Mam nadzieję, że tendencja się utrzyma i rozwinie w więcej kawałków. Tymczasem nareszcie mogłam przez cały dzień mieć otwarte okna i nie wypielęgnować przez ten czas sopli pod nosem. To chyba dla mnie większy miernik nowej pory roku niż słońce. Mimo wszystko.
Ostatnio też z tydzień temu jak rano zobaczyłam słońce i powiedziałam adieu ciepłemu paltu oraz kozaczkom, to potem dygotałam miarowo w oczekiwaniu na tramwaj w samym kurde epicentrum gradobicia i poobiednich wyziewów. A następnie Wielka Baba, która najwyraźniej miała ambicję imitować kwadrat, bo zarówno jej długość jak i szerokość biły się między sobą o dwumetrowość, postanowiła wprasować mnie w drzwi. Albo sprawdzić czy łokieć wygina mi się także w drugą stronę. Gdyby nie przystanek, to pewnie by się nauczył.
Zatem dziś nieco poderzliwie podeszłam do słońca. Zwłaszcza, że wczoraj akurat zupełnym przypadkiem było parszywie mokro, zimno i ponuro. Oczywiście wczoraj też miałam wyprawę na drugi koniec miasta z tak zwanym Dzieckiem Na Ręku. Bo drugi chór właśnie startuje i w związku ze związkiem, że ostatnio mam mało czasu, to będę mieć jeszcze mniej. Przynajmniej w soboty. Tak zwane Dziecko Na Ręku robi się tak, że wygląda się przez okno, widzi mokrą bździnę w miejsce ładnej pogody i szuka się parasola. Szuka się, szuka, w końcu w najmniej spodziewanym miejscu się ów parasol znajduje, otrzepuje się z niego brygadę archeologów i stawia przy drzwiach. Żeby nie zapomnieć. Następnie mówi się własnemu osobistemu Dziecku o planowanym spacerze i szykuje manatki, czytaj pieluchy, picie, jedzenie, Zabawki Bez Których Absolutnie Nie Można Wyjść i wzmiankowanego Potomka. Przez chwilę odwraca się uwagę wzmiankowanego Potomka krzycząc "O, ptaszek!" i póki Dzieć jeszcze się na to łapie, jest szansa wyeliminować stado godne Arki Noego do skromnej żaby i dwóch resoraków. Następnie Potomek dobitnie odmawia zabrania wózka i nie protestujemy nawet, bo przecież jazda trzema różnymi tramwajami z kilometrem podziemnych i nadziemnych schodów pomiędzy z dodatkowym balastem to nie jest coś, co tygryski lubią najbardziej, a pech chciał, że akurat na tej trasie nie dba się o inwalidów ani kierowców dziecięcych pojazdów i wszystko trzebaby osobiście przetachać na grzbiecie. Czyli mamy wyjaśnione. Ubieramy co mamy ubrać, bierzemy torebkę, plecak, Dziecko i wybiegamy bo za chwilę będziemy spóźnieni. Parasol oczywiście pozostaje na straży drzwi. Jesteśmy jednak przyzwyczajeni do przemieszczania się po deszczu bez parasola, bo notorycznie go zostawiamy, więc nie robi to na nas zbytniego wrażenia. Zwłaszcza, że Dziecko chodzi ochoczo i wyraźnie rwie się do marszobiegu. Wszystko przebiega zgodnie z planem, docieramy na miejsce, ćwiczymy nowy repertuar, zajmujemy Potomka trzema dodatkowymi kończynami co to nam akurat na tę okoliczność wyrosły, przyjmujemy szereg pochwał jakiż On grzeczny i w ogóle. Mijają dwie godziny, zawijamy się do domu i wychodzimy na całkiem świeżą dostawę deszczu. W tak zwanym międzyczasie super_ekstra_mega_giga grzeczny Potomek włącza opcję Marud Straszliwy i kwęka, że nóżki bolą i na ręcę i ogólnie weltszmerz. Poprawiamy torebkę, plecak, wkładamy w jedną kieszeń dwa resoraki w drugą pluszową żabę (wystaje głowa i kawał nogi ale co tam) i bierzemy Wzmiankowanego na ręce. W połowie drogi na przystanek mamy zadyszkę, w tramwaju już się hiperwentylujemy, ale i tak najlepsze dopiero przed nami. Najlepsze jest bowiem to, że druga przesiadka wypada akurat w miejscu, w którym nie ma kawałka dachu, wygwizdów jest konkretny i zaraz po dotarciu tam orientujemy się, że oczekiwany środek lokomocji nam zwiał a następny będzie za dwadzieścia minut. Pikanterii niech doda fakt, że Dzieć akurat wszedł w fazę REM a deszcz w fazę mazura z przytupem. Po dziewiętnastu minutach nawet naszło mnie przypuszczenie graniczące z pewnością, że jeszcze chwila i Młodego upuszczę do jakiejś kałuży, bo za żadne skarby nie chciał się obudzić a myślałam, że nie wytrzymię… ale wytrzymałam. W końcu tramwaj spóźnił się jeszcze tylko cztery.
W sumie to dobrze, że mi Dziecko spało bo tyle wulgaryzmów mi się zewsząd wysypało, że byłby najlepiej wyedukowanym w tej kwestii podopiecznym Żłobka, a powtarza skubany wszystko jak leci.
Pewne są trzy rzeczy. Syn mi waży sporo. Następnym razem przyspawam sobie ten wózek do dowolnej części ciała. Pudzian ma konkurencję.
Po powrocie do domu myślałam, że nie wstanę. Wstałam jednak. I zrobiłam jeszcze obiad, pranie, odkurzanie, prasowanie, rundkę z konikiem na biegunach oraz zajączka z papieru. I jeszcze kolacyjkę, kąpanko, z rypkom! z rypkom mama!, usypianko, żaba! żaba jesce mama!, bajeczka i sru. Po czym oczywiście padłam na twarz. Dalej nie pamiętam czyli najwyraźniej straciłam przytomność z radości, że jednak jest mi czysto, sucho, pewnie i ten pierdzielony tramwaj przyjechał zanim wykąpałam Młodego w kałuży.
Zrobiłabym pewnie jeszcze piruecik albo dwa ale chwilowo zabrakło mi wolnego parkietu.
A rano zbudziło mnie radosne szczebiotanie w mózgu gdzieś po lewej, że bębobry i że Gigor bułećke zjesz. Było po szóstej. A jak przestawiłam zegarek na nowy czas, to po siódmej. Tak czy inaczej na całkiem wolną i swobodną niedzielę to barbarzyńska godzina. No ale nikt nie mówił, że będzie lekko. Fakt. Na szczęście mój osobisty Potomek uwielbia układać puzzle i oboje czerpiemy z tego mnóstwo radości. A ja dodatkowo mam pół godziny snu. Gorzej jak Młody ma dobry dzień i strzeli wszystkie dostępne puzzle w dziesięć sekund i do góry nogami, a następnie zagłębia się w mieszkanie w poszukiwanie nalepek. Bo nalepki to druga ukryta pasja Igorowskiego. Zdrapuje je zewsząd i o każdej porze a największym powodzeniem cieszą się ceny z produktów poupychanych troskliwie w lodówce oraz przylepce z paczek chusteczek higienicznych. Wystarczy chwila nieuwagi a już na podłodze w kuchni malowniczo pośród kubeczków z jogurtami rozmarza kurzęca pierść w celofanie a na wszystkim spoczywa spora kupka zbędnych chustek.
Po tej półgodzinnej drzemce obudziłam się równo ometkowana. Moja lewa noga pochodziła z Ekwadoru, prawa podawała się za wyrób przemysłu mleczarskiego o ograniczonej zawartości tłuszczu a na czole miałam złoty dziewięćdziesiąt dziewięć w otoczeniu oczojebnej zieleni. Komoda za to kosztowała cztery dwadzieścia. Przecena znaczy. Wczoraj była po sześć pięćdziesiąt.