A jak już kiedyś będę mogła…

– 100 ml wódki Smirnoff
– 200 ml soku pomidorowego
– 20 ml soku cytrynowego
– 2 krople tabasco
– 4 krople sosu Worcestershire
– sól selerowa
– 4 kostki lodu
– gałązka selera naciowego
– szklanka
– ja

Jak za starych dobrych motocyklowych czasów.

… bo lubię mieć wybór… i smak

Bloody Bike

Ps. Z tego wszystkiego zrobiłam dziś tak pieprzną pomidorówkę, że nie wiem jak przetrwają noc lokatorskie trzewia i mój organ słuchowy.

Jeden por

Zima w mieście może być na prawdę piękna. Mimo jesiennego przecież w założeniach listopada. Mimo braku zbyt wielu rzeczy i nadmiaru masy innych – całkiem niepotrzebnych. Bo zima z Igorem to jest Coś. W dodatku pierwsza. Ważne, prawda? Też tak myślę. Dlatego codziennie chodzimy na długie spacery. Znaczy ma się rozumieć ja chodzę a On leży i łaskawie pozwala się wozić swoim kabrioletem z turbodopalaniem na dwa stawy skokowe. Najpierw mkniemy załatwić nie_cierpiące_zwłoki_sprawy i zakupić najpotrzebniejsze rzeczy. Za owoce i warzywa błogosławię pobliski targ. Przynajmniej tu nie mam problemu z wózkiem. Z resztą radzimy sobie jak umiemy, czyli dość chaotycznie jeszcze ale nabieramy wprawy. Jest więc szansa na grande prix w plebiscycie na najbardziej pomysłowe parkowanie dziecięcego pojazdu przed sklepem, wydobywanie śpiącego Obywatela, baczenie by tegoż snu Mu nie zakłócić bo syrenę włączy, błyskawiczne przemknięcie między półkami, sapanie w kolejce i ponowna instalacja dostojnego ciała w karocy. Nie ma jak trening. Żadna siłownia nie będzie mi potrzebna. Już mam bicepsy jak Arnie. Po zakupach wreszcie przychodzi pora na cel spaceru – park. A cudny jest, to mu trzeba przyznać. Są tu alejki, którymi spacerują pod rękę uśmiechnięci staruszkowie by przycupnąć za czas jakiś na jednej z wielu ławeczek. I ścieżki rowerowe, które już śmieją się do mnie ceglaną kostką bruku na myśl o wiośnie i mojej czarnej strzale. Są mamuty i babcie z maluchami różnego wieku i temperamentu. I wiewiórki, które tę grupę docelową upodobały sobie najbardziej. Są nawet wędkarze. Tak tak. Bo w parku są trzy stawy. I urokliwe mostki, z których najlepiej karmi się kaczuchy co by im drugi oddech zimą nie zamarzał. A to wszystko po drodze opowiadam Lokatorowi. I to jak mijam purpurowe krzewy przyprószone białym puchem, i to jak gawrony patrzą spode łba na psy pędzące na przełaj przez śnieżne łąki, i to jak cudnie słońce prześwieca przez gałązki świerku, i że kaczki nas lubią. I o panu co się tak ładnie uśmiechnął na nasz widok też opowiadam. Pan patrzy na nas, słucha moich do Syna monologów i uśmiecha się do swej młodości. Bo pan już siateczkę zmarszek jak mapę życia nosi i włosy mu już ten wieczny szron przyprószył. Dłonie skrył w paltociku i się uśmiecha. Może sobie przypomina jak sam chodził tu z własnym dzieckiem na spacery? Kto wie. Mijając go, mówię ‚dzień dobry’ i odśmiecham się. Bo chcę. Śmieją mu się nawet oczy. Przystanął na chwilę, zadumał się w tej ducha pogodzie i powiedział – ‚to wspaniałe, że tacy ludzie mają dzieci’… I tak w środku tej zimy, w środku tego miasta, w środku tego parku zrobiło mi się tak ciepło. Gdzieś w środku.

Myślę, że są ludzie, którzy potrafią zmrozić jednym słowem. Ale dobrze, że są też tacy, którzy jednym spojrzeniem umieją roztopić cały lód tego świata. I ich warto wypatrywać. Zwłaszcza w tych staruszkach co lubią parkowe alejki. Myślę też, że to fantastyczne mieć park trzy domy od miejsca, w którym się mieszka. Cały. Na własność.

Dialogi na cztery nogi

Straszna Ciotka – A co to?!
Bajka – Buty ciociu.
Straszna Ciotka – TO są buty? Buty to kozaczki. Albo czółenka. TO to nie wiem co jest.
Bajka – Z punktu widzenia przemysłu obuwniczego nie przypominają dźwigu portowego a w dodatku mają podeszwy, sznurówki i takie tam inne ustrojstwa, więc zakładam, że to jednak buty.
Straszna Ciotka – Boże mój… Ale po co ci dwie takie same pary? Nie lepiej było przynajmniej jedne normalne mieć?
Bajka – Buty, ciociu, nie mają być normalne tylko wygodne a te takie same wcale nie są bo jedne są ocieplane a drugie nie.
Straszna Ciotka – Już do reszty zgłupiałaś. Myślałam, że jak urodzisz dziecko to zmądrzejesz…
Bajka – No to ma ciocia nauczkę – nie myśleć.

Tak, wiem, jestem wredna. Szkoda cioci… 😉

Jak w cukierni, czyli klatka schodowa

Mieszkam na pierwszym piętrze pewnej kamienicy. Widok mam na podwórze z trupem starej piaskownicy i rząd okien z naprzeciwka z panem, który wieczorami gotuje w negliżu. Pode mną, a dokładniej pod moim mieszkaniem, jest wejście do piwnicy, co jest akurat – odwrotnie niż w przypadku zaokiennej panoramy – zjawiskiem wybitnie korzystnym, bo mogę sobie zrobić w pokoju basen Morza Śródziemnego albo tańczyć kankana w chodakach i w późnych godzinach nocnych a nikt się nie zbulwersuje i nie naśle na mnie oprychów. Chyba, że akurat zejdzie po ziemniaki. Póki co jednak wolę pływać w łazience i w wannie. Za ścianą mieszka wstrętny, niemiły Strucel Z Zakalcem, który zabawia się w dzięcioła ilekroć Obywatel udziela się publicznie – jakby to miało wyłączyć mu fonię – i w ogóle zachowuje się jakbym ja w tych chodakach tego kankana na ścianie tańczyła. Tego nawet choćbym chciała nie potrafię a Struclowi to chyba lokatorską pieluchę z radioaktywną zawartością podłożę na wycieraczkę za notoryczne nocne igorowego wózka wędrówki. W sumie fakt bycia inwalidą i posiadania wózka własnego ale nieco innego jeszcze nie upoważnia do bycia gburem. Sądzę, że oba pojazdy mieszczą się na klatce spokojnie i bez zbytniego przytulania. To tyle o Zakalcu, który w soboty zwykł dzielić się ze mną swoją muzyką przez ścianę. Chcąc nie chcąc słucham nawet w kuchni. Po drugiej stronie korytarza mieszka gigantyczna Pani Kremówka w kapeluszu i z pieskiem. To znaczy ja nie wiem czy ona w tym kapeluszu mieszka, chyba raczej w mieszkaniu, ale na pewno zawsze w nim wyłania się pokazać światu. Nawet gdy idzie tylko wynieść śmieci. Kremówkowy piesek też jest grubszy niż wyższy i łatwiej go przeskoczyć niż obejść. Po raz kolejny potwierdza się teza o podobieństwie psa i jego pana. Pani z pieskiem zawsze łypie na mnie dziwnie gdy staczam się z pustym wózkiem po schodach na parter czemu towarzyszy spory hałas. Pewnie wolałaby żebym nie zakłócała spokoju Pusi i taszczyła pojazd pod pachą. Pod drugą akurat mogłabym zmieścić dziecko. Oczywiście Młody powinien funkcjonować bezszelestnie. Jest jednak na moim piętrze ktoś sympatyczny. Mieszka pośrodku. Szkoda jednak, że nigdy tego kogoś nie widziałam bo nie wychodzi. Wychodzi za to sąsiadka z góry – Panna Rura Z Kremem i zamiłowaniem do pana Michała Czerwonogrzywego co śpiewa, że się zabije i szkoda, że tylko śpiewa. Ja jednak nie o tym. A o sąsiedzie z góry co mieszka nad Struclem. Sąsiada nazwałam Ciacho bo to faktyczny okaz w tej cukierni. Nie dość, że fajny i zawsze uśmiecha się na dzień dobry to jeszcze ostatnio wrócił się, choć już wyszedł był na zewnątrz, tylko po to by spytać czy może pomóc mi wnieść lokatorski czterokołowiec na górę. A pewnie, że mógł. Hmmm, rozważałam nawet sturlanie po schodach ziemniaków w tak zwanym międzyczasie żeby mógł też pomóc mi je pozbierać ale stwierdziłam, że to mogłoby być za wiele jak na jeden raz. Rozpracuję to pojutrze. Tymczasem poznaję resztę naszej wesołej cukierni. Głównie po odgłosach.

ps. Fajnie mieć w domu Mamuta. Nawet jeśli jest tylko na weekendowej przepustce ze szpitala i musi wrócić wieczorem

Z dnia na dzień

Mijam się z dniami w przyspieszonym tempie. Niepostrzeżenie. Nie sądziłam, że czas może płynąć taką błyskawiczną żabką. A jednak. I muszę przyznać, że idzie mu coraz lepiej. Mnie przy okazji również. Nigdy nie byłam lepiej zorganizowana. Bo wziąć kąpiel, ubrać się, zrobić zakupy i zjeść śniadanie – a to wszystko w pół godziny – to wyczyn nie lada. Opracowałam już patenty na zdobywanie pobliskiej poczty bez karabinu maszynowego, umiem też wtargnąć do sklepu z Lokatorem w garści i w dziesięć sekund dokonać wyboru, na który dawniej straciłabym pół dnia. Ot geniusz macierzyństwa. A co najważniejsze mam już metody na teleportację obywatelskiego opancerzonego dwuślada na parter bez ciskania gromów i syków po całej klatce schodowej, jak również tarabanienie się do środków komunikacji miejskiej z Igorem za to bez przepukliny. Tak. Nie ma jak wybitne osiągnięcia. I jeszcze radio naprawiłam. Miało bowiem bliskie acz niespodziewane spotkanie z podłogą. Teraz odbiera wszyskie stacje i wreszcie mogę słuchać muzyki jaką lubię. Postaram się jednak nie naprawiać innych sprzętów domowych. Drugi raz może nie przejść. Teraz siedzę sobie korzystając z chwilowej przerwy w dostawie energii dla Młodego, koncertowo ignoruję stertę pieluch do prasowania i staram się przypomnieć sobie jak się czuje mój kręgosłup. Jem pyszne jabłko, w tle dźwięczy Morcheeba z Homo Twistem na zmianę, a dziecię mi chrumka i pochrapuje miarowo. Zaraz biegnę sprawdzić czy wanna nadal jest przytulna i pachnie jeżynami. A potem może nawet uda się naciągnąć ten czas na małą drzemkę. W końcu za oknem pierwsza zima, kiedy jest mi ciepło i dobrze. Trzeba korzystać. Kaloryfer mruczy całkiem po kociemu…

Jubel

Igor skończył miesiąc a ja skończyłam z praniem na wpół śpiąco. Na drugi raz muszę być przytomniejsza zanim włączę pralkę. Bo to niestety nie zawsze dobre rezultaty przynosi. W efekcie w ramach prezentu dla syna mam całą suszarkę czyściutkich i pachnących koszulek, śpioszków i tetrowych pieluszek… Błękitnych… Pięknie. Teraz już wiem, że małe, samotne i ewidentnie wredne niebieskie skarpetki lubią błąkać się w koszu na zużyte tekstylia niemowlęce. Nawet ręcznik, który ongiś świecił bielą klawiatury Tomka Kruza, ma teraz odcień nieba. I niby fajnie ale jakoś wolałam go w pierwotnym wydaniu. Teraz Jegomość Bączysław będzie szalenie modny i… niebieski. Trudno. Może mi to wybaczy. W sumie to nie ma jednak tego złego. Bo co by to było gdyby w tej pralce miast błękitnej znalazła się skarpetka czerwona… No. To wszystkiego najlepszego mój Lokatorze. Spokojniejszego brzucha przede wszystkim.

Ps. Czarna koszulka Slayera w rozmiarze 62 w drodze 😉

Czwarta nad ranem

A może by tak wymoczyć Młodego w Perwolu? Żeby trochę zmiękł… Na razie poskutkował argument, że wsadzę go do piekarnika. Ale to zapewne chwilowo. Groźbę stylowego odwirowania w pralce konstatował kwadrans. Potem wygłosił mnie i światu swoje argumenty w jedyny dostępny i politycznie akceptowalny sposób. Myślę, że kosmici też odebrali sygnał. Przynajmniej istnieje takie prawdopodobieństwo. O ile sami istnieją. Jeszcze. Może wypowiedział się na temat becikowego? A może zwyczajnie chciał na piwo? A tu ciągle mleko i mleko.

Elvis nadal żyje i się rozrasta. A dziś nawet przybył mu kolega. Albo koleżanka. Grunt, że już wiem gdzie w nocy stoi krzesło. Przemieszcza się skubane jak nic. Wróg we własnym domu.

Tym optymistycznym akcentem życzę miłego chrapania

Elvis żyje

Przyzwyczajam się do braku snu. Coraz bardziej. Teraz tylko muszę o tym jakoś przekonać osobiste płaty czołowe. Może być trudno. Ale ja jestem ambitna. Młody najchętniej daje do pieca nocami, aczkolwiek małymi ariami w ciągu dnia też nie pogardzi. I dużymi. Ryczy Martin w wydaniu deluxe. Horror klasy B? Nie. To tylko kolka. Nienawidzę jej z całej siły jaka mi została. Niestety bez wzajemności. Poza tym z uwagi na efekty dźwiękowe ostatnio mi towarzyszące przemianowałam syna. Teraz mówię mu Bączysław.

Scenka pierwsza: spacer.

Ja ubrana. Wrzaskun Pieluchowy akurat ćwiczy partię solową Farinelliego na płuca i migdałki. Sądzę, że z powodzeniem. Przy wtórze tej wysokich lotów sztuki usiłuję wpakować go w ciepły kombinezon. Równie dobrze mogłabym ćwiczyć judo w niemowlęcej wanience. Przez chwilę myślę czy nie prościej telepatycznie wpłynąć na kombinezon, żeby sam spowił czcigodne ciało obywatelskie. Zarzucam jednak ten pomysł i ignorując decybele ubieram Igora sama. Kremu do twarzy nie znosi z równą mocą co ubierania. Udało się. Bębenki nie poszły, dziecko odziane, można ruszać. Spocona i zasapana znoszę wózek na parter. Potem wracam po wkład lokatorski. W razie utraty wzroku jestem pewna, że trafię. Drze się jak stare barchanowe gacie w kratę. Kochany bobas. Następnie znoszę Bączysława, kładę go do wózka i ruszamy w świat. Z reguły wyje jeszcze tylko 2-3 minuty. Potem zapada w drzemkę a ja ładuję akumulatory. Przydadzą się. W końcu po spacerze trzeba go będzie wtaszczyć na piętro i rozebrać. To też niezły wyczyn.

Scenka druga: przychodnia.

Po całej serii biurokratycznych biegów z przeszkodami i skoków przez papierki lądujemy w gabinecie przygotowawczym. Młodzież śpi. Waga potwierdza moje przypuszczenia. Rośnie. I chyba zamierza mnie zjeść. Odwiedzamy kącik dla matek karmiących, a na koniec bekamy rozgłośnie. Przynajmniej niektórzy. W gabinecie położnej podziwiamy lokatorski pępek, który o dziwo jeszcze jest obecny i omawiamy plan działań na przyszłość. Jak znam swoje szczęście Młody usamodzielni się koło trzydziestki. Wtedy na pewno przestanę go karmić… Ostatni punkt programu – pediatra. Pan doktor ma śmieszne nazwisko i fizjonomię zająca. Nie zdziwiłoby mnie gdyby nagle zaczął ruszać nosem. Doktor ze znawstem przerzuca Lokatorem. Ten śpi. To świnia. U obcych grzeczny jest jak anioł, a potem odstawia jasełka bez Bożego Narodzenia. Cóż. Można i tak. Szarak w kitlu zachwala… ekhem… organy Bączysława. Że niby duże itepe itede. Gryzę się w język, żeby nie palnąć ‚To jakie pan ma?!’. Szkoda mi człeka. Wychodzimy. Rada na kolkę? Przeczekać. Stado specyfików do nabycia poza tym. Uroczo.

Scenka trzecia: trudne pytania

– Bajka, o której położyłaś się spać?
– Że jak??
– No spać o której poszłaś?
– O pierwszej… drugiej… drugiej trzydzieści… trzeciej… czwartej… czwartej piętnaście i piątej trzydzieści.

Koniec scenek.

Z nowin osobistych spotkałam się ostatnio z szafką. Bardzo blisko. Teraz mam na tyłku siniaka w kształcie Elvisa..

Nazywaj rzeczy po imieniu…

W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa, nieodmiennie powiązanymi z podartymi na drzewach rajstopkami i majtami podciąganymi cyklicznie pod same pachy przez czcigodną starszyznę, wystarczyło zakryć oczy dłońmi by znikło to co niepotrzebne, niemiłe, czy po prostu przerażające. Każdy miał swój sposób na potworki z szafy i ciemne kąty. I każdy sposób był dobry. Mała dziewczynka bała się brzydkiego pana z autobusu? Pac. Łapki na twarz i pan znikał. A jak się te łapki potrzymało wystarczająco długo, to już był przystanek albo bezpieczne mamucine kolana. Niestety patenty z dzieciństa rzadko kiedy działają w dorosłym życiu. Szkoda. Wszystko byłoby prostsze. Może nabiłabym sobie kilka guzów chadzając po omacku, ale byłoby łatwiej oswajać te wszystkie strachy i potwory. Szkoda też, że ten ‚dorosły’ świat nie podsuwa żadnych rozwiązań. Nie ma ściągawek, pomocy brak, radź sobie sam. Dzieci na ogół świetnie potrafią radzić sobie z problemami i stresem. Te nieco większe w sposób wręcz wybitny tę zdolność zatraciły. W obliczu muru co jest ni do przebicia ni przeskoczenia, robimy się ‚mientcy’ jak rozgotowany makaron. Zupełnie nie al dente. Zupełnie po ciemku. I zupełnie w szafie. Te wszystkie rzeki smuteczków płyną sobie nieprzerwanie a ja próbuję przełamać impas. Równie dobrze mogłabym nająć się na tłumacza języków ugrofińskich na suahili. Szach i mat jeszcze przed rozstawieniem figur na szachownicy. Płyną sobie te rzeki i strumienie. Na ogół dopiero nocą. Gdzieś pomiędzy kolką a karmieniem. W objęciach wanny. Nauczyłam się uśmiechu w miejsce łez. Trzymam się. Nadspodziewanie mocno. Bardziej bo muszę niż bo chcę. Ale boję się. Boję jak diabli. Że będzie powódź. A ja nadal nie umiem pływać…

Nazywanie rzeczy po imieniu nie pomaga. Zmieniają się tylko kartki w kalendarzu. Bynajmniej nie w okamgnieniu. I męczy to ciągłe maskowanie. Ale muszę być pogodna. Dla Mamy. Dla Syna. Bo tak. No to… jestem. Jestem sobie

.

Dżizas, przeginasz!
Wierz mi, że to za dużo nawet jak na mnie…
Zapalenie piersi, potem żółtaczka Igora egein, teraz Mama…
Żałuję, że nie mam samochodu. Albo szofera. Byłabym u Niej w szpitalu codziennie.
Niestety z Młodym do Ząbek komunikacją się nie da. W środę skończy trzy tygodnie. Za mały. A ja jestem bezsilna. Mogę tylko czekać. Tak bardzo chciałabym być przy Niej…