Czy jestem w mylnym błędzie jeśli wyobrażam sobie, że Dzieci powinny mieć czasem wbudowaną otulinę z grubego styropianu i samoaplikujące_się stopery w uszach?
A rodzice awaryjny reduktor negatywnych emocji – zwłaszcza tych narastających w trybie niejednostajnie przyspieszonym?
Żeby zniwelować wrzask z każdej z dostępnych stron.
Tak, wiem doskonale, że błąd jest mylny sam przez się. Jednakowoż niezwykle mnie poraża uroda tego zestawienia. Całkiem odwrotnie niż fakt autentyczny w podręczniku do historii. Bo z mojego bloga nikt się nie będzie uczył kto to był Jagiełło i za co go lubimy. A z podręcznika to już być może, kto wie… fanatycy się trafiają.
Tymczasem mam wkurwa, nerwa i tik mi wlazł był w oczodół i siedzi. Dziad cmentarny.
Wszystko zaczęło się od przecudnej urody Młodzieńca, któren to zamieszkuje mój trzydziestometrowy zamek i z reguły lubuje się w aktywności rozrzutnej. Rozrzuca wszystko, wszędzie i o każdej porze. Noc Mu nie straszna, ani Akcja Kąpiel, ani babciny berecik z antenką, którego pod groźbą porażenia groźnym wzrokiem nie powinien tykać. W nocy o północy może nagle stwierdzić kategorycznie, że beże w komodzie niewystarczająco są wyeksponowane a rajtuzy nie korespondują z ogrodniczkami i już Mamutowi, znaczy mnie, robi karnego jeżyka. Niech no sobie Mamut trochę poczerwienieje bo taki coś blady ostatnio, pojeży się nieco, a potem poukłada na nowo. Ładnie. W kosteczkę.
– Nie nie nie. Nie tu to. Tam to. O!
Instruuje łagodnym, śpiewnym dyszkantem mój esteta. Jakby w poprzednim życiu składał się głównie z malarstwa, poezji oraz zamiłowania do piękna i porządku we wnętrzu sosnowych szuflad.
– Dobrze Synu, ale teraz noc, skończymy to rano. Rano. RANO.
– Czytaj z ruchu moich ust.
– Teraz śpij.
Ogarniam się, opamiętuję i oczywiście zamieniam swój głos w aksamit. Bo co mam Mu powiedzieć, że jeszcze jeden nocny apel i śpi na wycieraczce? Nie, nie, nie.
– Nie pij, nie pij teras. Teras tu lobisz! Nie pij.
I przystępuje do mozolnego układania po swojemu. A ja w całej swej boskiej i sprawczej mocy uczę się nie warczeć zbyt głośno. W końcu to tylko komoda. Nie musi być pod sznurek. I teatralnie udaję się spać. Skutkuje. Lokator, po rzędzie bodziaków z arcytrudnymi rękawami w wersji long, głośno kwęka – najwyraźniej poczucie osamotnienia bardziej Go trapi niż niespełnienie twórcze – i wdrapuje się na Mamuta, czyli mnie.
– Teras pij.
I zasypia. Nie mam siły odnieść Go do łóżka. Rano marudzę na kręgosłup ale przynajmniej nie wrzeszczałam w głąb komody o trzeciej.trzydzieści. Dziko.
@#$%^&&&^%#@!!!
Młodzieniec zaczął się jakiś czas temu – będzie dwa lata z okładem – i na potrzeby literackie przybrał przydomek Lokator. Lokator jest, jak każdy Potomek każdego rodzica, przewspaniały, przemądry i przemiły, aczkolwiek czasem jednak zastanawiam się czy aby na pewno nie powinnam go po urodzeniu przeflancować w ziemi na przymrozku, albo przynajmniej zdrowo odwirować. W końcu pralka co ma tysiąc obrotów zobowiązuje. Ja tyle nie posiadam. Obracam się z reguły raz na dobę. W nocy. Drugi raz nie zdążę bo już trzeba wstać.
Lokator lubi czuć się pomocny i niezwykłą wręcz radość czerpie z okazji podania mi garnka tudzież przyniesienia telefonu, gdy ten buczy i warczy na stołowym blacie. Wyniesie też pieluchę i wręczy mi ręcznik do Akcji Kąpiel. Nic to, że po drodze coś dwa razy upuści i trzy zdepcze. Nic mnie nie rusza albowiem wiem, ja – Matka Polka Na Resorach, że kiedyś się nauczy i będzie cudownie. Póki co jednak stłumiam wyrazy co to mi się cisną z okazji perkusji podłogowej i innych takich oraz uśmiecham się krzepiąco.
– Wspaniale Synu. Następnym razem trzymaj tak, to jest szansa, że nie wypadnie.
I demonstracja. I oklaski. I ogólnie sielsko.
Gdyby nie drugi rondel w tym kwartale.
I wyszczerbiona terakota w nie-moim mieszkaniu.
Następnie celebruję rytuał kawy, a że jak zwykle jestem wszędzie w niedoczasie, celebracja ogranicza się do pośpiechu i powiewania szalikiem oraz połą płaszcza. Poranna kawa to jest to. Latte o odpowiedniej temperaturze, z centymetrową pianką, słodzone, ze szczyptą cynamonu, w moim ulubionym odcieniu beżu, w moim ulubionym kubku, w pszczółki. Z konieczności rankiem bywa bez pianki i cynamonu za to reszta musi byc na swoim miejscu. Nawet kopczyk cukru ma odpowiednie proporcje.
I teraz moje ulubione słowo:
Wtem…
– Ojej…
Wtem rozlega się huk i brzęk. Ulubiony kubek w pszczółki co go mam nie wiem ile i już sklejony był kilka razy przechodzi do historii. Lokator przechodzi do histerii. Ja się odwróciłam po łyżeczkę a On chciał podać mamie. I nie patrzę, że jestem spóźniona, ani na plamy kawy na świeżo wysuszonym praniu, ani na ścianie, ani na płaszczu, ani na pszczółki, które są teraz absolutnie wszędzie. Oglądam czy Dzieć cały i czy nic Mu się nie stało. Pytam czy nigdzie nie boli i patrzę podejrzliwie na wszelkie odsłonięte lokatorskie fragmenty. Oględziny wypadają korzystnie, poparzeń nie stwierdzono. Oddycham z ulgą i połykam gulę co ją mam w gardle. Po czym wtulam się w beczącego Lokatora i przekonuję, że to nic, że to tylko kubek i że jeszcze sie zdąży w życiu napłakać ze znacznie ciekawszych powodów.
Siedzimy w skorupach, szalik namięka mi latte bez dodatku cynamonu a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy Dzieciach trzeba mieć oczy kameleona. I to najlepiej na czółkach.
To tylko kubek, to tylko kubek.
Dorosłego bym za to pobiła tłuczkiem do mięsa.
Przecież był ukochany.
Teraz mówię tylko:
– Wybierzesz mi następny.
I udaję, że nie marzę o bezludnej wyspie wyposażonej w ekspres do kawy, hamaczek i pokaźnych rozmiarów bibliotekę.