Dbam o linię – żeby była gruba i wyraźna…

… powiedział ongiś dawno temu Skowi i zostało w rodzinie.

Tłusty Czwartek.

Zmora tych co się wiecznie odchudzają, diabetyków i cukierników. Tak tak. Zdzich co roku już na tydzień przed nie może spać. Śnią mu się miliardy pączków i wieczna kolejka następnych. Wychodzę do pracy – wszędzie pakunki obleczone w biały papier, pracuję – e-mail, że w kuchni przydziałowe pracownicze i że zapraszają, a kiedy będę wracać do domu, trzeba będzie wziąć wagon rapacholinu, albo nie wiem czego. Miętóweczka i wiaderko?

– Niedobrze mi.
– A ile zjadłaś?
– Dwa.
– A to phi.
– Ale na raz…

Moja wybujała wyobraźnia podsunęła mi obraz Micka Jaggera. Ten to i kartonik na raz wsunie. Albo dwa.
Nie wiem co pomaga na wszelkie bóle po_pączkowe ale niech Wam będzie dobrze i smacznie.

Tymczasem dostrzegam, że mam zboczenie. Wsuwając pyszne, jeszcze ciepłe ciastko zastanawiam się, o której musiał wstać ten konkretny cukiermistrz, bym mogła delektować się smakiem pączka o siódmej.jedenaście. Albo gdy jem świeży chleb. Zawsze sobie w takich momentach ciepło myślę o Zdzichu co ponad czterdzieści lat budzik nastawia na trzecią.czterdzieści pięć. Bo to zawsze była, jest i będzie dla mnie kosmiczna godzina na pobudkę. I podobnie ciepło o jemu podobnych. Bo na ten jeden dzień pracuje się dobę, na okrągło.

A Tłusty Czwartek zawsze kojarzyć mi się będzie z tygodniem mobilizacji i stresu w rodzinie oraz piątkiem przebieganym cichutko, na paluszkach. Bo Tateusz odsypiał. I specyficznym zapachem słodkiego tłuszczu, który przenikał nawet firanki.

Tak od kuchni zawsze wszystko wygląda inaczej.

Wieści z frontu i okolic

Teoria to coś takiego, co niekoniecznie ma albo kiedykolwiek będzie miało potwierdzenie w rzeczywistości, ale czasem plącze się to to po głowie i swędzi. I ten kogo swędzi ma dwa wyjścia: albo teorię wygłosi, albo nie wygłosi. Jeśli wygłosi, to z reguły i tak na starcie nikt go nie słucha i mniej lub bardziej wyraźnie ale ma w odwłoku. I wówczas niedoszły odkrywca albo się zabija albo żyje w poczuciu niespełnienia tudzież skrajnej nędzy – we wszystkich trzech przypadkach raczej nie śmieje się z dowcipu o połowie baby u lekarza. Jeśli  zaś nie wygłosi, to najczęściej temu, że albo zapomniał albo mu przeszło. Czasem jednak niczym bumerang z reklamy kremu na zmarszczki teoria wraca i strzela nas w czoło, że halo ale ja już tu przecież byłam. Teorie są różne i rozmaite, łączy je jednak na ogół to, że z zasady pozostają w kwestii hipotetyczno-niedokonanej. Gdy zmienią status w dość oczywisty sposób przestają być teoriami.

Koleżanka Z Pracy ma teorię, że będzie wojna. Bo wszystkim wokół rodzą się sami chłopcy a o dziewczynkach cicho sza i jeśli już to nieliczne. Przyznaję, że nie wiem co o tym myśleć, ale teza interesująca.

Koleżanka poza tym, że wygłosiła teorię, przyszła dziś do pracy z obszernym becikiem niemowlęcym. Miała weń załadowaną pokaźnych rozmiarów wyprawkę dla świeżo pojawionego Małego Człowieka, który to odwiedził Znajomą Znajomej i postanowił się u niej zameldować. Jechała tak – Koleżanka Z Pracy, nie Znajoma Znajomej – przez pół miasta śmiało i odważnie wymachując ładunkiem, a dla pikanterii dodam, że wylot becika – czyli tam gdzie z reguły napotykamy główkę i okolice – zakryty był szczelnie grubym kocem. I przyznać trzeba, że znieczulicy w społeczeństwie nie ma. Co najmniej kilka osób zaczepiło Ją po drodze napominając z mocą i na różne sposoby, że jest Wyrodną Matką. Donoszę też, że wyprawka niemowlęca do Firmy dotarła cała i zdrowa. Nie nosiła śladów niedotlenienia.

A Wy macie jakieś ciekawe teorie?
Albo przygody z becikami?

Ja pamiętam, że kiedyś wiozłam do Mamutowa wózek. Wózek był pusty bo dopiero jechałam po Lokatora, zatem pozwoliłam sobie na włożenie do środka plecaka. Plecak był pękaty, ciężki i nie chciało mi się go targać na osobistych plecach. Dwie staruszki prawie zlinczowały mnie przy użyciu parasolek i siatki fasolki szparagowej. Długo musiałam im naocznie udowadniać, że nie przygniotłam Dziecka, nie trzymam Go w plecaku oraz przekonywać, że nie zgubiłam żadnego Małoletniego po drodze.

Jakoś tak jednak bezpieczniej mi z tą świadomością, że ludzie nie tylko patrzą ale też widzą. Choć pewnie kiedyś bym się tylko obśmiała.

Z rzeczy zawartych w kategorii "inne"… dostałam dziś e-mail. Wiadomość powinna była przyjść ładnych kilka miesięcy temu, a z pewnością przed nadejściem pierwszych mocniejszych chłodów, przyszła teraz. Niby ok. Dobrze, że w ogóle, ale nie to było dla mnie najważniejsze. Bo ja dużo rozumiem, jeszcze więcej wybaczam i ogólnie nie stwarzam problemów. Z zasady nie dzwonię, nie piszę i nie proszę by mnie przytulić – zdarzyło mi się w życiu usłyszeć, że nawet przy rozstaniu mam klasę i koniec końców takie zachowanie mi odpowiada, bo jakoś wolę wziąć wszystko na dumę, zagryźć się w sobie i przecierpieć tak by nie było widać. Bloga też na jakiś czas zaniedbałam – wolałabym chyba odgryźć sobie stopę niż pisać notkę za notką o tym jak mi źle i jak spektakularnie cierpię. Nie twierdzę, że ci, którzy tak robią są be – nie są – po prostu ja tak nie lubię. I nie wykonuję akcji w stylu: chciałam usłyszeć Twój głos albo wróć do mnie. Nie? To nie – spierdalaj, koniec pieśni i raczej nie licz na szybki numerek przy windzie. Nie mam windy. Dałam czas. Choć może nie powinnam bo zimowe spodnie czasem się przydają o tej porze roku, albo dziecinne łóżeczko turystyczne gdy się podróżuje. I wbrew namowom absolutnie wszystkich znajomych milczałam, bo przecież jesteśmy dorośli, poczekam cierpliwie, na pewno zachowa się jak dżentelmen. Jasne. Potem sms przypominający i z okazji braku odpowiedzi przez kolejne dwa tygodnie telefon, jeden, do pracy, żeby nie było. Kilka słów, emocje na smyczy, wszystko ślicznie i z klasą. Również pozdrawiam. Odchorowałam potem ale dałam radę. Był zen oraz uśmiech w przecinek. W zamian przeczytałam dziś stek bzdur i coś o głuchych telefonach. I o przyjaźni. I żebym nie odpisywała jeśli mogę. Przykro mi, nie mogłam. Strasznie nie lubię jak mi się wmawia i zarzuca coś czego nie zrobiłam. I
jak się tym tłumaczy swoje bardzo niezrozumiałe (choć to niezwykle łagodne
określenie) postępowanie. I jak się mnie ignoruje. I zapomina. A za taką przyjaźń dziękuję. Po wrogach przynajmniej wiem czego się spodziewać.

I tylko mi szkoda, że swego czasu uwierzyłam w te wszystkie głodne kawałki. Najwyraźniej jednak każdy przynajmniej raz z życiu jest rasowym idiotą. Mam nadzieję, że to wyczerpało mój abonament. Bo powinno. Z nawiązką. I pomimo ubierania w lekki styl wiele mnie kosztowało napisanie tego fragmentu. Ale chyba potrzebowałam się wygadać.

Teraz kończę bo strasznie mi się chce czegoś słodkiego i jeśli nie znajdę niczego działającego na pój poziom endorfin, będę zmuszona wypić balsam do ciała. Migdałowy.

Znalazłam wafelki… ale lekko sędziwe.
Ktoś potrzebuje płyt pilśniowych?
Halo?

O przepraszam. Ogórki są obecne.
Jeszcze.

To tyle.

Krótko i zwięźle… całkiem jak nie ja

Kochani!

Ja nie wiem skąd się wzięły te 273 osoby. Ja cię… 273! I nawet mnie nie ma na żadnej naszej-klasie ani nic. Znaczy niby wiem, że nie bocian i nie z kapustą, ale jakby mnie to wzruszyło. Więc ten tego, no…

BARDZO SERDECZNIE DZIĘKUJĘ

Naprawdę. Słów mi brak jak rzadko – 11 miejsce na ponad dwa tysiące? Duże łał!

W taki zwykły wtorek można się dzięki Wam poczuć kimś niezwykle wyjątkowym. I to jest w tym wszystkim najfajniejsze 🙂
Dzięki raz jeszcze!

________________________________________________________
Ps. Haluta już od rana w domu. Uff co nie?
Ps2. Tymczasem pomoc bardzo przyda się TU. Już wiem, że potraficie…

To nie ptak, to nie samolot, to mój ukochany kubek

Czy jestem w mylnym błędzie jeśli wyobrażam sobie, że Dzieci powinny mieć czasem wbudowaną otulinę z grubego styropianu i samoaplikujące_się stopery w uszach?
A rodzice awaryjny reduktor negatywnych emocji – zwłaszcza tych narastających w trybie niejednostajnie przyspieszonym?
Żeby zniwelować wrzask z każdej z dostępnych stron.

Tak, wiem doskonale, że błąd jest mylny sam przez się. Jednakowoż niezwykle mnie poraża uroda tego zestawienia. Całkiem odwrotnie niż fakt autentyczny w podręczniku do historii. Bo z mojego bloga nikt się nie będzie uczył kto to był Jagiełło i za co go lubimy. A z podręcznika to już być może, kto wie… fanatycy się trafiają.

Tymczasem mam wkurwa, nerwa i tik mi wlazł był w oczodół i siedzi. Dziad cmentarny.

Wszystko zaczęło się od przecudnej urody Młodzieńca, któren to zamieszkuje mój trzydziestometrowy zamek i z reguły lubuje się w aktywności rozrzutnej. Rozrzuca wszystko, wszędzie i o każdej porze. Noc Mu nie straszna, ani Akcja Kąpiel, ani babciny berecik z antenką, którego pod groźbą porażenia groźnym wzrokiem nie powinien tykać. W nocy o północy może nagle stwierdzić kategorycznie, że beże w komodzie niewystarczająco są wyeksponowane a rajtuzy nie korespondują z ogrodniczkami i już Mamutowi, znaczy mnie, robi karnego jeżyka. Niech no sobie Mamut trochę poczerwienieje bo taki coś blady ostatnio, pojeży się nieco, a potem poukłada na nowo. Ładnie. W kosteczkę.

– Nie nie nie. Nie tu to. Tam to. O!

Instruuje łagodnym, śpiewnym dyszkantem mój esteta. Jakby w poprzednim życiu składał się głównie z malarstwa, poezji oraz zamiłowania do piękna i porządku we wnętrzu sosnowych szuflad.

– Dobrze Synu, ale teraz noc, skończymy to rano. Rano. RANO.
– Czytaj z ruchu moich ust.
– Teraz śpij.

Ogarniam się, opamiętuję i oczywiście zamieniam swój głos w aksamit. Bo co mam Mu powiedzieć, że jeszcze jeden nocny apel i śpi na wycieraczce? Nie, nie, nie.

– Nie pij, nie pij teras. Teras tu lobisz! Nie pij.

I przystępuje do mozolnego układania po swojemu. A ja w całej swej boskiej i sprawczej mocy uczę się nie warczeć zbyt głośno. W końcu to tylko komoda. Nie musi być pod sznurek. I teatralnie udaję się spać. Skutkuje. Lokator, po rzędzie bodziaków z arcytrudnymi rękawami w wersji long, głośno kwęka – najwyraźniej poczucie osamotnienia bardziej Go trapi niż niespełnienie twórcze – i wdrapuje się na Mamuta, czyli mnie.

– Teras pij.

I zasypia. Nie mam siły odnieść Go do łóżka. Rano marudzę na kręgosłup ale przynajmniej nie wrzeszczałam w głąb komody o trzeciej.trzydzieści. Dziko.

@#$%^&&&^%#@!!!

Młodzieniec zaczął się jakiś czas temu – będzie dwa lata z okładem – i na potrzeby literackie przybrał przydomek Lokator. Lokator jest, jak każdy Potomek każdego rodzica, przewspaniały, przemądry i przemiły, aczkolwiek czasem jednak zastanawiam się czy aby na pewno nie powinnam go po urodzeniu przeflancować w ziemi na przymrozku, albo przynajmniej zdrowo odwirować. W końcu pralka co ma tysiąc obrotów zobowiązuje. Ja tyle nie posiadam. Obracam się z reguły raz na dobę. W nocy. Drugi raz nie zdążę bo już trzeba wstać.

Lokator lubi czuć się pomocny i niezwykłą wręcz radość czerpie z okazji podania mi garnka tudzież przyniesienia telefonu, gdy ten buczy i warczy na stołowym blacie. Wyniesie też pieluchę i wręczy mi ręcznik do Akcji Kąpiel. Nic to, że po drodze coś dwa razy upuści i trzy zdepcze. Nic mnie nie rusza albowiem wiem, ja – Matka Polka Na Resorach, że kiedyś się nauczy i będzie cudownie. Póki co jednak stłumiam wyrazy co to mi się cisną z okazji perkusji podłogowej i innych takich oraz uśmiecham się krzepiąco.

– Wspaniale Synu. Następnym razem trzymaj tak, to jest szansa, że nie wypadnie.

I demonstracja. I oklaski. I ogólnie sielsko.
Gdyby nie drugi rondel w tym kwartale.
I wyszczerbiona terakota w nie-moim mieszkaniu.

Następnie celebruję rytuał kawy, a że jak zwykle jestem wszędzie w niedoczasie, celebracja ogranicza się do pośpiechu i powiewania szalikiem oraz połą płaszcza. Poranna kawa to jest to. Latte o odpowiedniej temperaturze, z centymetrową pianką, słodzone, ze szczyptą cynamonu, w moim ulubionym odcieniu beżu, w moim ulubionym kubku, w pszczółki. Z konieczności rankiem bywa bez pianki i cynamonu za to reszta musi byc na swoim miejscu. Nawet kopczyk cukru ma odpowiednie proporcje.

I teraz moje ulubione słowo:

Wtem…

– Ojej…

Wtem rozlega się huk i brzęk. Ulubiony kubek w pszczółki co go mam nie wiem ile i już sklejony był kilka razy przechodzi do historii. Lokator przechodzi do histerii. Ja się odwróciłam po łyżeczkę a On chciał podać mamie. I nie patrzę, że jestem spóźniona, ani na plamy kawy na świeżo wysuszonym praniu, ani na ścianie, ani na płaszczu, ani na pszczółki, które są teraz absolutnie wszędzie. Oglądam czy Dzieć cały i czy nic Mu się nie stało. Pytam czy nigdzie nie boli i patrzę podejrzliwie na wszelkie odsłonięte lokatorskie fragmenty. Oględziny wypadają korzystnie, poparzeń nie stwierdzono. Oddycham z ulgą i połykam gulę co ją mam w gardle. Po czym wtulam się w beczącego Lokatora i przekonuję, że to nic, że to tylko kubek i że jeszcze sie zdąży w życiu napłakać ze znacznie ciekawszych powodów.

Siedzimy w skorupach, szalik namięka mi latte bez dodatku cynamonu a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przy Dzieciach trzeba mieć oczy kameleona. I to najlepiej na czółkach.

To tylko kubek, to tylko kubek.
Dorosłego bym za to pobiła tłuczkiem do mięsa.
Przecież był ukochany.

Teraz mówię tylko:

– Wybierzesz mi następny.

I udaję, że nie marzę o bezludnej wyspie wyposażonej w ekspres do kawy, hamaczek i pokaźnych rozmiarów bibliotekę.

Najświeższa relacja z kanapy. Brązowej. W prążek. Cienki.

Oglądam Kevina Bacona w "Opętaniu" po raz nie wiem który i za każdym razem mam dreszcze w innym miejscu. Raz przy zębie a raz w kuchni. Czy już wspominałam, że uwielbiam horrory? Im straszniejsze tym lepiej. I oczywiście zawsze robię się wściekle głodna. Musi to jakiś atawizm albo inna cholera, grunt, że włącza mi się opcja jamochłon i lodówkowy szperacz rusza do ataku. Czasem to nawet bardzo konstruktywne, bo znajduję coś, o czym zapomniałam, że mam – na przykład bardzo miłą tabliczkę czekolady, która czekała sobie na mnie grzecznie pomiędzy konfiturą truskawkową a twarożkiem.

Albo słoik grzybków.

Muszę przyznać, że marynowane grzybki, papryka i ogórki (zarówno w occie jak i kwaszone) to zdecydowanie moje ulubione słodycze. Plus śledzie, kiszona kapusta, ptasie mleczko, żelki i nugatowa czekolada. Kolejność bardzo dowolna. Ostatnio w późnych godzinach wieczornych zapukałam nawet do sąsiada. Nie mogłam otworzyć słoika. Nie wiem co sobie pomyślał ale sytuacja wszak do typowych nie należała. Spodziewam się zatem w najbliższym czasie powinszowań.

Muszę odreagować gdyż przed godziną uśpiłam Lokatora – bez użycia młotka, eteru i pokrewnych, co bywa teraz nie lada osiągnięciem – i schwyciwszy nożyczki, obcięłam wszelkie dostępne racice. Teraz śmiało mogę pobiegać na bosaka po Saharze i zatańczyć oberka. Obcinanie lokatorskich paznokci przypomina kąpanie kota w ciasnej umywalce. Krzyki i wrzaski jakby co najmniej odpiłowywano komplet kończyn zardzewiałym pilniczkiem, mowa ciała ala węgorz w piwie czyli wijemy_się_bo_tak i wymowne spojrzenia z gatunku boleściwych. Żeby nie musieć odpowiadać przed przedstawicielami władzy za znęcanie się nad Dzieckiem, wyczekuję momentu, w którym Młodzież zasypia snem sprawiedliwego i dopiero wtedy przystępuję do czynności bojowo-szturmowych.

Oczyma wyobraźni zobaczyłam dziesięciolatka, który niezwykle zdziwiony faktem wzrostu paznokci kłóci się z Panią Od Biologii, że nieprawda bo Jemu nie rosną. Kiedyś będę musiała poćwiczyć trochę "na żywo". Ale może do tego czasu Instytut Matki I Dziecka pozytywnie zaopiniuje knebel.

Póki co gimnastykuję się przy lampce, sięgając prawą ręką przez lewą nogę i dokonując nieprawdopodobnych wygibasów, by Młody nie rozorał sobie przy okazji czoła albo nie powiększył nim naszego metrażu o pokój sąsiada. I nadal jestem zdania, że niektórzy powinni się rodzić z tipsami.

Przy okazji pragnę nadmienić, że zakończyliśmy epokę Hrabiego Smoczka. W piątek Młody definitywnie pożegnał ukochany dotąd wytwór przemysłu gumowego i po kilku kontrolnych wyciach, kilkunastu rozmowach wyjaśniająco-uspokajających oraz kilkudziesięciu przytuleniach do żółtego misia Freuda, uznał brak silikonu w swoim najbliższym otoczeniu za zjawisko dokonane i bezdyskusyjne. Dzielność nad dzielnościami. Czytając rozmaite mądre książki lub czasopisma spodziewałam się co najmniej najazdu Hunów skrzyżowanego z syreną alarmową. Tymczasem najwyraźniej Lokator też uznał, że pora dorosnąć. Teraz jeszcze tylko nocnik na stałe, sedes w rzucie dalszym i pierwsze piwo z kumplami.

Niedziela upłynęła mi zatem głównie na opowiadaniu gdzie teraz szwęda się nasz Hrabia i zapewnianiu, że wcale nie jest mu tam źle. W przerwach zaś na gotowaniu, czytaniu, malowaniu, czyszczeniu, bieganiu, czołganiu się i zajęciach praktyczno-technicznych z użyciem odkurzacza i żelazka.

A po wszystkim piję martini z cytrynką i lewym okiem odrabiam angielski a po prawej mam śmietankowego Wedla.
Panie Emilu… Jest Pan doprawdy wyborny!

Teraz wybaczcie ale lecę.
Mam rozbieraną randkę z Panem Poduszką.

Elektryczne Gitary, a przynajmniej spory kawałek

Tyle właśnie można zastać w Szpitalu Bródnowskim w Warszawie, gdzie to od poniedziałku urzęduje – i skąd wszystkich gorąco pozdrawia – Haluta, zwana w skrócie Hal. Wypuszczą Ją najprawdopodobniej dopiero we wtorek, będzie za to przebadana na wszelkie możliwe sposoby i wyobserwowana jak w Big Brotherze. Do tego czasu bardzo proszę utrzymać kciukowo-myślową tradycję. Mile widziane są też telefony tudzież esemesy – osób numer posiadających – do delikwentki. Trochę nudnawo tam bywa a ja co prawda przyjeżdżam codziennie ale dopiero po pracy i nie na długo. A i tak zawsze muszę stoczyć przy wejściu batalię z Wielkim Cerberem, który tonem nie znoszącym sprzeciwu wygłasza kwestie w stylu:

– Odwiedziny były do 18. Teraz już za późno.
– Przykro mi ale pracuję do 19 a chcę odwiedzić przyjaciółkę.
– To trzeba zmienić pracę.

I tak codziennie, niezmiennie, przyjemnie. Ostatnio powiedziałam mu, że też powinien pomyśleć o zmianie pracy. Rekrutację do dziekanatów i urzędów skarbowych musi przeprowadzać jedna agencja. Biorą pod uwagę zacięty wyraz twarzy i umiejętność głośnego ujadania w jednym kierunku. Znajomość języków, nawet ojczystego, nie są wymagane. Wystarczy regulamin.

Tak na marginesie czy ktoś z obecnych pamięta, albo jest świadom, skąd wziął się pseudonim Haluta i jak się zmieniał? Pytam bo mnie ostatnio o Bajkę pytano. Bajka ma drogę krótką: Bikers Cavalry MC (jeszcze na Bema 60) -> Bikersgirl -> Bike -> Bajka. Haluta początkowo była Ha_lucynką (bo ma ładne, leśne i jadalne nazwisko) i tu początek wzięły dwie drogi: jedna w kierunku na Lucynkę oraz Lucynę, druga – bardziej popularna – w kierunku Hal, Halki, Haluty tudzież Halucindy Gonzalez. Czasem doprawdy zdumiewa mnie pokrętność ścieżek, jakie przejdą nie raz, nie dwa tego typu określenia i jak bardzo potrafią się po drodze zmienić. Znajomy ma ksywę Krakus. Nie pochodzi z Krakowa. Wręcz przeciwnie, rzadko spotykany bo wrośnięty pokoleniami w Mazowsze mieszkaniec Żoliborza. Na nazwisko mu Zieleński. Na którejś z lekcji matematyki w liceum Pani Psor wywołała do odpowiedzi Zalewskiego. Klasa odpowiedziała milczeniem bo takiego na składzie akurat nie mieli. Pani Psor już z lekką niecierpliwością wystosowała w kierunku Zieleńskiego pakiet spojrzeń z cyklu do nogi ale nie poskutkowało. Zmieszany nieco chłopak wstał i powiedział wolno a zjadliwie: Jeśli o mnie chodzi to nazywam się Zieleński. Nauczycielka poczerwieniała, spojrzała w dziennik, na Zieleńskiego, znów w dziennik i wyparowała: Zieleński czy Zalewski – ciesz się, że nie powiedziałam ogórek. Śmiechu było sporo ale ogórek pozostał. Na krótko jednak bo dość szybko przekształcił się w Krakusa, jako że pyszne korniszony produkuje właśnie firma o takiej nazwie.

Wracając do Hal i Elektrycznych Gitar w szpitalu, to nie napisałam tego z uwagi na zmianę charakteru placówki i przekształcenie jej w zakład produkcyjny i sklep muzyczny w jednym. Nie nie. Po prostu jednym z lekarzy nawiedzających naszą uroczą pacjentkę jest niejaki Jakub Sienkiewicz, neurolog i muzyk, muzyk i neurolog. Łosz end goł. Oczywiście wszystkie panie obecne na sali są zachwycone. My z Gogą zresztą też byłyśmy i chciałyśmy nawet omdleć spektakularnie na szezlong, ale w pobliżu nic poza mocno zajętym ortopedycznym łóżkiem i niewielką szafką nie było, a omdlewanie na gumoleum w kolorze nieokreślonym jet niezwykle mało romantyczne i nie mieści się w naszych estetycznych standardach.

Pan Jakub jest niezwykle miłym i skromnym człowiekiem i niestety nie dał się oszukać, że wszystkie trzy jesteśmy pacjentkami. Poznał po niebieskich – jak to określił – kapciuszkach, czyli foliowych woreczkach zakładanych na buty, obowiązkowych w każdym szpitalu. Co poza tym? Poza tym zawsze mi się wydawało, że jest wyższy. Ale bardzo mi się podoba, że nigdy nie porzucił zawodu i zawsze był tym neurologiem w Bródnowskim. Tak zwyczajnie i bez fajerwerków.

Ostatnio na do widzenia miałam wielką ochotę wpisać Halucie w kartę jakieś szczególne zalecenie. Bo ja wiem, jak niegrzeczna to lewatywkę a jak grzeczna to jakieś SPA i przystojnego masażystę. Coś w ten deseń. Albo namalować tam przyjemny landszafcik. Zawsze mnie kuszą te karty pacjenta. Ale ograniczyłam się do poczytania. Myślę, że jako lekarz mogłabym się jednocześnie spełniać w kabarecie:

– Stolec był?
– Był.
– Mówił coś?

Kupiłabym ten kożuch gdyby był żółty

Nic mnie tak dobrze nie nastraja do życia jak wycieczka krajoznawcza autobusem komunikacji miejskiej. Serio serio. Miło, przytulnie i jeszcze cyrk w pakiecie startowym. A i kierowca może mieć ubaw. Zwłaszcza jak są drzwi otwierane przyciskiem i on inaczej nie otworzy bo by mu przecież ręka uschła i odpadła w pięć sekund. Babcie stoją i wymachują laskami a ten brzęczyk do dechy i jedziemy. Wycwaniłam się w dalszej trasie i gdy widzę ludzi na przystanku – a z reguły tkwię z wózkiem i wózka zawartością, więc niedaleko drzwi – wciskam magiczny przycisk. Wtedy z kolei bywa, że kierowca spektakularnie strzela focha i na kolejnym przystanku nie otwiera wcale. I tak ostatnio zastanawiałam się czy czasem nie wysiąść przez okno. Awaryjnie. A potem nakopać delikwentowi do tyłka i patrzeć czy równo puchnie. Ale zstąpił z chmur i łaskawie użył kciuka.

Właśnie kątem oka oglądam łyżwiarstwo figurowe i komentuje Babiarz. Trochę go przekręciło przy lądowaniu. Dobrze, że to nie jazda konna. Byłoby, że wyciągnął kopyta. O matko jaką ta kobieta ma żuchwę! Rety. Toż ona może jednocześnie jeść szparagi w poprzek i myć zęby ryżową szczotką. Albo zmieścić komplet garnków Inginio. Bez rączki.

Wracając do autobusu, to najciekawsze są rozmowy z gatunku: a jak te kółeczka się tak kręciły to powstawał taki kolor, taki wiesz, trochę fuksja, trochę melanż, trochę złamany bakłażan i ona z tego jeszcze miała taką lamóweczkę, taką wiesz, przy samej stójce i z tyłu z takim wiesz, z takim jakby karczkiem i to wszystko było obłędne mówię Ci, takie wiesz no wyczesane i wyrąbiste. A już całkiem milusio i fajniusio gdy dwie lafiryndy prowadzą rzeczoną konwersację wprost przez naszą głowę. Bo stoją dokładnie jedna po lewej, druga po prawej stronie. Zawsze w takich przypadkach mam ochotę warczeć, gryźć i mordować z użyciem siekiery.

Złamany bakłażan?

No halo!
Trochę przyznam umarłam.

Albo taka scenka rodzajowa z parką w tle. Parka sobie stoi, ona szczebiocze i kwili, on zen i oaza spokoju acz wkurw wielopoziomowy wyraźnie w natarciu:

Misiu?!
– No.
– Ale powiedz no jak ty myślisz?
– Z czym?
– No z tym czy powinnam czy nie powinnam?
– Ale co?
– No coś ty? Nie słuchałeś?!
– Eee… słuchałem przecież.
– No to powinnam czy nie powinnam?

I tak do pętli. Doprawdy miałam silne wrażenie, że delikwent miał nieodpartą ochotę zbliżyć ją nagłym ruchem do kasownika. W charakterze biletu. Ja przyznaję, miałam. Wielokrotnie.

Jeden Pan właśnie ćwiczy bączki na lodowisku i bynajmniej nie rozchodziło się tu mi o problemy gastryczne a takie piruety, co to nigdy nie wiem jak się który nazywa ale są czarowne. Zwłaszcza w duetach. I tylko się modlę zawsze wtedy, żeby żadne nie spadło na ryj, albo nie rozerwało sobie rajstop w kroku. Zwłaszcza panowie. Byłby wstyd, bo na lodowisku ciepło nie jest.

Swoją drogą zawsze mnie szalenie rozbawia widok mężczyzny w rajstopach. A nawet samo wyobrażenie. Myślę sobie, że gdybym miała partnera i on by tańczył w balecie, nasze pożycie składałoby się głównie z rechotu i trzaskania drzwiami. Przecież gdyby wrócił do domu to bym w spazmach wyfroterowała panele. Wyjątkiem jest Lokator, bo rajstopy nosi i nie ma problemu. Gorzej jeśli kiedyś zobaczy zdjęcia ze żłobka a na nich siebie w tych, bądź co bądź damskich wyrobach przemysłu dziewiarskiego. Zobaczy i zemdleje. A zaraz potem wstanie i zamknie mnie w piwnicy. Razem z pudłem po telewizorze. I bez rafaello.

A czy Wy też macie w domu jakieś miejsce gdzie trzymacie rzeczy, których nie lubicie albo odczuwanie lekki dyskomfort w ich towarzystwie a z jakichś powodów nie mogą zostać wyrzucone? Ja mam piwnicę i tam jest olbrzymie pudło, którego się boję, wazon, który jest tak brzydki, że aż mi go szkoda i nie mam sumienia na eksmisję, wściekle różowe adidasy, które już tam były i chyba o nich zapomniałam i obraz, który kiedyś dostałam w prezencie i głupio było mi spytać czy ten paw po marchewce to tam specjalnie. Oraz mam szufladę w kuchni. W szufladzie zaś mam dużo różnych rzeczy, których nie lubię ale nie wiem dokładnie co bo umyślnie tam nie zaglądam. Bo przecież nie lubię.

Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że pojęcie normy i ja nie jesteśmy zbyt kompatybilne. I nie wiem czy to się leczy kiszonymi ogórkami ale właśnie usiłuję. Pyszne.

Babiarz wspina się na wyżyny entuzjazmu i elokwencji. Zawsze po tym poznaję, że startuje Polak. Najpierw odświeżają wszelkie jego sukcesy odkąd skończył walić kupę w nocnik, a potem jak coś nie wychodzi,  jest tłumaczonko, dla słabszych. Że może i Tulup był tylko pojedynczy a Riesberger nie wyszedł wcale, ale za to jak pięknie uśmiechnął się tu – o proszę! – na tym zbliżeniu. I to pewnie sprawka niedostatecznie sprężonego lodu. I biomet niekorzystny przecież zapowiadali. A w Meksyku motyl zatrzepotał i lawina zeszła na Kasprowym i to temu. I pewnie dlatego też nie skoczył bo wiatr miał za silny. Na lodowisku. Zamkniętym. W hali. I właściwie to bardzo dobrze mu poszło, tylko kamerzysta źle to ujął. A w ogóle to to jest przecież Zagrzeb a nie bój o złote kalesony.

Czyli kupiłabym ten kożuch… gdyby był żółty.

Międzynarodowy Dzień Koloru

W bardzo dawnej prehistorii 22 stycznia byłby Dniem Dziadka, współczesny ultra_nowoczesny i z fajerwerkami kalendarz mówi jednak dość jednoznacznie: dzień koloru i basta. Łamiąc konwenanse zatelefonowaliśmy rano do Tateusza i życzyliśmy Mu – Lokator  się głównie wyszczerzał ale można to podciągnąć pod życzenia – wszystkiego pomarańczowego. Znaczy udało się pogodzić oba święta i nie wyjść na troglodytę na linii tradycja-współczesność. Zdzich co prawda stwierdził, że niezbyt mu ten pomarańczowy koresponduje z pulowerkiem ale pouczony o nowych trendach zamilkł był potulnie.

Trzeba iść z duchem czasu.

Ja dziś poszłam w beże i brązy.
Oraz do dentysty.
Jak co wtorek.

Śmieję się, że to lepsze niż romans. Co tydzień już w wieczór poprzedzający spotkanie myślę o wiertłach, ssawkach i innych interesujących przyrządach. Następnie wstaję rano, się_ogarniam i taka się_ogarnięta przejeżdżam pędem zaspaną Warszawę na pół – bo przecież klasycznie jestem już spóźniona na autobus, więc może tramwaj na początek – by usiąść w fotelu i otworzyć szeroko usta. Toż to czysta i niczym nieskrępowana perwersja. A jeśli dodać do tego, że ze swojego punktu usadowienia Pan Doktor doskonale widzi mój pępek przez dekolt, robi się prawdziwy erotyk. Na szczęście o tej porze tylko króliki myślą o czymś innym niż błogi sen bądź ewentualny przewrót na drugi boczek. Ja osobiście docieram do gabinetu w fazie REM. Drugi uczestnik schadzki również nie wygląda na zbyt przytomnego ale najwyraźniej jest typem uprawiającym somnambulizm chirurgiczny, czyli krzywdy nie zrobi bo wie co, gdzie a nawet jak. I którędy.

Dziś przeżyłam jednak lekką konsternację.

Pan Doktor pochylił się już nade mną z pękiem rozmaitych narzędzi, już zastygłam w pełnym rozdziawie, gdy nagle oprawca zasępił się nieco na obliczu, zajrzał mi w otwór gębowy i padło:

Starość to Panu Bogu nie wyszła…

Że halo???!!!

Ty wyleniały borsuku jeden Ty – zdążyło tylko pomyśleć moje urażone ego.

Powietrze zawisło i zgęstniało w oczekiwaniu, fotel skrzypnął z zaciekawieniem, nawet chmury za oknem pociemniały a mój wytrzeszcz zrobił się baaaardzo wieloznaczny. Niestety nie zdołałam się należycie i w terminie oburzyć bo autor refleksji natentychmiast wwiercił mi się w podświadomość, jednak gdy tylko odzyskałam czucie, bycie oraz mowę i już chciałam burknać coś wściekle, Doktor sam zmitygował się i przyznał, że absolutnie o własnej Matce mówił. Absolutnie. Bo dzwoni codziennie i Jej smutno, że dzwoni a jak nie dzwoni to czuje się samotna i wtedy dla odmiany Jemu smutno.

No! Miał szczęście. Widać mój wkurw można było zobaczyć nawet z kosmosu. Chiński mur, Amazonka i wściekła kobieta na fotelu dentystystycznym. Piękny widoczek, nie  ma co. Bo co prawda pierwszej świeżości już nie jestem ale jeszcze datę przydatności mam odległą i mglistą jak listopad na Mazurach. I radzę to sobie dobrze zapamiętać, bo będzie niezapowiedziana kartkówka z biologii.

A Mamuty to już tak mają – wnoszę z obserwacji uczestniczącej – że czy dzwonią czy dzwonimy my, zawsze okazujemy się być za duzi i za dalecy. Dlatego cieszę się, że Igorowski jeszcze taki przytulny i taki obok. I mi nie powie z oburzeniem: Oj co Ty, Mama!

Za chwilę sypnie Mu się wąs, będzie miał posępne spojrzenie, stosy czarnych ubrań i płyt z zespołami, których nazwy według mnie są niezłą akupunkturą dla oczu, a na wszelkie próby złamania odległości metra będzie reagował gwałtownie i alergicznie. Pocieszam się, że mamy małe mieszkanie i zapas Zyrtecu jak na pułk wojska.

Zabawa w dom

W Firmie mamy od czasu do czasu Syndrom Resztek Aktywności. Skrót jaki jest każdy widzi. Zjawisko ma miejsce z reguły gdzieś pomiędzy setnym pytaniem w stylu: czy na 40-stronicowy ekspres z duńskiego na japoński z redakcją i składem graficznym wystarczy Wam godzina czy dodać pół? a szesnastym tłumaczem, który ma aktualnie inne plany niż niewątpliwa przyjemność rozpracowania tekstu o widłaku rdzawoskrzydłym bądź też jądrach mola.

Albo ma remont.


– Jestem cała w fudze ale niech Pani mówi.
– Mam 60 stron bankowości detalicznej na…
– Nie tu! Przecież pokazuję, że tam!
– Hmm…
– Grzybowy mi przywieźli zamiast beżu, ale proszę mówić, co tam Pani ma?
– Mam 60 stron…
– Tu ma być bordo na burgund łamane!


W tym miejscu zazwyczaj targa mną emocja i używam wyrazów.

Mam 60 par wielkich kilometrowych szpilek w kolorze burgund, które imaginacyjnie łamię na wszelkiej bankowości detalicznej tego świata. Ze szczególnym upodobaniem umów i porozumień.

Syndrom Resztek Aktywności przychodzi nagle i niepostrzeżenie gdy już absolutnie nikt nie ma na nic siły, czasu, ochoty ani pomysłu. I gdy na Panią Zosię mówimy Panie Marku. I jest obezwładniający. Wszystkie denerwujące wyrazy dostają przedrostek SR i nic już nie jest takie samo.


– Ale ona go tak kocha…
– Srocha nie kocha.

Pół biedy gdy głupawka zostaje w biurze. Bywa jednak, że niczym podstępny wirus rozprzestrzenia się poza jego mury. Ostatnio koleżanka wróciła do domu i zastała Osobistych Małoletnich bawiących się grzecznie w pokoju. Lekko zaniepokojona brakiem kłów, pazurów, strumieni krwi, łez i ogólnego kociokwiku, nieśmiało spytała:


– W co się bawicie kochani?
– W dom.

Dobrze, że istnieje instytucja gryzienia się w ozór.

——————————-

W domu Lokator wkroczył właśnie w jakże cudowny etap budowania zdań. Powinam hasać po łące i do melodii z "Dźwięków muzyki" stepować, jodłować i grać na ukulele. Tymczasem… może i jest czarownie, może i twórczo oraz radośnie, jednakowoż z racji powtarzalności bardzo wielokrotnej, mam moc uczuć ambiwalentnych. Plus w czasach dżentelmanów i parasolek od słońca miałabym globusa. Zwłaszcza, że trochę zmęczona bywam a poziom żelaza sugerowałby błękit paryski w krwioobiegu.

Lokator głównie skupia się na brakach. Dziesiątki razy słyszę, że ten miś nie ma tu oka opcjonalnie z ucha. Setki razy nie ma tu ciuchci choć po chwili tu jest ciuchcia. Tysiące lal nie ma auta a każdy niedobór musi zweryfikować Ciało Sprawcze, czyli ja.

Ta lala nie ma auta.
– Tak, ale ma czerwone buty na ten przykład.
– Nie ma auta, ta lala.
– To prawda Synu.
– Nie ma.
– Ewidentnie.


Synu, gdybyś Ty wiedział ile lal prócz auta nie ma jeszcze willi z basenem, kominka w salonie i przystojnego ogrodnika, z pewnością poprzestałbyś na ciuchci.

——————————

UPDATE

Mam gorącą prośbę o zaciskanie kciuków i zwielokrotnienie dobrych myśli w kierunku Haluty.
Jest w szpitalu i trochę Ją tam pewnie poobserwują bo póki co nikt nic nie wie, więc myślę, że tych kciuków i myśli potrzebuje. A ja się bardzo martwię. No i przez te pół godziny po pracy niewiele mogę. Choć i tak szatniarz wpuszcza po godzinach w ramach wyjątku.

Wiem, że potraficie bo niejednokrotnie daliście dowód na to, że taką zbiorową energią moglibyście ogrzać sporych rozmiarów państwo.

Z góry i z dołu dziękuję

Bycie kobietą to nie bułka z masłem

Kochani!

Podobnie jak Pierwsza patrzę na te wyniki i nie wiem co powiedzieć. Bo dziękuję to jakoś za małe mi się wydaje. Jesteście naprawdę super. Oczywiście, że spodziewałam się kilkunastu esemesów na ten blog – w końcu najbliżsi mają telefony i wiedzą gdzie pisuję – ale 101 głosów na serio przeszło moje pojęcie. To tak jakby każdy po kolei uścisnął mi rękę, uśmiechnął się i powiedział "warto!". Ponad sto osób uważa, że warto… Szczerze powiedziawszy nawet jeśli nie zajdę zbyt daleko, już czuję, że coś wygrałam. Na pewno mnóstwo dobrej energii – czuję to. Świadomość, że tyle osób codziennie zagląda tu by dowiedzieć się co u mnie słychać, jak się czuję i jak się ze sobą wzajemnie z Lokatorem poznajemy, naprawdę robi wrażenie. Bo przecież jesteście tu – przynajmniej niektórzy – od strasznie dawna. Nie wiem kto jest ze mną od pierwszej notki i jakim dzikim przypadkiem na nią trafił ani też co sprawiło, że został… ale wiem, że jest taka osoba. Nie wiem skąd i kiedy wzięła się cała reszta ale doskonale pamiętam ile frajdy miałam zaglądając w komentarze na początu istnienia tej strony i patrząc, jak z dnia na dzień pojawia się ich więcej i więcej. Blogów nigdy nie pisze się tylko dla siebie. Chyba, że mamy hasło i jesteśmy jego jedynymi pamięciowymi posiadaczami. Najmilsza jest przecież interakcja. Uczucie, że komuś się chciało kliknąć, poświęcić swój czas by przeczytać, że wyszedł mi sernik, zostawić to smacznego albo tylko pomyśleć, że fajnie i że jemu też i że jutro też wpadnie, jeśli go tylko zaproszę nową notką.

Nie czuję się samotna. Do stereotypu samotnej matki też nie pasuję.

Owszem wychowuję Syna sama, od chwili gdy dowiedziałam się, że jest i nie ukrywam tego ani nie jest mi wstyd. To ja definiuję samą siebie a nie mój partner czy też jego brak. Nie jestem też zwolennikiem tezy, że lepiej być z kimkolwiek, nawet gdyby była to ostatnia łajza niż samemu. I daję sobie radę. Czasem jest łatwiej, czasem trudniej, ale daję. Czerpię z tego całkiem prywatne poczucie dumy. Zwłaszcza z tego, że na zewnątrz nie widać różnicy. Ale sama nie jestem i tak też się nie czuję. Mam rodzinę, przyjaciół, mam znajomych także tutaj i wiem, że jesteście w trudnych chwilach wspaniałą podporą. Czasem bowiem wystarczy takie obce_nieobce będzie dobrze i robi się jakoś lżej, spokojniej, mniej rozbitkowo.

Samotne matki mają być smutne, rozżalone i zgorzkniałe, mają nie mieć na nic siły, czasu, pieniędzy ani ochoty. Serio serio. Nie raz słyszałam, że skoro mi się chce mieć pasję i chodzić na chór, albo się śmieję, albo mam czas na czytanie książki w parku, żadna ze mnie samotna matka. Muszę mieć chłopa co by mnie utrzymywał albo być guru sekty co by mi się ludzie Dzieckiem zajmowali w czasie gdy mam próbę. Mało komu przyjdzie do głowy, że z jednej niewielkiej pensji można wyżyć i mieć się dobrze, tylko oszczędnie a na próby chadzam z Igorem. Bo On bardzo lubi muzykę. Zna ją od zawsze. W końcu w środku brzucha jest niezła nagłośnia a mama to niezłe pudło… rezonansowe of course.

Ale przecież Wy to wiecie.

Między innymi dlatego też bardzo się cieszę, że jesteście, że byliście od zawsze, albo zerkacie całkiem od niedawna. I że sądzicie, że warto. To bardzo budujące. Nie tylko w Orange wygrana jest na każdym kroku. Tutaj też.

I za to najbardziej dziękuję. Nie za te 101 esemesów. Choć niewątpliwie ułatwiają przekaz 🙂

Miałam napisać notkę o tym, że bycie kobietą to nie bułka z masłem, bo mnie mail na gazecie natchnął był. I że najpierw, gdy chce się łazić po drzewach, trzeba nosić sukienki i robić uśmiech numer pięć oraz deklamować wierszyki na podwieczorkach u licznych ciotek, a potem gdy już mamy na to wszystko ochotę, łazimy po drzewach za kotami albo za Dziećmi, albo jak nam wiatr porwie barchany ze sznurka. Bo oczywiście pamiętamy, że każda szanująca się stara panna ma kota a cała reszta ma Dzieci, albo przynajmniej jedne gacie w rozmiarze sporej foczej samicy. A ja mam cały pakiet, bo ostatnio przez przypadek rozgotowałam pranie, więc i majty się znajdą bez trudu. Łapię się pod każdą definicję. Może nawet zamieszkam w wikipedii i zmienię imię na Bajkus Vulgaris? Kto wie.

Notka wyszła wprawdzie o czymś zupełnie innym bo w znaczniej mierze pisała się sama, ale bycie kobietą bywa bardzo trudne i męczące. Nie wiem jak bycie mężczyzną bo nigdy nie byłam, ale wierzę, że bez PMS-a, okresu, humorów, przed_po_i_w_trakcie ciążowych zachcianek tudzież dolegliwości i płaczu na reklamie kremu Nivea może być prościej. Choć w zasadzie to bym się nie zamieniła. A już bycie rodzicem to w ogóle Mount Everest wśród wszelkich znanych mi być. Zwłaszcza takim pojedynczym. Ale jest mnóstwo rzeczy, które te wyzwania ułatwiają i sprawiaję, że czasem się bywa Supermanem. W każdym tego słowa znaczeniu. Chociaż nie, po namyśle stwierdzam, że z całą pewnością nie mam i nie będę mieć wdzianka z lycry. I maseczki generalnie też mnie nie kręcą.

Bycie kobietą to nie bułka z masłem.
To cała bycza bagietka z górą sałaty, majonezu i nutelli ze śledziem.
Ale sernik wyszedł pierwsza klasa.