Koniec roku szkolnego, dzieci przyniosły pani wychowawczyni prezenty. Marysia, której mama ma kwiaciarnię przyniosła pudło. Wychowawczyni potrząsnęła i zapytała:
– Kwiaty?
– Ojej, skąd pani wie…
Kolejny był Marcinek, którego tata ma cukiernię. Wychowawczyni potrząsnęła prezentem i spytała:
– Czekoladki?
– Tak, jak pani zgadła?
Następny w kolejce był Jasio, którego tata miał sklep monopolowy. Wychowawczyni obejrzała pudełko, lekko przeciekało. Polizała i spytała:
– Wino?
– Nie.
Polizała jeszcze raz:
– Koniaczek?
– Nie. Świnka morska.
Miesiąc: Wrzesień 2004
Żądza i ja
Widziałam dziś w tramłeju kobietę. Nic w tym w sumie wyjątkowego bo jak się jeździ tramłejem i oczy ma w miarę sprawne to czasem kobity się widzi. No i jak się płeć odróżnia. Co czasem jest niestety ciężkie. Zwłaszcza w obecnych czasach. Ja jeżdżę i oczy mam w miarę sprawne i odróżniam… jeszcze. No więc widziałam.
Tramłej jak tramłej – czerwony, stary, trumną zwany, linii 22, z motorniczym o fizjonomii średniowiecznego rzeźnika (i tak zapuszczony i równie pogodny ale to składam na karb mocno wczesnej pory i cudownie senno-dżdżystej aury wokół), z pantografem co go łączy z liniami wysokiego napięcia (tak na marginesie to mi się przypomniała bajka o napięciu – na pięciu napadło dziesięciu… tak wiem, że bredzę… to moja specjalność) i z ludźmi wątpliwej pogody ducha na pokładzie.
Kobieta jak kobieta – dwie nogi, dwie ręce, tułów z kiecką na tyłku i głowa… szyi nie stwierdzono… zapewne z uwagi na szaliczek wdzięcznie okutany poniżej brody aż do kurteczki ów tułów spowijającej (za to obok stał piękny i szykowny przedstawiciel gatunku ABS*).
Kobieta owa zapewne nie zwróciłaby na siebie mojej uwagi bowiem nie posiadała żądnych szczególnych znaków, nie wykrzykiwała radosnych peanów na cześć komunikacji miejskiej, nie nuciła pod nosem Britni ani inszej Agilery, nie wyróżniała się za wszelką cenę z tłumu wściekłą mieszanką różu z karminem w odzieniu, ani włósów nie miała zielonych i każdego w inną stronę, ani japonek w końcu września przy 10 stopniach ciepła na dworze. Po prostu zwyczajna kobieta w bliżej nieokreślonym wieku.
Ale było coś co sprawiło, że moje synapsy żywiej łączyły i iskrzyły, sieć neuronów złowiła ławicę bodźców, zmysły mi się wyostrzyły a wyglądem przypominałam Szczura Rokfora z Czipa i Dejla (była kiedyś taka bajka na dobranoc) i tylko mi sterczących wesoło wąsików brakło do pełni szczęścia…
Bo ta kobieta w tym tramłeju trzymała w dłoni i wgryźć się właśnie chciała z lubością w przecudnej urody i sporych rozmiarów, rumiane, pachnące, błyszczące i kuszące… jabłko… a wyraz błogości na jej twarzy sprawił, że jeszcze chwila i rzuciłabym się na nią, ucapiła z wrzaskiem za otwór gębowy i wyszarpnęła jej ów płód jesienny pozostawiając za sobą poturbowany wagon dzikich staruszek z laskami sapiących nad olewającymi ich młodzieńcami siorbiącymi piwo z aluminiowych puszek. Dobrze, że to był mój przystanek.
Oto siła zachcianki rasowej kobiety.
* ABS – Absolutnie Bez Szyi
Baaajsikel, baaajsikel…
Fąfel – Jeździsz trochę?
Bajka – Chyba autobucem… nie jeżdżę bo chora byłam i jeszcze jestem nawet.
Fąfel – Hmmm… to się dobrze składa…
Bajka – O ty szujo 😉
Fąfel – Oj tam szujo od razu… A jaki masz?
Bajka – Czarny… głównie… chyba, że czysty… to czarno-czerwony
Fąfel – Oj nie nabijaj się! Model jaki?
Bajka – Giant boulder
Fąfel – Fajno… pożycz, co?
Bajka – Czego?
Fąfel – Pożycz mi roweru
Bajka – Życzę Ci roweru 😉
Wrednam od samego rana
psiakostka
znow czuje swoje organy malo wymienne w calej okazalosci znow nie zasne bez tabletki. dobrze ze jest stefan i jej akupunkturalny masaz karku
Zbiorówka do reszty świata
Przykro mi patrzeć jak najbliżsi mi ludzie płaczą… rzadko tak, że widać… bardziej wewnętrznie ale czuję, że płaczą… nawet jak nie widzę to czuję. I przykro mi po prostu bo czuję się bezsilna. Cokolwiek bym powiedziała… zabrzmi jak banał.
I nie sposób wszystkiego złożyć na karb jesiennej depresji. To by było najprostsze ale ja widać wolę komplikować, analizować, dumać… widzę po prostu, że chandra pogodowa nic tu nie ma do rzeczy. Fakt, może pogłębiać to obniżenie nastroju ale nie wolno przecież powiedzieć: ‚przyjdzie wiosna to ci przejdzie’ – to hipokryzja, zwłaszcza, że sami w takich sytuacjach lubimy co by nas po główkach głaskać i pocieszać. Człek pod tym względem jest potworem. Sobie pozwala na słabości… problemy innych umniejsza. A trzeba pamiętać, że choć nam coś niekoniecznie może wydawać się życiową porażką, to dla danej osoby w danej chwili – tu i teraz – na prawdę może to być nie do przeskoczenia. Kwestia punktu widzenia. Zdrowy dystans z reguły miewa tylko otoczenie, nie sam zainteresowany.
I mimo, że samym nam ciężko i mamy całą masę własnych pięknie skatalogowanych w opasłe tomiszcza zmartwień, to trzeba schować swoje sprawy głęboko w kieszeń i pomóc tej drugiej osobie. Nie żyjemy sami dla siebie. Nasze troski nie znikną… będą tam gdzie je zostawimy a ktoś… może potrzebować nas bardziej niż my sami. Co z tego, że mi źle. Mogę przynajmniej sprawić, że komuś źle być przestanie. Tyle jesteśmy warci ile nas sprawdzono… w potrzebie. To ważne.
A teraz kilka okruszków, żeby nie było tak strasznie smutno.
Dostałam wczoraj bardzo miłego esemesa od człowieka, który najpierw mnie obraził, skrytykował do podszewki, zmieszał z błotem i próbował mi wmówić, że to niby dla mojego dobra… a potem pomyślałam sobie, że nie potrafię się na niego gniewać dłużej niż 15 sekund. Esemes brzmiał: ‚lubię cię bardzo’… wystarczyło… dzięki Hub 🙂
Wyglądam dziś jak z Idy Sierpniowej wyjęta co spod pióra pani Musierowicz wyszła… Wyglądam jak kolorystyczny zapis gry na trąbce. Cała w ostrych tonach. Cała w kolorze. Na przekór jesieni. I uśmiecham się. No bo kto będzie jak nie ja 😉 I wiecie co? Jeśli się uśmiechniemy do kogoś to on odpowiada… waha się przez chwilę… ale odpowiada uśmiechem. Prawda to stara jak świat, że gdzie nie ma pogody tam trzeba znaleźć ją w sobie. Może i na siłę, może i przez mgłę… ale z czasem zadziała. Musi.
A na uszach ciepły Sting i ładowanie akumulatorów. ‚…that’s my baby… she can be all four seasons in one day’… czy jakoś tak. Skubany… znów śpiewa o mnie 😉
I na koniec bonus od Katy. Mnie osobiście rozwalił. Mamuta też.
Spotyka się chłopak z dziewczyną już od pewnego czasu… No i się tak spotykają i spotykają ale goguś bojąc się spłoszyć niunię, nie wykonuje żadnych, tak przez nią pożądanych, gestów, co bardzo ją martwi. No nie dziwota. Zmartwiona dziewczyna myśli sobie co by tu zrobić. W końcu, kiedy chłopak odprowadza ją pod dom, ona postanawia przejąć inicjatywę i mówi do niego znacząco:
– Zimno mi…
– No cóż, listopad – odpowiada chłopak
Umarłam i straszę ;))
Efekt motyla a pierogi z kapustą
Po badaniach poszłam do Hal. Odreagować, spotkać się, pogadać, pobyć. Przyszedł Hub. Przy pierogach z kapustą omawiamy ważkie problemy społeczno-przyrodnicze…
Hal – A wiecie, że naukowcy przeprowadzili ostatnio badania na pewnym gatunku szarańczy i wykryli, że w ich czułkach jest coś co pozwala wyczuć trzęsienie ziemi na drugiej półkuli?
Hub – Jaaaaa…
Bajka – I co ona… znaczy ta szarańcza z tym robi?
Hal – No jak to co… wyczuwa drgania
Bajka – No dobra ale jak ona to wykorzystuje?
Hub – Woła: Chłopaki nie lecimy do Stanów 😉
Bajka – Tia. Tylko jedno mnie ciekawi… jak ci naukowcy to odkryli?
Hal – Może zakładali sobie czułki tej szarańczy na głowy…
Hub – … i krzyczeli: Eeee! Nie ma ch…! W Himalajach trzęsie! 😉
Rechot ogólny
Bo tak
rozgrzany pomost gdzieś nad woda
leniwe kwilenie kaczuch w szuwarach
kąpiel… jeśli mi się zachce
leń… jeśli zechcieć się nie zdąży
żeby znów czuć jak jezioro wysycha na mnie
i muszla ślimaka w pępku
30 stopni i bikini
i dłoń, którą wystarczy lekko opuścić, by dotknąć chłodnej tafli
tymbark na dziś
dwa pierwsze łyki zimnej pepsi zaklętej w szklanej butelce
i błogie uśmiechy prosto do słońca
przez zmrużone powieki
ulubione zmarszczki mimiczne
pierwsze krople na szybie
bieganie po mokrej trawie
kochanie burzy bosymi stopami
rower i zmierzch
kot i poranek
cały ten jazz
kieszenie pełne czereśni
i nektarynki soczyste
zapach bzu… i gruszki… i grain de folie za dekoltem
maki w zagłębieniu łokcia
i kakao pod kocem
ogień w kominku
dobra książka co się nie kończy przed budzikiem
hobbystyczne spełnianie marzeń
na akord
tęcza
mgła przy lesie
górskie szlaki i wygodne buty
ramię przy ramieniu
bez słów
pierwsze papierówki z jabłoni
pierwsze spojrzenia znad krawędzi kubka herbaty
i zza okularów ciekawość
włosy co na wietrze żyją własnym życiem
pola mokotowskie
w wannie upojne kąpiele
w hamaku drzemanie
czas co się zatrzymał na chwil parę
maciejka pod oknem
szarlotka
świerszcze
i ciepło
marzy mi się
700 zl
nienawidze trzasc sie z zimna. nie sposob spac co noc w polarowym dresie. dopiero wrzesien. jesien ty sie nie spiesz. nie mamy jeszcze wegla…
Możecie liczyć na przyjaciół… pomogą wam ;)
kalandah
oo, a chcesz powspółczuć komuś parę chwil? – nadaję się do tego doskonale
bajka
oka
dawaj
kalandah
Paweł pojechał dziś w jakieś tam delegacje, no bywa
i zabrał z biura jakieś tam torby, dyrdymały i jedną malutką rzecz, która akurat w podróży niespecjalnie mu się przyda, a za którą chcę go zabić i urwać mu łepek przy płucach
kalandah
zabrał całkiem przypadkiem, zapomniał wyjąc z kieszeni, niby bywa, ale on wraca dopiero za tydzień z hakiem, więc moje mordercze instynkta hulają
kalandah
ten drobiazg, to małe nic ma śliczny czerwony breloczek i napisano na nim nieco koślawo dwie literki
kalandah
WC
bajka
a przy breloczku… był kluczyk?
tak calkiem przypadkiem?
kalandah
eh, jak najbardziej był, a co gorsza wciąż przy tym breloczku jest
bajka
hmmm…
wysłać priorytetem pieluszki? 😉
Tymbark na dziś – Masz jakiś pomysł?
Z jaką ja radością jadę do Świdra… a z jakim ja świdrem jadę do Radości ;)
Nie lubię chorować. Nosi mnie. Nic dziwnego zresztą. Zawsze należałam do osób ze świdrem w tyłku, które to nie potrafią usiedzieć na miejscu dłużej niż 15 minut. Fakt. Leżenie w łóżku to koszmar. Jak pracowałam po 16 godzin dziennie to marzylam o tym by się zakopać w pościeli i przespać pół roku ciągiem. Teraz, po kilku dniach obowiązkowego ‚placka’, mam dość. No ale nigdy nie mówiłam, że jestem normalna.
Przeciwnie. Gdyby w oparciu – wątłym z uwagi na niezbyt solidne gabaryty – o moją osobę ustalać jakiekolwiek normy, to społeczeństwo składałoby się z jednostek wysoce absurdalnie nastawionych do życia i świata – oględnie rzecz ujmując ‚se ne da – pach pach’. I niech tak zostanie. Ponoć w kwestii wszelakiego powalenia jestem niezrównana i mam na to świadków… bynajmniej nie Jehowy… ale też łypią na mnie dziwnie… ci moi świadkowie… nie ci od upierdliwstwa stosowanego.
Ale ale… bo ja nie o tym miałam.
Miałam o tym, że jak już tym plackiem w tej pościeli z tymi nerkowcami moimi niesubordynowanymi co mi się wzięły i zapaliły leżałam… to po pierwsze wyczytałam Halucie pół biblioteczki, stado Jaszczurkowych komiksów i rozparcelowałam jakieś durne krzyżówki z hasłami co mnie o dygot ogólny a rechotny przyprawiały a po drugie – o losie parszywy – przypomniałam sobie o tym pudle co to go telewizorem zwą. I przyznam szczerze, że za każdym razem jak drania pilotem potraktowałam na ‚on’ to utwierdzałam się w przekonaniu, że w sumie dobrze robię nie oglądając telewizji od kilku ładnych lat… dziesiątka się chyba zbliża o ile mnie pamięć nie myli… i zmieniałam na ‚off’.
Jasne, że nie da się tego uniknąć całkowicie. I zreszta nie ma po co. Bo bywa, że u kogoś odbiornik włączony a ja jakiejś uporczywej alergii nie posiadam. Ot tylko taki mój wybór całkowicie nieświadomy chyba zresztą. Po prostu nagle okazało się, że gdy jestem w domu (albo w innym jakimś miejscu) sama i nie ma nikogo komu pudło owo jest niezbędne… gra radio.
Nie tęskniłam nigdy. Na filmy wolę chodzić do kina. Niestety w myśl zasady ‚jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma’ z Halutą nierzadko okupowałyśmy i nadal okupujemy filmowe kanały, bo zwyczajnie nie mamy funduszy na to kino, do którego to by się chętnie podreptało. Ale większość tego co na małym ekranie się dzieje, to niestety chłam. Z roku na rok coraz gorszy. Z pełną premedytacją od paru lat twiedzę, że nie lubię telewizji. Nuda, papka, telenowele, audiotele, zakupy, teleturnieje dla debili… szit.
Leżąc w łóżku i chorując czasem pomyślimy ‚włączę… zobaczę’. I co? I gówno, że się tak ordynarnie wyrażę. Chłam, szajs i strata czasu. A filmy? Też jakieś takie kiepawe.
Szczytem finezji, która ubawiła mnie akurat setnie, była scena w ekranizacji kryminału niejakiej Mary Higgins Clark ‚Pusta kołyska’ (idiotyczna fabuła powiem szczerze choć pewnie niektórym się narażę). W prosektorium zakrywszy świeżo oblukiwanego trupa gustownym prześcieradełkiem pan (co to oblukiwał) pyta panią (która jako jednostka zainteresowana wszczętym śledztwem towarzyszyła mu przy owym oblukiwaniu i w głowie jej się zakręciło): – Zjemy kolację?
Specyficzny sposób na podryw… nie powiem 😉