Być może w mieszkaniu nie mam jeszcze przedłużacza. Mam za to żelazko, deskę do prasowania i jeden kontakt w pokoju (oprócz całej sterty dziecięcych ubranek i tetrowych pieluch w kolejce do przerobu). Niestety zasięg ruchu stopy prasującej (jakże to się ładnie zowie) jest w tej konfiguracji raczej nieszczególny. Być może mam też automatyczną pralkę, ale niestety chwilowo jest niesprawna. Przecięty kabel automatycznie pozbawił ją możliwości piorąco-wirujących. Piorę ręcznie i odkrywam uroki sińców pod oczami. Dzięki nim przynajmniej wiem gdzie w lustrze mam się namierzać na ‚dzień dobry’. Nie mam również suszarki do wypranych już tekstyliów. Sznurka też. Ani klamerek zwanych spinaczami. Posiłkuję się więc wieszakami na ubrania, grzejnikami tudzież parapetami. Posiadam tylko trzy widelce, mam za to tuzin łyżeczek. Tarkę też mam. A co. Jak już będę mogła, utrę sobie dwa kilogramy marchwi i się w niej wykąpię. Albo w burakach. W końcu bordo ma być jesienią na topie. Mam radio. Ale odbieram tylko zetkę, eskę i rozgłośnię pod wezwaniem moherowych beretów i nadwornego grzyba. Z trojga złego najmniej rakotwórcza jest bramka numer jeden. Przynajmniej serwis informacyjny mam w porządku. Mam też całe stado soków i owoców, ale chwilowo są objęte kwarantanną i tylko spoglądamy tęsknie w swoich kierunkach. To znaczy ja spoglądam, bo one jeszcze póki co nie. I dobrze. Musielibyśmy się wówczas szybko pożegnać. Dziś w mieszkaniu pojawiły się dwie nowe rzeczy. Pierwsza to komoda, druga to waga. Komoda przyjechała do nas aż z Łodzi i przytaszczyła się własnowłaścicielowo na pierwsze piętro (Thorr… naprawdę wielkie ‚dziękuję’ w imieniu Igora. Moim też). Wagę zaś przywiózł Zdzich. Obchodziłam ją pół dnia zanim odważyłam się na niej stanąć. Mając bowiem w pamięci trzydzieści kilogramów do przodu w czasie ciąży i 80,5 na liczniku tuż przed uzewnętrznieniem się Lokatora, miałam regularnego pietra. Ale stanęłam. I potem jeszcze raz. I jeszcze… Waga wskazje 60 kilogramów. Sześćdziesiąt jak byk. Nie jest zepsuta. Faktycznie dopiero sobie przypomniałam, że rano jeszcze dziwiłam się, że mam kości policzkowe. Nigdy wcześniej nie były widoczne.. Powiem tak – fajnie jest w końcu móc zobaczyć swoje kostki i powiedzieć im wdzięczne heloł, ale… schudnięcie dwadzieścia kilogramów w dziesięć dni nie jest chyba czymś czego się spodziewałam. Nie, no dobrze bo kariera spuchniętej lali wybitnie mi się na dłuższą metę nie marzyła. Ale to tempo nie należy chyba do najzdrowszych. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Synu! Zjesz własną matkę! I nawet za to nie bekniesz boś za młody.