Szykuje się lato pod hasłem zmian.
Po pierwsze po raz pierwszy od dobrych kilku lat nie pojadę na urlop do Danowskich na Suwalszczyznę. Podobnie jak przed rokiem nie mogłam zaurlopować się w pracy na drugą połowę lipca, zatem skoro tak, to bez sensu. Zwłaszcza, że Haluta też nie mogła. Późniejsze terminy są w tym miejscu z góry skazane na szczękanie po nocach zębami, albo nie kończące się deszcze. Poza tym mój tegoroczny zapał wybrał zapewne inny adres bo niestety nawet do mnie nie trafił.
Po drugie postanowiłam więc, że jadę z Igo i z chórem na dwa ostatnie tygodnie sierpnia na warsztaty do Macedonii. Przynajmniej zobaczę znów kawałek świata i powygrzewam się – w ewentualnych wolnych chwilach między Requiem Mozarta a "Mamo! Bawimy się w spychacz?!" – na słońcu. Śpiewanie w chórze, prócz robienia tego co lubię w miłym towarzystwie, daje całkiem sporo możliwości. Przecież gdyby nie Polibuda i chóralne warsztaty czy festiwale, nie zwiedziłabym tylu fantastycznych miejsc. Owszem, są też próby, koncerty czy wyjazdy, na które pewnie nie zawsze ma się siłę, nie mówiąc o czasie, a kombinatoryka stosowana w kategorii: "Co czasem zrobić z Lokatorem?" powinna wzbogacić mnie o Nobla, ale później miło jest gdy dwutygodniowy urlop w Słowenii kosztuje nas od 300 do 500 złotych w zależności od naszej półrocznej frekwencji. Prawda?
Po trzecie znów nie było mnie na Open’er. Trudno. Jak to się czasem mówi, wyżej nerek nie podskoczysz. Finansowo jesteśmy jako podstawowa nie-komórka społeczna w tak ciemnej dupie, że wybór pomiędzy koncertowym weekendem dla mnie a znacznie dłuższymi wakacjami dla obojga był dość oczywisty. W pracy dwie soboty z rzędu spędzam za to na arcymiłym szkoleniu. Trener, który w założeniach miał rzeczowo wyłożyć opornej materii tajniki sprzedaży i uczynić z nas nieco mniej ciemną masę, w rzeczywistości okazał się zwyczajnym bucem i prześmiewcą w stylu szowinistycznych przaśnych dowcipów na poziomie Romana z Budowy. Głupia Cipa to u niego standard. Żenada na osiem bitych godzin. Pozwolicie, że w tym miejscu zmilczę co o tym myślę.
Po czwarte wygląda na to, że wpakowałam się w dość problematyczny układ emocjonalny. Nie mam szczęścia w miłości, więc może jednak powinnam rozważyć karierę etatowego pokerzysty? Bo zgodnie z przysłowiem w kartach powinno mi iść jak ta lala. Szczegółów nie będzie i doprawdy raczej zbyteczne będzie szukanie ich gdziekolwiek. Proszę też mnie nie wypytywać, nie zgadywać samemu, nie doradzać i ogólnie potraktować to jako informację, którą się dzielę, bo mam wewnętrzny imperatyw namacalnej archiwizacji, nie zaś zachętę do włażenia mi z butami w kolację. Po akcji z Nowym mam zdecydowany uraz do jakichkolwiek wynurzeń w temacie wycieczek osobistych, a już największy do czytelników wyciągających pochopne wnioski z trzech losowo wybranych słów i na tej podstawie konstruujących rozbudowane konspekty osobowościowe autorki. Przewlokłabym takich w kagańcu i na krótkiej smyczy plecami po żwirze i podtopiła w jodynie.
Po piąte więc asertywność mi wzrosła i albo jest mi już wszystko jedno albo zwyczajnie w końcu nie boję się napisać, że mam co się komu nie podoba centralnie w odwłoku. Bo to tylko i wyłącznie ewentualnego takiego ktosia problem. Od tego żeby wszystkim robić dobrze są inne panie.
Po szóste w planach mam znów długie włosy. Zapuszczam. Robię też porządek w swoim świecie – zaczęłam od mieszkania. Posprzątałam, przejrzałam szpargały, wyprodukowałam tonę makulatury, umyłam okna by wreszcie patrzyło mi się przez nie przyjemniej, pozbyłam się niepotrzebności z otoczenia. Są takie chwile, kiedy trzeba powiedzieć dość i zmienić to co się da na lepsze. Uznajmy, że to dobry początek. Zamierzam też raz w tygodniu samą siebie rozpieszczać i mieć z tego frajdę. Dziś na przykład miałam dzień urlopu w zamian za tę nieszczęsna sobotę. Młodego odstawiłam do przedszkola, na śniadanie zjadłam lody, tańczyłam przy Audioslave nastawionym na cały regulator a potem poszłam spać. I wstałam dopiero o szesnastej. Z pełną premedytacją.
Po siódme, ósme i jedenaste – coś wymyślę.
A faceci?
Niestety co do jednego i absolutnie bez wyjątków są absolutnie przewidywalni. Zawsze jest czas tak zwanych Dni Otwartych, kiedy to wszystko jest dokładnie jak w reklamowych folderach, kolorowe, wystarane, uśmiechnięte, zaskakująco trafne i z trawą pomalowaną na zielono. Zawsze też Dni Otwarte się kończą, kolor zmywa pierwszy deszcz, uśmiech okazuje się nerwowym grymasem w reakcji na miejscowe znieczulenie u stomatologa, a zabawa w spełnianie marzeń kończy jako dyndający smętnie pod sufitem w remizie w lipcu balonik noworoczny. Wszystko w porządku jeśli po tych Dniach Otwartych nastaje nieco może nudna i szarawa ale normalna codzienność, w której wszyscy przecież umiemy żyć i się odnaleźć, a to co oferowano nam w folderku zostaje na miejscu, tylko może dostajemy to z okrojoną nieco częstotliwością. Gorzej jeśli rozdźwięk jest mocno konkretny, codzienność nawet nie jest szara i z pewnością nie normalna, a to co było dotychczas obecne po prostu robi "pyk" i znika. W takich momentach przydaje się klasa i odrobina mieszanki polotu z finezją, bo przynajmniej wtedy wszystko ma (czasem gorzki, ale ma) smak. Bezcenne.
Oczywiście, nie byłabym sobą gdybym tego nie napisała.
A teraz zapnij pasy Dorotko i pożegnaj się z Cansas.