Przyzwyczajam się do braku snu. Coraz bardziej. Teraz tylko muszę o tym jakoś przekonać osobiste płaty czołowe. Może być trudno. Ale ja jestem ambitna. Młody najchętniej daje do pieca nocami, aczkolwiek małymi ariami w ciągu dnia też nie pogardzi. I dużymi. Ryczy Martin w wydaniu deluxe. Horror klasy B? Nie. To tylko kolka. Nienawidzę jej z całej siły jaka mi została. Niestety bez wzajemności. Poza tym z uwagi na efekty dźwiękowe ostatnio mi towarzyszące przemianowałam syna. Teraz mówię mu Bączysław.
Scenka pierwsza: spacer.
Ja ubrana. Wrzaskun Pieluchowy akurat ćwiczy partię solową Farinelliego na płuca i migdałki. Sądzę, że z powodzeniem. Przy wtórze tej wysokich lotów sztuki usiłuję wpakować go w ciepły kombinezon. Równie dobrze mogłabym ćwiczyć judo w niemowlęcej wanience. Przez chwilę myślę czy nie prościej telepatycznie wpłynąć na kombinezon, żeby sam spowił czcigodne ciało obywatelskie. Zarzucam jednak ten pomysł i ignorując decybele ubieram Igora sama. Kremu do twarzy nie znosi z równą mocą co ubierania. Udało się. Bębenki nie poszły, dziecko odziane, można ruszać. Spocona i zasapana znoszę wózek na parter. Potem wracam po wkład lokatorski. W razie utraty wzroku jestem pewna, że trafię. Drze się jak stare barchanowe gacie w kratę. Kochany bobas. Następnie znoszę Bączysława, kładę go do wózka i ruszamy w świat. Z reguły wyje jeszcze tylko 2-3 minuty. Potem zapada w drzemkę a ja ładuję akumulatory. Przydadzą się. W końcu po spacerze trzeba go będzie wtaszczyć na piętro i rozebrać. To też niezły wyczyn.
Scenka druga: przychodnia.
Po całej serii biurokratycznych biegów z przeszkodami i skoków przez papierki lądujemy w gabinecie przygotowawczym. Młodzież śpi. Waga potwierdza moje przypuszczenia. Rośnie. I chyba zamierza mnie zjeść. Odwiedzamy kącik dla matek karmiących, a na koniec bekamy rozgłośnie. Przynajmniej niektórzy. W gabinecie położnej podziwiamy lokatorski pępek, który o dziwo jeszcze jest obecny i omawiamy plan działań na przyszłość. Jak znam swoje szczęście Młody usamodzielni się koło trzydziestki. Wtedy na pewno przestanę go karmić… Ostatni punkt programu – pediatra. Pan doktor ma śmieszne nazwisko i fizjonomię zająca. Nie zdziwiłoby mnie gdyby nagle zaczął ruszać nosem. Doktor ze znawstem przerzuca Lokatorem. Ten śpi. To świnia. U obcych grzeczny jest jak anioł, a potem odstawia jasełka bez Bożego Narodzenia. Cóż. Można i tak. Szarak w kitlu zachwala… ekhem… organy Bączysława. Że niby duże itepe itede. Gryzę się w język, żeby nie palnąć ‚To jakie pan ma?!’. Szkoda mi człeka. Wychodzimy. Rada na kolkę? Przeczekać. Stado specyfików do nabycia poza tym. Uroczo.
Scenka trzecia: trudne pytania
– Bajka, o której położyłaś się spać?
– Że jak??
– No spać o której poszłaś?
– O pierwszej… drugiej… drugiej trzydzieści… trzeciej… czwartej… czwartej piętnaście i piątej trzydzieści.
Koniec scenek.
Z nowin osobistych spotkałam się ostatnio z szafką. Bardzo blisko. Teraz mam na tyłku siniaka w kształcie Elvisa..