każdy sam wystawia sobie etykietkę.

Komentowanie niektórych wypowiedzi uważam więc za zbędne. Bo czasem to trzeba położyć się i wykopać dołek żeby osiągnąć ten poziom, a mnie to raczej nie kręci. Tak więc proszę się nie łudzić, można podskakiwać do woli. Nie zmienia to jednak faktu, że jak ktoś załatwi się komuś na wycieraczkę i jeszcze ma pretensje o brak papieru to niech się nie zdziwi, gdy następnym razem powita go palnik acetylenowy. Radośnie sterczący z podłogi.

Po trzecie primo, ultimo – Ciocia Dobra Rada.

Jakiś czas temu w mediach głośno było o hucznej imprezie w jednym z akademików, która zakończyła się bardziej niż wyskokowo. Z balkonu wyskoczył karton z napisem MISJA NA MARSA a w środku człowiek, najwyraźniej ubiegający się bardzo brawurowo o grand prix w kategorii Nagroda Darwina. Oczywiście wygrał. Mam dobrą radę dla trolli, najwyraźniej nieutulonych w żalu za sławą. Wyskoczcie z MISJĄ RATUNKOWĄ. Mogę pożyczyć flamastra.

Żmija męska na piersi hodowana

Jutro konferencja tak? Ważna, firmowa i ogólnie trzeba być ęą, tak?

No.

To powitajmy śliwkę. Bynajmniej nie węgierkę.

Lokator zgrabnym ruchem sprawdzał trajektorię lotu swojego traktorka. Pech chciał, że traktorek drewniany. Pech pechów, że trafił mnie idealnie w łuk brwiowy. Cela ma wybitnie po mamusi. Plan przewidywał pudło z zabawkami.

Powinnam teraz siąść i z żałościwym „i co teraz będzie?” rzewnie zapłakać.

Ale luz krokodyl. Mam fioletowe wdzianko, więc domaluję tylko charakteryzację z drugiej strony. Gorzej jak się nie zmniejszy. Przecież nie powiem: „eee, sorry nie widzę bo mi śliwa nad okiem zasłania”.

Chociaż…

Tak czy inaczej powiem szczerze, że jakby nie do końca tak wyobrażałam sobie gentelmana.

Nie wiem co na to traktor.