A jak Agadir
Agadir przywitał nas słońcem i wiatrem. Powietrze nasycone ciepłem niosło zapach oceanu i orientalnych przypraw. Wokół palmy, gwar, bielejące pośród feerii barw hotele i ceglasty piach. I zieleń, świeża, jaskrawa wręcz, przetykana tylko ciemnymi drzewami arganii. Pora deszczowa to błogosławieństwo, a wodę szanuje się tu do tego stopnia, że głupio mi na samą myśl ile już zdążyłam jej zmarnować podczas zwykłego mycia zębów. Z samolotu widać było prostokąty szklarni i ogrodów, a przy każdym zbiornik.
Przyjechaliśmy niemal w rocznicę trzęsienia ziemi, które w lutym 1960 roku zrównało całe miasto z ziemią. Zginęło 18 tysięcy ludzi. Później Agadir odbudowano, ale już jako miasto turystyczne. Typowo marokański charakter mają raczej wioski, które mijamy w drodze z lotniska Al Massira. Po ruinach dawnych domów stąpamy podczas wycieczki na Kazbę. Wokół cisza. Nie mogę się pozbyć uczucia zdumienia, że oto pod bujną roślinnością, która jest tu teraz, zniknęło całe miasto… i już.
Do kazby idzie się długo i często w upale, dlatego dobrym pomysłem jest wjazd na górę taksówką (grand taxi) i powrót piechotą.
Skóra opala się nie wiadomo kiedy, bo promienie słoneczne zdają się padać pod zupełnie innym kątem, niż ten, do którego przywykliśmy w Polsce. Na pewno mają też do przebycia znacznie mniejszą warstwę chmur. Przydaje się krem z filtrem i okulary przeciwsłoneczne.
B jak Berberowie
Rdzenna ludność Maroka. Plemiona owiane tajemnicą i mocno związane ze sobą tradycją, przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Nazywają siebie wolnymi ludźmi, nie płacą podatków i nie domagają się pomocy od Państwa. Po prostu tu są. Berberyjskie kobiety mają tylko oczy, a ich spojrzenia twarde są i nieustępliwe, choć piękne. Widziałam niebiesko-zielone. Na widok Dzieci oczy berberyjskich kobiet jaśnieją i uśmiechają się w kącikach.
Berberowie słyną z wyrobu biżuterii. W Tiznicie w słynnej oazi srebra, mogłabym spędzić – podobnie jak wiele Pań – długie godziny. Tuaregowie – choć zapewne całkowicie niechcący – sprawili mi kompas gdzieniegdzie zwany krzyżem, który zakupiłam dzięki namowom Agi. To piękny naszyjnik z drobnymi czarnymi koralikami i ciętym, wyrysowanym w srebrze filigranem. Ma chronić przed nieznanym i pomagać odnaleźć drogę. Mamy teraz z Agą bliźniaki.
C jak Creme Carmel i inne desery
Desery w Maroko były tak pyszne, że właściwie to żałowałam tylko ograniczonych możliwości żołądka. Taka krowa to dopiero miałaby pojemność. Pracowałam jednak dzielnie i w licznych zawodach z Michałem Agi udowadniałam, że dwa talerze creme carmel to mały pikuś. A już fakt dopchnięcia do tego kremu mandarynkowego, kilku rogalików i kilograma pomarańczy – po dość obfitej jednakowoż kolacji – oraz przeżycia następnych kilku godzin w dalszym ciągu uganiając się za Młodzieżą i bez wyraźnych zazielenień, daje mi niewątpliwie miejscie w pierwszej dziesiątce Wielkich Wydarzeń Wyjazdu.
Notorycznie znajdowałam się w fazie węża, który połknął słonia i aktualnie trawi. Gdybyśmy przebywali tam dłużej niż tydzień, zapewne nie zmieściłabym się na pokład samolotu.
D jak Dirhamy
Dirhamy to waluta obowiązująca na terenie Maroka. Można też płacić w euro i dolarach. Kurs jest stały, więc zamiast kantorów na każdym kroku znajduje się punkt wymiany waluty, tzw change. Change do złudzenia przypominają bankomaty ale nie ma w nich możliwości wypłaty środków z karty. Bankomatów nie jest tak wiele jak możnaby się spodziewać, dlatego jeśli już znajdziemy jakiś działający, warto wypłacić od razu więcej gotówki.
1 dirham to ok 0,115 dolara. Tanie jest jedzenie i kosmetyki, droższa biżuteria, odzież czy obuwie. Warto szukać miejsc nieco mniej turystycznych – harirę w typowo tubylczej części miasta można zjeść za 5 dirhamów a gdzie indziej za 50 i więcej. Napoje typu cola, herbata, kawa, soki to wydatek rzędu 10-16 dirhamów. Kopiasty talerz frytek z prawdziwych ziemniaków kosztuje 20 dirhamów, tyleż samo mięsno-warzywny tadżine, a na przykład wielka rybna wyżera w porcie wybackim u stóp kazby wyniesie nas, w zależności od gatunku i wagi fisza, 30-70 dirhamów.
E jak Ecco Holiday
Ecco Holiday to biuro, z którym Aga trzeci już raz odwiedziła Maroko. Przyznaję, że wcale się jej nie dziwię, bo sprawdziło się w stu procentach. Mieliśmy doskonałą opiekę i bardzo miłych rezydentów, którzy faktycznie interesowali się uczestnikami wycieczki, byli zaangażowani i zawsze chętni do pomocy. Jeśli wybiorę się tam jeszcze raz, to na pewno z nimi. Kawał zasłużonej wazeliny.
F jak Fale
Tego, że ocean jest cudowny i absolutnie przepiękny nie muszę nawet pisać. Ale jest. Plaża ma kształt półksiężyca a godziny spędzone na niej mijają nie wiadomo kiedy. Wiem na pewno, że mogłabym bez końca wpatrywać się w fale podczas wieczornego sztormu, a potem rano iść brzegiem po piasku i zbierać muszle, po południu zaś mogłabym bardzo długo brodzić na bosaka w wodzie i patrzeć na ten bezkres.
Piersze dwa dni nie sprzyjały, bo mocno wiało i nie było zbyt upalnie, ale potem Maroko podkręciło termostat i było bosko.
G jak Garść Różności
Marokańczycy się nie spieszą. Przebywając wśród nich najlepiej poddać się temu i cieszyć. Nigdy nie wiadomo na przykład kiedy delikwent wyciągnie ręczniczek i zacznie się modlić. Póki nas obsługuje, bądźmy szczęśliwi.
Zegarki przestawiamy tam o godzinę wstecz i kiedy u nas zegar wybije północ, w Maroku to dopiero dwudziesta trzecia.
W tiwi z polskich kanałów jest polonia, a wieczorynka tamże jest o 18.15 czasu marokańskiego. Poranne bajki w marokańskiej tiwi szczerze odradzam – że te Dzieci nie mają koszmarów to cud jakiś.
Publiczne toalety są
rzadkością, zresztą szczerze odradzam korzystanie z nich. Lepiej wejść do jakiejś knajpki. Zazwyczaj trzeba mieć własny papier, 1 dirham na opłatę i buty na wysokiej podeszwie. Ubikacje publiczne to najczęściej dziura
w podłodze. Resztę pozwolę sobie przemilczeć.
H jak Harira i herbata miętowa
Harira to zupa ze świeżej kolendry, soczewicy, fasoli i jagnięciny. Jest tak pyszna, że kubki smakowe dostają pierdolca i tańczą kankana. Ponadto – jak do wszystkiego – podaje się tam absolutnie uzależniające pieczywo. Po pierwszym kęsie prawie zemdlałam z zachwytu. Resztę wchłonęłam pomrukując.
Herbata miętowa to marokański sposób na upały i pyszny przerywnik. Pije się ją do posiłków, po posiłkach, między posiłkami i przerwami w przerwach – właściwie stale. Podawana w małych ręcznie zdobionych szklaneczkach jest sama w sobie tak słodka, że nie trzeba dosładzać. Rewelacyjna.
I jak Ibrahimowie i Fatimy
Mali Marokańczycy są śliczni jak z obrazka. Śniada cera, ciemne oczy, czarne loki i uśmiechy od ucha do ucha. Chłopcy to głównie Ibrahimowie a dziewczynki Fatimy. Nasze Dziateczki tylko potwierdziły powszechne pogląd, że dla Młodych nie ma granic w kulturze czy barier językowych i ochoczo dokazywały z małoletnimi tambylcami głaszcząc się wzajemnie po głowach, pokonując sobie tylko znane umocnienia i szczebiocząc każde w innym dialekcie.
A kiedy mała Dziewczynka podbiegła do mnie pałaszującej harirę i wskazała na moją miskę było dla mnie oczywiste że następna łyżka musi powędrować do jej buzi. Bo po pierwsze od obcego zawsze smakuje lepiej, a po drugie Dzieci pod każdą szerokością geograficzną w pewnych kwestiach są takie same.
J jak Jedzenie
Marokańska kuchnia zasługuje na smakowego Oskara, a nasza wyjazdowa wersja: śniadania + obiadokolacje na oklaski. Śniadaniować można było od 6 do 10, obiadokolacjować od 18.30 do 22. Rano napoje były za free, do kolacji płatne. Wybór potraw był zaiste imponujący. Od porannej jajecznicy, bagietki z masłem, słodkich bułeczek czy rogalików, przez pomarańcze z miodem i rozmaite sałatki, aż do popołudniowych zup, tadżine, pysznych ryb, mięs, warzyw duszonych, pieczonych, z grilla, czy wreszcie upragnionych deserów. A to wszystko w ilości masowo zabijającej wszystkich dietetyków świata.
Furorę wśród Małoletnich zrobił Pan Makaron, który na życzenie i wskazanie paluchem składników, w mig wyczarowywał na patelni makaron z sosem specjalnie dla delikwenta.
K jak Kazba
Na Kazbę najlepiej wjechać taksówką i zejść z niej na piechotę. Odwrotnego mechanizmu bym nie proponowała. Widoki przepiękne. Obecnie wprawdzie fragment trasy dla pieszych jeszcze w budowie, ale da się przetuptać bokiem. Poza tym świetny pomysł na umieszczaniu na drodze na zasadzie to tu to tam wydzielonych i ozdobionych kamulcami kaktusów i sukulentów. Po pierwsze robi wrażenie (głównie takie, że w naszej rodzimej Polsce to niestety ale nikomu by się nie chciało i raczej wycięliby prastary las by zrobić chodniczek zamiast układać go slalomem pomiędzy drzewa), po drugie praktyczne, bo nikt się nie będzie rozpędzał na rowerze, co byłoby kuszące ale w takim wypadku raczej błyskawicznie uruchamia wyobraźnię. Kolce w tyłku? Przypuszczam, że wątpię by znalazły chętnych. I dobrze.
Na Kazbie trudno się opędzić od właścicieli wielbłądów, którzy za punkt honoru stawiają sobie wsadzenie turystów na wielbłądzi grzbiet, przewiezienie w atmosferze grozy i nie najprzyjemniejszych oparów, a na koniec zdarcie z nich maksymalnej kwoty, niekoniecznie wyrażonej w diramach. Standard. Nie skorzystaliśmy. Za to Młodzież z upodobaniem głaskała młode koźlę. Oczywiście zostało to uwiecznione na zdjęciach a opiekun zwierzęcia wyegzekwował należność.
Poza tym są tam miejsca, gdzie cisza sama się zachowuje. Ot tak. Na przykład jak się patrzy na fragmenty cegieł, czy murków wystające z pokrytej zielenią ziemi i jak dreszcz przebiega po plecach na samą myśl, że to kiedyś był czyjś dom. Gdzieniegdzie widać nawet schody prowadzące do piwniczek…
L jak Lotniska i Samoloty
Lot do Maroko? Spoko. Dzieci ogólnie wyluzowane jak sanki w maju. Iggy coś tam podziamgotał i zaraz już spał. Za to na prawdę Go kocham. Bardzo. Poza tym mieliśmy szczęście – kwestia nie do wzgardzenia w przerwach od drzemek – wylosować miejsce z widokiem na mikroekran, na którym od czasu do czasu pojawiały się jakieś pokemony. Brzydkie to było okrutnie ale przy olbrzymim zamiłowaniu Maloletnich do kiczu (kwestia kompletnie dla mnie niezrozumiała i na szczęście niektórym później przechodzi) nie sposób było mikroekranu zignorować. Na szczęście było bez głosu i najwyraźniej nudne bo generowało kolejne drzemki. Zatem cztery godziny z lekką tylko nutką dekadencji na "mamo soku", "mamo pić" i "mamo jeść" oraz z względnie przeczytanym archiwalnym numerem Zwierciadła uważam na spędzone modelowo.
Lot do Warszawy? Dramat w ciapki. Znaczy nie sam lot, ale dwie godziny na lotnisku w totalnej dezinformacji i galopującej duchocie kolejkowej plus ze skwierczącym dziarsko słoneczkiem oraz pociechami w fazie Bardzo Złego Potwora i liczbie mnogiej, to doprawdy hardkor. Miałam już szczery zamiar przegryźć Jednemu Panu w Uniformie tętnicę szyjną, ale chyba przeczuł, że na tę jego szyję to bynajmniej nie z pożądaniem spoglądam, wziął koleżankę i w końcu wypuścił nas z tego ogonka. Budujące. Lokator zasnął po kwadransie – czym zasłużył sobie u mnie na co najmniej jedną imprezę z kumplami do białego rana grubo przed osiemnastką i kto wie, może nawet wyjazd pod namiot z koleżanką – a ja oddałam się pasjonującej lekturze. Katarzyna Bonda "Polskie morderczynie" – polecam. W sam raz do pełnego ludzi samolotu 😉
M jak Mruczusie Wszędobylskie
W Maroko jest kult kotów. Co najmniej po jednym w każdym miejscu, gdzie można usiąść i coś spożyć. Oczywiście kocury są tu ogólnie lubiane i dokarmiane, o czym świadczyły wymiary niektórych przedstawicieli Felis Silvestris Domesticus. Dość obłe. Najlepsze koty rosną na placu… Wróć 😉 Najdorodniejsze koty można spotkać oczywiście w porcie rybackim, gdzie obok pysznych ryb, którymi zajadaliśmy się wręcz dziko, pozostaje całkiem dużo smakowitych resztek. Po prostu koci raj. Niektóre z napotkanych to oczywiście obdartusy ale każdy jeden miał przepiękne, gęste, bujne futro. I chyba nieco dłuższe niż u naszych dachowców. Tamtejsze też bardziej budową przypominały egipskie – tu jakby im bliżej.
N jak Napiwki
Odnoszę wrażenie, że napiwki i targowanie się stanowią sens życia
Marokańczyków. Ogólnie przyjęty jest bakszysz za wszystko i
nie warto się temu dziwić. Lepiej się przystosować, bo choć tubylcy są niezwykle grzeczni i nikt złego słowa nam nie powie, warto wpisać się w klimat nieco lepiej niż niektórzy rodacy z naszej wycieczki, którzy dla przykładu ostatnią noc spędzili wrzeszcząc na korytarzu, że Polska i biało-czerwoni. Wstyd jak cholera. Zwłaszcza, że Marokańczycy lubią Polaków i kilka zwrotów nawet mało łamaną polszczyzną przyswoili. Urzekło mnie wypowiedziane przez śniadego chłopca na suku: "ta cena to masakra".
Wręczenie kilku dirhamów za
przysługę na pewno ułatwi życie. W restauracjach należy dać napiwek w
wysokości 5–10% (oczywiście, nie wtedy, kiedy obsługa była kiepska), w
kawiarni wystarczy kilka dirhamów. Kierowcy zorganizowanej wycieczki daje się zwykle 10 dirhamów od pasażera, a pani sprzątającej hotelowy pokój zostawmy na stoliku 20 dirhamów.
O jak Olej Z Arganii
Drzewa arganiowe rosną tylko w Maroko. I Maroko bardzo wyraźnie umie z nich korzystać, bo między innymi z nich żyje. W związku z tym obkupiłyśmy się w czarne mydło, olejki, kremy, szampony i inne specyfiki na bazie oleju arganiowego. Fanką czarnego mydła jestem bezapelacyjnie od czasu niezapomnianych kąpieli u Agi, gdzie to było mi dane pierwszy raz wymazać się tymże i doznać olśnienia. Capi to to jak tysiąc diabłów, wygląda jak towot albo inny smar i w pierwszym wrażeniu słusznie napawa obrzydzeniem. Wystarczy jednak rozcieńczyć nieco siuwaks wodą i umyć się, wysmarowawszy się uprzednio od stóp do głów łącznie z twarzą i włosami, a po zakończonej kąpieli definitywnie zmieniamy zdanie. Skóra jest… hmmm… niesamowicie miękka, elastyczna i po prostu piękna. Nic dziwnego, że Marokanki mają taką ładną cerę.
P jak Petit Taxi i Grand Taxi
Po mieście najlepiej poruszać się taksówkami. Szybko i tanio, ale trzeba pamiętać by upomnieć się u kierowcy o włączenie taksometru. Za przejażdżkę z Hotelu Tivoli do Uniprixu (około 10 minut) płaci się 6-8 dirhamów. Z bakszyszem 10. Z większością przepisów tamtejsi kierowcy mają mocno na bakier, jeśli ktos chciałby wypożyczyć samochód i poruszać się nim na własną rękę (a wypożyczalni jest w samym Agadirze całe mnóstwo), czeka go co najmniej jeden rozległy zawał i skoki adrenaliny godne bungee-jumpingu.
Taksówkarze z uporem maniaka pilnują za to liczby pasażerów przypadającej na jeden samochód. Do Petitki nie wsiądzie więcej niż trzy osoby. Uwaga – Dziecko również jest liczone jako pasażer, choć fotelików tam ni widu ni słychu. Jeśli jest nas więcej, warto wziąć kilka Petitek, bądź skorzystać – po obowiązkowym wytargowaniu ceny – z Grand Taxi. Grands Taxis to stare mercedesy w kolorze kości słoniowej, zwykle zabierają sześciu pasażerów – dwóch z przodu, czterech z tyłu i odjeżdżają gdy zbierze się komplet, ale to zapewne tylko i wyłącznie kwestia ceny. Po zachodzie słońca włącza się taryfę drugą i liczy podwójną stawkę. Po mieście jeżdżą również autobusy – sądząc po osobliwym wyglądzie wchodzisz na własne ryzyko i odpowiedzialność, oraz dzwoniący tramwaj, okupowany głównie przez obłych germańskich najeźdźców. Wycieczka tramwajem marzyła się głównie Dziateczkom, ale jakoś nie udało nam się namierzyć postoju.
R jak Rajd Jeepami
Rajd po pustyni był jednym z moich ulubionych punktów programu. Cóż z tego, że jeden z jeepów zakopał się w piasku i potrzeba było zaangażowania tabuna facetów, by go stamtąd wydobyć. Było pięknie. Widoki? Rewelacja. Kierowca? Przystojniak. Towarzysze podróży? Sami swoi. I tak to proszę Państwa można sobie podróżować. Spostrzeżeń mam kilkadziesiąt co najmniej, ale ograniczę się do kilku.
Po pierwsze zwierzęta hodowlane pasące się tu i ówdzie a mijane po drodze to wyczynowcy. Krowy to alpinistki po prostu, bo był widoczek ze skałą i skalnymi na niej półkami… a na każdej kondygnacji krowa. A kozy zeżrą wszystko łącznie w tekstyliami. Po drugie tamtejsze banany są malutkie bardzo wprawdzie ale bardzo smaczne – tu zdecydowanie pogląd o rozmiarze i jego wpływie na cokolwiek nie ma racji bytu. Choć oczywiście w innych okolicznościach miałby. Zdecydowanie. Po trzecie szkoła srebra w Tiznicie i piekarnie tamże są absolutnie nie do pominięcia podczas wyprawy do Maroka. Jak i zresztą – po czwarte – ceramiczna manufaktura. Zakupiłam nieco miseczek oraz kubeczków i całą drogę powrotną do Polski drżałam czy cztery warstwy tekstyliów w walizce na każdą sztukę wystarczą by nie dowieźć skorup. Zakochałam się również w wielkim talerzu na pomarańcze ale stwierdziłam, że musiałabym go chyba wieźć na głowie w charakterze kapelusza, albowiem bagaż i tak równo wyniósł po 20 kilogramów, a 32 euro za kilogram walizkowej nadwagi nie miałam ochoty cyzelować. Po piąte nie pamiętam, ale jak sobie przypomnę to dopiszę.
S jak Suk
Suk to targ rozmaitości. Kolorowo, gwarnie, tłoczno. Jest tu wszystko i to w ilości hurtowej. Nawet jeśli nie szukasz niczego szczególnego, po powrocie z suku masz pełne ręce. Tu warto kupić oliwki, daktyle, cytrusy, miód i savon noir pakowane w pudełka. Między innymi. Trzeba pilnować toreb i portfeli, ale mnóstwo ludzi o tym przypomina gdy tylko zobaczy turystę z rozpiętym plecakiem, czyli ogólnie wrażenie bardzo pozytywne. Grunt to umieć się targować i nie dawać za wygraną. Czasem wystarczy odejść trzy kroki, a już sprzedawca, który na naszą ofertę tylko pogardliwie prychnął, goni nas chcąc sfinalizować transakcję. Oni to lubią.
T jak Tivoli Hotel
Mieszkaliśmy w przepięknym hotelu Tivoli. Wszystko było super tylko na basen jednak za chłodno i zanadto świeżo po chorobach. W pokojach podwójne łóżka (da się w razie czego rozdzielić na dwa pojedyncze), szezlong, dwa fotele, dwie szafki, telewizor i spora toaletka. Balkon z widokiem i zagospodarowaniem w białe meble ogrodowe. Łazienka z wanną, a w części sedesowej dodatkowo bidet – sprzęt nieoceniony przy spragnionym autonomii i swobodnych działań trzylatku a jednoczesnym braku stopnia z Ikei. W przedpokoju szafa wnękowa. Całość na kartę magnetyczną, którą – aby można było zapalić światło czy uruchomić klimatyzator – zostawia się w specjalnym uchwycie przy drzwiach, ale łatwo było to obejść. Wystarczy kawałek tekturki czy zgięta na cztery kartka papieru. Karty wolałam nie wypuszczać z kieszeni, na wypadek gdybym postanowiła radośnie o niej zapomnieć. A to – bardziej niż pewne – udałoby mi się z oszałamiającym sukcesem. W Hotelu wszędzie piękne mozaiki i rośliny, i urocze małe szybki. Ech.
Igor najmocniej ukochał sobie cytrynowe mini-mydełka, które każdorazowo pozostawiała Mu Pani Sprzątająca, a ja ukochałam sobie Panią Sprzątającą zwłaszcza za tony ciastoliny, które bez pudła zgarniała z podłogi i za składanie w fantazyjne wzory naszych piżam. Oraz układanie lokatorskich zabawek kolorystycznie i gabarytowo. Anioł nie kobieta. Gdybym mogła przemycić ją w bagażu podręcznym i przywieźć do domu, brałabym urlop by leżeć i napawać się idealnym porządkiem. A moje mieszkanie musiałoby się poddać terapii u specjalisty.
U jak Uniprix
Uniprix to odpowiednik naszego Tesco. Supermarket, gdzie właściwie i tanio i na pierwszy rzut oka beznadziejnie, ale wystarczy pozagłębiać się w niektóre alejki i można wpaść w zakupowy amok. Osobiście weszłam w arbuzowe gumy (wyglądają jak maleńkie arbuziki i smakują bajecznie) i rachatłukum (zwłaszcza miętowe). Ponadto kupiłam sobie absolutnie przepiękne sandały, które właściwie składają się z rzemyków i gdyby nie cieniutka podeszwa, w życiu nie wpadłabym na to, że są obuwiem. A są. I wyglądają bosko. Oraz wreszcie mogę sobie osznurować łydkę wzwyż i nie wyglądać przy tym jak gigantyczny baleron. Uniprix to jeszcze cudne barwione chusty, całe morze kosmetyków (oczywiście albo na bazie arganii albo oliwek), biżuteria, kalendarze, plakaty, miętowe herbaty, puzderka z drewna sandałowego i jeszcze stado innych rzeczy, które warto przynajmniej obejrzeć.
Pierwszym co przyśniło mi się po powrocie do domu było magiczne hasło: Tu de Juniprix! 😉
W jak Wiatr
Plaża w kształcie półksiężyca jest absolutnym hitem, ale bywa, że znad oceanu wieje tak mocno, że urywa głowę. Wprawdzie tylko podczas sztormu, ale nie jest to jednakowoż taka rzadkość. Dlatego na wyprawę gdziebądź warto zabrać bluzę, albo dwie i czapkę lub kapelut lub kaptur z bluzy. Ubieraliśmy się warstwowo, na tak zwaną cebulkę, bo pogoda tu jak kobieta – zmienna. Raz słońce, że krem z filtrem 30 można sobie wiadomo gdzie wsadzić (przy naszej bladoróżowej karnacji), a zaraz włącza się wiatr i robi się chłodno, po czym nie mija kwadrans, a znów błękitne, wręcz turkusowe momentami niebo i upał. Obowiązkowo chusta na szyję dla siebie i Małoletnich.
Z jak Zabawić Dziateczki
Zabawić Dziateczki w Maroku wbrew pozorom nie jest trudno. Trudno jest raczej wymóc by rozbrykane towarzystwo zachowało cień choćby ciszy w hotelu czy przy posiłku. Zwłaszcza gdy jedno chce akurat w lewo a drugie w prawo i najfajniejsze wydaje się wzajemne przekrzykiwanie, które chce bardziej. Albo gdy Dziateczki nie chcą jeść, albo gdy chcą, albo gdy same nie wiedzą, czego chcą w tym konkretnym momencie, który za chwilę będzie już zupełnie innym momentem i wtedy będą chciały czegoś całkiem odmiennego. Poza tym wszystko jest proste.
Idzie się na plażę zbierać muszelki i kopać tunele. Albo ucieka się przed falami i goni się je, gdy one uciekają przed nami wgłąb oceanu. Albo idzie się do parku zwanego Ptasią Doliną i ma wszystko chwilowo w odwłoku. Ptasia Dolina jest ogrodem zoologicznym w skali mikro ale urokliwym wielce. Znajduje się tam rozmaite ptactwo, poopisywane ładnie, pogrupowane w zagrodkach, ale również inne przedstawicielstwo królestwa zwierząt. Igorowski i ja ukochaliśmy sobie zwłaszcza młode kózki. Ponadto w Ptasiej Dolinie jest pierwszorzędny plac zabaw. Godzina i Dziateczki spokojne jak z obrazka.
Generalnie wygląda mi na to, że naszą ambicją było by towarzystwo przegonić plażą, albo z Kazby, umęczyć z deka, posilić, napoić i ćwiczyć krzepę niosąc w drodze powrotnej do hotelu. Bardzo ale to bardzo polecam zabranie wózka parasolki, takiej do upodlenia i zniszczenia na miejscu. Trzylatek, nawet z bardzo mocnymi aspiracjami do czterolatka to nadal mały Dzieć, co nóżki ma krótkie a ich męczliwość wręcz potworną. Obstawiam, że dopiero prawdziwy pięciolatek może dać spokojnie radę i nie marudzić jak leniwiec ze sraczką.
Ż jak Żal…
… że czas mija tam piekielnie szybko.
Ale cieszę się, że byłam tam w takim towarzystwie. Bezcenne 🙂