Na korytarzach tańczę salsę z talerzem pełnym młodych dżdżownic…

Dżizas! Ja ci mówię – przeginasz. Prosiłam, błagałam. No weź się opamiętaj i zabierz ode mnie to JEDZENIE!! Nie rób scen. Normalnie przecież do sklepu nie mogę pójść jak cywilizowany człowiek…

Poszłam po śniadanie. Niby standard. Śniadanie jeść trzeba, zwłaszcza, że Obcy się domaga już od w wczesnych i dzikich godzin typu 7 rano. Jeszcze kilka miesięcy temu pierwsze posiłki zazwyczaj jadałam między 10 rano a południem, więc skok to dla mnie ogromny.. zwłaszcza, że przytomność umysłu odzyskuję również dopiero w porze zwyczajowych dawnych konsumpcji ‚porannych’. Ale dla Obcego wszystko, mogę nawet jeść przez sen.

Dziś na przykład pracuję od 7.00 a obudziłam się dopiero teraz 😉 No i podreptałam po to śniadanie. Kupiłam sobie trzy bułeczki, i masełko, i żółty serek, i pomidorki, i wafelki sorgo, i sok marchwiowy, i bobofruta i z myślą, że jak to wszystko zjem na śniadanie to chyba się ocielę, podeszłam do lodówy. Bo mi się zachciało nagle jogurtu. Nie wiedzieć czemu bo jogurt ostatnio jadłam chyba w szpitalu jak musiałam. No ale zachciało się to jestem.

I nie byłoby żadnego problemu, gdybym się mogła zdecydować JAKIEGO konkretnie mi sie tego jogurtu chce. Ale ja się zapytowywuję poczemu jest TAKI wybór, że oczopląsu dostaję? Nie no, tak na serio serio to bardzo w porządku jest szeroki asortyment. Pod warunkiem jednak, że mamy do czynienia ze zdrowymi psychicznie klientami, którzy popatrzą, wezmą produkt i pójdą z nim do kasy. Ale co z takimi co muszą wziąć od razu trzy? Albo i cztery? I najgorsze, że wiedzą doskonale, że je wszamią jeszcze przed południem. O zgrozo. Ja doprawdy nie wiem czy jestem przygotowana na taką ilość pożytecznych bakterii. Cóż Alien, najwyżej czeka nas małe posiedzenie z gazetą w miejscu odosobnionym i waniającym nieziemsko kminkiem.

Zacznę od malinowego. Potem mam jeszcze ze zbożami, z muesli i truskawkowy. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że w życiu nie lubiłam truskawkowych jogurtów. Kosmos 😉

A już w ogóle jak wariatka się poczułam jak z tych jogurtów się przeniosłam na napoje. Bo tam pomiędzy półkami, kontemplując kartonowo-butelczaną rzeczywistość, najspokojniej w świecie przechadzał się z koszykiem Pan W Podkoszulku i śpiewał w najlepsze anglojęzyczne szlagiery. Nawiasem mówiąc śpiewał całkiem nieźle. Aż się chciało do niego dołączyć.

I powiedzcie mi o co w tym wszystkim chodzi? Nie znoszę jogurtu a kupuję od razu zgrzewkami, myślę o niebieskich migdałach zamiast wysiadać z autobusu na odpowiednim przystanku, ciągle bym spała albo jadła, a najlepiej wszystko na raz, a w dodatku po sklepie łazi i drze muzycznie japę koleś, który w koszyku ma podpaski i damską bieliznę. Rety! Chcę się obudzić. I to szybko.

Z rzeczy wybitnie przyjaznych mnie i światu – nasza firma zainwestowała w lodówkę z wodą pitną a butelkowaną. Do wyboru – z bąblem lub bez. Woda niby-pitna była tu od zawsze ale raczej ciężko nazwać nią to coś co znajduje się w cudownych baniaczkach stojących w trzech miejscach biura. Nawet kwiaty w niej więdły a co dopiero takie hoże dziewoje jak ja. Tak czy inaczej teraz mamy raj. Zimna woda w zgrabnych buteleczkach i to jedynie za cenę przejścia się do lodówki. Przynajmniej na razie. Mam nadzieję, że do końca lata oaza się utrzyma.

A dziś jest tak ładny dzień, że w ramach odstresowania i napawania kobiecością wskoczyłam w ukochane bojówki, koszulkę na ramiaczkach i koszulę zwiewnie rozpiętą na całej długości. Lustro stwierdziło, że niezła ze mnie laska. Zgadzam się z nim w zupełności. Przynajmniej jeszcze przez czas jakiś. Zatem siedzę i wyglądam i pachnę (hmmm… ta jeżyna..) i epatuję biustem iście hollywódzkim (o ile biustem epatować można) wprawiając w drżenie kolan męską część załogi. Ha! Świat jest nasz – panie Obcy, co pan na to?

Po pracy idziemy na lody.

Cmoki

Trochę techniki i Bajka wariuje

Mam całkiem nowy, odlotowy, super_mega_giga telefon komórkowy. Telefon z możliwością robienia zdjęć, radiem i wodotryskiem oraz osobistą glebogryzarką dla intruzów. Gdyby nie był li tylko zespołem układów i układzików scalonych i innych badziewi, o których bogu dzięki nie mam zielonego pojęcia, z miejsca bym się w nim zakochała, oświadczyła i pomolestowała w celach rozmaitych. Oczywiście pozostałam wierna… jednej marce. Ale nie wiem czy to z uwagi na wartości moralno-etyczno-sentymentalne czyli babskość w pełnym wydaniu, czy też odezwał się raczej mój totalny debilizm techniczny i umiłowanie dla menu na poziomie myślowo-manualnym orangutanów po lobotomii.

Fakt jest faktem. Stało się. Telefon jest nowy i jeszcze nie bity. Zaistniały fakt okazał się konieczny z uwagi na to, że mój poprzedni Pan Komórkowiec przeżył (jak widać bez powodzenia) istny obóz survivalowy dla urządzeń elektronicznych i po pięciu latach rozlicznych wstrząsów asfaltowo-chodnikowych generowanych z bliska, kąpieli w umywalkach, wannach, brodzikach i kałużach, okruchach herbatników za obudową, maćkaniu przez koty i oblepianiu plasteliną przez stworzenia młodsze od właścicielki ale niekoniecznie mniej rozsądne… powiedział ‚ju ken cmok mi in de pompa’ i w myśl brzydkiej acz bardzo powszechnej zasady ‚p… nie robię!’ odmówił współpracy w sposób ostateczny a nieodwołalny.

Ostatnie dwa dni spędziłam na zachwytach, wzdechach, ochach i achach, grzebaniu w rozmaitych funkcjach i funkcyjkach, bezskutecznej próby poszukiwania instrukcji (którą wdzięcznie gdzieś zutylizowałam bo ja przecież ‚nigdy nie korzystam z instrukcji i co mi tu będą te szare małpy imputować’), skutecznej próby poradzenia sobie z własnym ograniczeniem i ciemnotą metodą prób i błędów (z przewagą tych drugich ofkurs… ale tylko chwilową), nastawianiu wszystkich możliwych fal radiowych dostępnych w promieniu co najmniej połowy równika, nagłym olśnieniu i odkryciu gdzie podgłośnia się radio, słuchaniu na okrągło 94 i Trójki (i po jaką cholerę ustawiłam resztę?!), robieniu zdjęć uciekającemu Stefanowi, uciekającemu Mamutowi i nie uciekającym przedmiotom martwym (już).

Następnie wypłynęłam na szeroki przestwór oceanu i zauważyłam, że obok jest świat, wysłałam komu trzeba nowy namiar i zajęłam się czynnościami przyziemniejszymi w stylu uzupełniania książki adresowej czy terminarza. Tak się tym wszystkim zmęczyłam, że nie miałam już siły zrobić nic więcej. Ani zaplanowanego prania, ani zupy pomidorowej, ani sałatki z tuńczyka, ani nawet dokonać obrony uciśnionego świerka przedokiennego, który Mamut usilnie ciśnie sadząc pod nim jakieś zielsko. Jak się jednak okazało bardzo dobrze, bo po pierwsze primo w nocy i tak spadł deszcz, więc moje pranie wyglądałoby zapewne o poranku smętnie i nieświeżo a ja musiałabym upodobnić się w swej furii do Hogaty ze słynnych ongiś Smurfów; po drugie primo zupy pomidorowej już mi się dziś nie chce, ani sałatki z tuńczyka… dziś chce mi się ogórków małosolnych i czekolady i lodów i musztardy; po trzecie zaś primo ultimo – Mamut twierdzi, że te chaszcze robią świerkowi dobrze i to chwilowe w celach wyłącznie odżywczo-leczniczych co by go mrówy nie szamały latem. Znaczy gut.

A oto co potrafi mój telefon…

Jakoś sobie żyję…

…i tak w ogóle to spokojnie jest i się nie przejmuję. Znaczy staram się nie przejmować opiniami niektórych wszechwiedzących i wszystko rozumiejących co to radzić lubią wszędzie i każdemu – choć wiedzy w niektórych sprawach mają mniej niż ja testosteronu w uszach – dla których jedynym słusznym rozwiązaniem w ‚mojej sytuacji’ byłoby zapewne położenie się na torach i czekanie na nocny tramwaj, skoczenie do Wisły w grudniu na główkę, włożenie głowy do piekarnika i ustawienie na opcję grillowanie albo co najmniej spektakularne podcięcie sobie żył, najlepiej w miejscu publicznym i kawałkiem zardzewiałego żelastwa. Bo absolutnie i zdecydowanie nie powinnam żyć dalej. A już na pewno nie powinnam sobie z ‚tym’ poradzić. Mało tego – nie na miejscu jest patrzenie w każdej sytuacji trzeźwo ale pozytywnie i mocnym foux pas jest próba ujrzenia nie tylko beznadziei ale także pozytywnych aspektów każdej sytuacji, które niewątpliwie są obecne zawsze. Bo życie moim skromnym zdaniem nie składa się wyłącznie z czerni i bieli a gdy jest źle to wcale nie znaczy, że trzeba się poddać, zakopać żywcem w ogródku sąsiada i czekać na ścięcie razem z nagietkami. Bo mnie kurde jakoś widać nie jest tak łatwo złamać i nawet ‚takie’ coś nie jest w stanie tego uczynić. Już bardziej niektóre bezmyślne opinie jeśli mam być szczera, (które przypominają wsadzanie palucha tam gdzie może najbardziej boleć – żebym przypadkiem nie zapomniała co się stało) zwłaszcza osób, po których spodziewałam się raczej pomocnej dłoni w nowej, ciężkiej sytuacji niż podawania żyletki do wanny.

Tak – zamierzam żyć dalej.
Nie – nie zamierzam sie umartwiać. zostawiam to innym. świetnie sobie z tym radzą zamiast mnie.
Tak – jest mi ciężko.
Nie – na tym świat się nie kończy.
Tak – zawsze mogło być gorzej.
Nie – nie potrzebuję litości ani współczucia.

Bo ja walczę o siebie i o to co będzie. Bo muszę być silna za dwoje. Żeby było dobrze. A nie tylko czekam i patrzę. Ja nie z tych co gdy widzą samochodowy wypadek, patrzą ile krwi wyciekło na asfalt. Ja z tych co dzwonią po karetkę, tamują krwotok paluchem i zaczynają reanimację, nawet gdy twarz ofiary jest w tej krwi cała.

Mam o co walczyć.

Podróże kształcą… i pobudzają apetyt

Wróciłam właśnie z niezwykle kształcących podróży po rozmaitych placówkach służby zdrowia. Powiem jedno – trzeba mieć niezłe zdrowie by tak sobie je zwiedzać i jeszcze coś przez przypadek załatwiać. Po czasie od godziny 6.00, kiedy to wstałam i 7.00, od której to godziny tkwiłam w rejonowej mej przychodni a potem jeszcze w paru miejscach, ja mogłabym kogoś załatwić. I to dziką chęcią.

Najpierw musiałam sobie postać w oczekiwaniu na cud i punktualne zjawienie się Pani Z Zabiegowego celem pozbawienia mnie znacznej części drogocennego płynu ustrojowego o barwie płomiennie hiszpańskiego flamenco. Specjalnie przyszłam wcześniej bo bardzo zależało mi na szybkim dostaniu się do pracy, co z uwagi na porę w stolicy korkolubną, było życzeniem zgoła niespełnialnym aczkolwiek ja, całkowicie ignorując ten oczywisty fakt – marzyłam dalej.

Następnie, gdy Pani Z Zabiegowego już się zjawiła i ukazała moim oczom oblicze marsowe i naburmuszone a upstrzone fluidem w odcieniu sino_brąz_koperek oraz resztę swej wybitnie mało mizernej postury z ogromnymi dłońmi na pierwszym planie, musiałam opanować mimowolne drżenie kolan, wybąkać coś o skierowaniu i że ja to na pewno ja i podreptać do rzeźnika… znaczy do Zabiegowego.

Upuściwszy mi krwi, Wampiria de Monster uśmiechnęła się krzywo, narzekając po drodze, że krew lecieć nie chce (nic dziwnego w sumie skoro opaskę uciskową czułam nawet w kostnym szpiku) i że co ja taka blada. Już chciałam dodać, że za moment to ja będę zielona, jak mi jeszcze trochę poopowiada o budowie moich żył i o tym co z nimi jest nie tak, ale strzeliła na mnie z ukosa i wielce ubawiona tubalnym głosem wyparowała:

– No kochaneczko! To teraz będziemy się częściej spotykać, nie?!…

Przełknęłam nerwowo ślinę, marząc bynajmniej nie o schadzkach z Cruellą i jej ogromnymi łapskami a raczej o tym, by jak najszybciej uciec od tej Baby O Podejrzanej Fizjonomii I Zamiarach, ale dzielnie dotrwałam do końca i poinstruowana o terminie odbioru wyników, z ulgą opuściłam gabinet. Potem nie bez trudu dotarłam do pracy, gdyż dzisiejszy dzień akurat okazał się tym,w którym wszyscy użytkownicy dróg marzą o kolizjach.

Morze korków malowniczo rozpościerało się gdzie okiem nie sięgnąć a rozlegające się tu i ówdzie klaksony tworzyły uroczy akompaniament do tegoż sielskiego obrazka. Ludzie znów dawali wszem i wobec rozmaite wyrazy i ponownie nie były to rzeczy obyczajnie przyjęte za poprawne politycznie, gramatycznie i społecznie. Ale i tak było milutko. Słońce grzało w plecy, książka w toku, jakiś rzadki okaz homo sapiens (jakże niezwykły w środkach komunikacji miejskiej) otworzył górne okno i w ogóle mogłam nie wysiadać. Ale wysiadłam. Wszak trzeba było ruszyć do pracy. Przynajmniej na jakiś czas.

Po dwóch godzinach pracy bowiem udałam się z kolejnym skierowaniem na ulicę Szpaczą (fajnie, że odkryłam ją w końcu w Warszawie) celem zrobienia USG, czyli zbombardowaniu malucha serią dźwięków, od których na pewno ktoś dostaje kota i nie jestem pewna czy nie są to nietoperze. Na miejscu miły pan doktor powiedział mi, że nic po mnie nie widać (znaczy, że niby piłki nie połknęłam) i zdziwił się nieco, ale grzecznie pokazał co mam w brzuchu i nawet więcej.

Nie ukrywam, że odkrycie to dość dziwne i wzruszające widzieć wszystko… łącznie z tymi maciupkimi paluszkami. ‚Jeszcze trochę i pokażemy miłemu panu doktorowi na ekranie środkowy palec’ – nadałam telepatycznie do człowieka znajdującego się w środku i uśmiechnęłam się w duchu na myśl o tym chytrym (acz nie do końca chwalebnym) planie wychowawczym. Pan doktor zmierzył wszystko specjalnym zielonym kursorem co to nim jeździł w te i nazad po ekranie, uspokoił mnie chwilowo, że mam się nie stresować i w ogóle, że i tak kiedyś wszyscy umrzemy, wystukał litanię na karteluchach, wydrukował pierwsze w historii Obywatela zdjęcia i umówił się ze mną na nastepną wizytę.

Zaopatrzona w piekną fotografię i rzedy cyfro-literek pognałam za zbłąkaną falą narodu do pracy, gdzie siedzę nadal i próbuję nie rzucić się na winogrona lub rzodkiewki, które pysznią mi się na biurku. Przy okazji chciałam wyrazić głęboki sprzeciw i udzielić solidnej nagany twórcy nowych cukierków Kinder_coś_tam, bo nie zważając na nic pożarłam ich właśnie całą torebkę i nawet nie mrugnęłam. Świństwo, chamstwo i drobnomieszczaństwo. Bez dwóch zdań.

Wasz Jamochłon

Urzekło mnie ostatnio, czyli sposób na podryw

Porucznik Rżewski dowiedział się, iż aby poznać dziewczynę, trzeba do niej swobodnie podejść, porozmawiać o pogodzie i przedstawić się.

Pewnego razu spotkał śliczną dziewczynę spacerującą z pudelkiem. Podszedł więc, z całej siły kopnął pieska i rzekł:

– Nisko leci. Chyba na deszcz…

Nawiasem mówiąc, niech pani pozwoli się przedstawić: Porucznik Rżewski jestem!

Kierownik podupadłej mleczarni, czyli rzecz o stanikach i różnych takich

Ja – Czuję się jak Pamela
Ona – Noo.. trochę ci spuchły 😉

Ha haha hahaha. Łatwo się śmiać.
A to przecież jeszcze nie sezon na komary..

Boję się iść do sklepu z bielizną. No bo co? Powiem – proszę mi dać po jednym z każdego a ja sobie poprzymierzam? Albo – wybieram bramkę numer D? Albo nie – lepiej od razu DD? Może po prostu od razu poproszę dwa namioty. Przyszłościowo będzie. Zszyję sobie sama.

Nie jestem przyzwyczajona do posiadania biustu. Znaczy wiedziałam, że coś takiego istenieje, ale kiepsko było z lokalizacją. Że w sumie to mam, ale zostawiłam w domu. No bo niby jak miałabym się przyzwyczaić. Dotychczas musiałam go szukać. Teraz znajduje mnie sam.

Chociaż…. z drugiej strony… to nie miałabym nic przeciwko gdyby zostało tak jak teraz..

Hmmm

***

Pees apelujący

Proszę nie linkować r-t tylko po to by później wypocić do mnie emalię w stylu:
‚mash fajniusi blogasek zalinkowale(a)m ciem to morze terash ty do mnie wpadniesh i dash mi fajniusiego komencika albo zalinkujesh u siebie?’..
Wszelkie konkursy mam w d… na półce po lewej stronie i nie zaglądam tam zbyt często, więc nie prosić o głosy, maile, smsy, szaliki na drutach tudzież konfitury z wiśni w zamian za… bo poszczuję turbogumonapawarką.
Albowiem jak wieść gminna niesie reaguję w sposób nieprzewidywalny dla otoczenia. Bywam groźna. Drażnienie grozi śmiercią albo przynajmniej trwałym kalectwem. Mogę dotkliwie pokąsać. Sic!

Wyjątkowo miłego dnia
Uśmiech numer 5

Z ostatniej chwili

Porzuciłam piętrzącą się na biurku stertę papierzysk i wybiegłam. Bez swetra i portfela. Wróciłam po portfel. Sweter obrzuciła pogardliwym spojrzeniem. Czekałam na windę przytupując nogą. W windzie przytup był już nieco gwałtowniejszy. Przez parter śmignęłam z prędkością światła. Wpadłam jak burza do sklepu, zignorowałam koszyki i bezceremonialnie pognałam do stoiska z zieleniną. Grzebałam, grzebałam aż wymacałam. Najpiekniejsze. Powstrzymując ślinotok odstałam przepisowe trzy staruszki w kolejce życząc im w duchu żeby im język z łakomstwa uciekał tam gdzie mnie teraz, zapłaciłam i pofrunęłam lotem koszącym na górę. Po drodze skosiłam stojak z gazetami. Umyłam, pozbawiłam czego trzeba, gotowe. Uff.

Właśnie pożarłam solidny pęczek rzodkiewek. Zajęło mi to całe 28 sekund.

Sądząc z siły zachcianek i impetu towarzyszącego mi przy ich realizacji będzie to szalone dziecko rodem z filmów grozy i książek Kinga. Teraz odpoczywam. Psychicznie przygotowuję się na dwie godziny bekania. Minimum.

Romanwtyk ze mnie kurka siwa

Doprawdy nie wiem po kiego grzyba ale ostatnio zerkałam w telewizor. Telewizor był sprawny i włączony a ja zerkałam ukradkiem bo skoncentrowana byłam raczej na obieraniu soczystego jabłka i próbach ewentualnego nie pozbawienia się kilku paluchów. Bez tychże wyglądałabym co najmniej niesymetrycznie, poza tym jestem do nich bądź co bądź przywiązana, więc poziom koncetracji był zaiste ogromny. Nie na tyle jednak by nie wyłapać oka kątem co się dzieje na ekranie. A zadziało się dużo.

Tak! Ja, zagorzała przeciwniczka telewizji, do której otwarcie przyznaję wszem i wobec swoją antypatię wręcz podskórną, oglądałam film. Nie dość, że oglądałam film, to nie żaden tam ambitny, czy choć dajmy na to niszowy, z lekką nutą dekadencji, emitowany na dwójce w godzinach nieludzko niemożliwych dla normalnego, w miarę rozsądnego obywatela, wstającego nazajutrz o 6.00. Skądże znowu. Zwyczajny hamerykański chłam dla masowych przeżuwaczy zwietrzałego popcornu w niezwietrzałych a lekko przytęchłych kinowych salkach. Ambitny w tym filmie nie był nawet tytuł, którego teraz nawet nie pomnę, nisz wiele dało się zauważyć ale nie w tym co potrzeba kierunku i klimacie, dekadencja za to czaiła się z iście holmesowskim zacięciem i wyzierała z każdego obrazu.

Nie dość, że się spotkali – on i ona rzecz jasna – przypadkiem dość i to na godzin parę, to jeszcze po kilku jego ckliwo-rzygliwych gadkach o gwiazdach, co mu się na niebie w kształt jej pieprzyków na cudownej rączce ułożyły, ona zamiast palnąć go w czambuł i z okrzykiem – To Kasjopeja matole! – dumnie podążyć wyprężona jak morska świnka po udarze na wyprzedaż w pobliskim domu mody, rozczarowała mnie wielce. Wielce i okrutnie zarazem. Nie dość, że nie wykonała żadnych czynności z przemocą nagłą acz akuteczną związanych i nie nawyzywała go od erotumanów gawędziarzy, to jeszcze zamrygała wdzięcznie (przynajmniej w zamyśle scenarzystów) rzęskami, otworzyła buzię jak rasowa dziunia i z miną ‚zawsze będę twoja Fernando tylko teraz muszę iść bo zostawiłam żelazko na gazie’ pozwoliła mu się oczarować. Czyli w slangu filmowym – sztachnęła feromona.

Sama oczywiście również roztoczyła w mig aurę powabu, tajemniczości i duszących perfum, co wywnioskowałam po załzawionych oczętach absztyfikanta. Oczywiście po chwili niedługiej wylazł z niej babol prawdziwy bo oskubała go z kasy. Kazała mu się podpisać na banknocie, pobiegła do sklepu i kupiła za to książkę, a potem oznajmiła mu, że swoje dane personalne prawnie chronione też wpisze, do tegoż woluminu. Potem wpadła na cudowny pomysł, że jutro z rana (czyli pewnie około 13, bo dla hollywoodzkich gwiazd to blady świt) opyli książeczkę w jakimś antykwariacie i głosem natchnionym rzekła, że jeśli są sobie przeznaczeni (rety co za absurd) to jeszcze się spotkają i będą razem na wieki wieków amen, po czym zostawiła mu rękawiczkę i pognała niczym rącza łania w bliżej nieokreślonym kierunku pozostawiając niedoszłego amanta w mało inteligentnym acz uroczym odrętwieniu i z miną ‚ale o co chodzi?’.

Moim skromnym zdaniem laska wyszła na tym o niebo lepiej bo przynajmniej będzie dziesięć dolców do przodu ale i tak oboje mają z lekka przekichane, bo przez najbliższe kilka lat ona ogląda każdy 10-dolarowy (o ile mnie pamięć nie myli) banknot a on szwenda się po antykwariatach i bibliotekach niuchając wciąż za jedną książką. Oboje oczywiście przez ten czas ułożyli sobie jako tako życie i traf chce, że oboje w niedługim czasie mają wstąpić w związki zwane małżeńskimi. Oczywiście w niczym im to nie przeszkadza by w dalszym ciągu snuć wspomnieniowe wizje tamtego pamiętnego wieczoru i dumać, że może by tak się odnaleźć i puścić w trąbę narzeczonych.

Tu na marginesie dodam, że w tymże filmie widziałam najlepszą jak dotąd scenę oświadczyn. Ale ktoś, kto wzrusza się (zwłaszcza teraz) nawet na reklamie kawy rozpieszczalnej, jest chyba miernym autorytetem w tej dziedzinie. Enyłej. Ona wraca do domu zmęczona oczywiście i oczywiście dom wypełniony jest światłem świec (dziwne, że nic się nie zajęło) a na środku pokoju stoi olbrzymie pudło z karteczką ‚otwórz mnie’ (i wszystko jasne – scenarzysta naczytał się Alicji). A lala? Cóż.
Lala po wstępnym rozdziawie i ochu rozpakowuje prezent, z którego wyciąga… kolejne pudło, a z niego kolejne i jeszcze jedno i tak przez najbliższe dwie doby (u nas nikomu nie chciałoby się tyle pakować przy założeniu, że udałoby się w ogóle znaleźć w cenie nie przewyższającej pierścionka odpowiedniej wielkości ozdobne kartony). Gdy już wyjmuje oczekiwane (no bo przecież oczywiste, że nie liczyła na toster) puzdereczko i z przejęciem – obowiązkowo wstrzymując oddech – otwiera je, prezentując przy okazji fenomenalny wytrzeszcz połączony z miną ‚chyba zaraz zemdleję, więc patrzę, który fotel jest najwygodniejszy’, okazuje się, że jest puste.
W tym momencie zza winkla wyziera zarzucając bujną grzywą przyszły-niedoszły i zanim ona wydrze sie na niego, że daje jej puste pudło i ona musiała się narozpakowywać a zmęczenie, a wkurw, a korzonki i w ogóle, że jest debilem do sześcianu… on szepcze czule i szemrząco ‚jeszcze nie powiedziałaś TAK’ a pierściunek trzymie sobie w najlepsze w łapie. Ona oczywiście topnieje w oczach i zamiast powiedzieć ‚pokaż to ocenię i odpowiem’ głosem słaniającym się z emocji i podekscytowania wydusza z siebie ‚yess’ po czym oboje padają sobie w ramiona.

Tu scena powinna ulec przerwaniu zatrzymując się na zwyczajowym w tych okolicznościach namiętnym jak żar w piecu u Antka cmoku. Jednak cenny przedmiot pożądania onej okazuje się być za mały. Fajnie. Ja bym się wkurzyła, bo z okazji posiadania rozmiaru 10 (najmniejszego chyba w historii jubilerstwa dla dorosłych) musiałoby się okazać, że absztyfikant mi romansuje z jakąś mocno nieletnią panną w wieku przedszkolnym ale lala z filmu widocznie miała serdelki nieco większe, bo koleś zakrzyknął optymistycznie ‚to nic, damy do powiększenia’ i zaciągnął ją jak obyczaj każe w dal sina i odległą, do sypialni zapewne.

Dalej film ciągnie się jak nudne plenum, więc sądząc z luk pamięciowych, musiałam wyłączyć się na chwil parę.. naście ale obok serii poszukiwań prowadzonych na skalę ogólnoświatową i zatrudnieniu niemalże NATO w celach namierzenia nieznajomej co sie miała w księgę wpisać, następuje seria niefortunnych – acz z pewnością dla niektórych szczęśliwych – zdarzeń. Facet dostaje bowiem od narzeczonej (co z nią nazajutrz w związek wstąpić zamierzał) w prezencie ślubnym książkę… z ni mniej ni więcej danymi osobowymi poszukiwanej, a ona w samolocie dostrzega banknot zapisany z kolei jego pismem i nazwiskiem. On oczywiście odwołuje ślub i idzie nie wiedzieć czemu na lodowisko gdzie kładzie się na lodzie i przymarza we wdzięcznej pozie mało ambitnego ekshibicjonisty, ale ona nie pozwala mu przymarznąć na stałe tylko przyłazi tam z rękawiczką i żyją sobie długo i szczęśliwie.

Osobiście wolałabym, żeby przyszła tam ale z siekierą i miast go odciąć z okrzykiem ‚nareszcie razem’, odcięła mu to i owo jako zadośćuczynienie za krzywdy moralne i te wolne rodniki co ją żarły przez ten cały czas jak on się szlajał z inną po świecie i chciał się z nią żenić nie pamiętając należycie o odwiedzeniu dokładnie WSZYSTKICH antykwariatów i o niej samej, biednej i nieszczęśliwej sierotce, co to się musiała pocieszyć jakimś marnym muzykiem. Przynajmniej byłoby weselej.

Przesłanie filmu jest mgliste jak zimowy poranek w Rembridge, jednak daje się zauważyć, że chodzi o to by wierzyć w przeznaczenie. Najlepiej ślepo. Porzucam zatem wszelkie działania z kosmetyczno-upiększającymi na czele i odtąd będę zarastać niekontrolowanym włosiem i tłuszczem w myśl zasady, że mój książę na białym rumaku i tak mnie sam znajdzie a jak już się przytupie i nie potknie o pierwszy lepszy kamyk albo nie wpadnie w dziurę, których na naszych drogach mnogość, to już ja go odpowiednio przywitam – co tak długo baranie! – i będzie miał skubaniec za swoje. Urocze, nie? Musi się zakochać.

Miłego poniedziałku