Aspiracje tymczasowe

Gdybym była małym, puszystym, białym króliczkiem. I miała dajmy na to na imię Śliczny. I mieszkała z kochającą mnie rodzinką w Zamorzu_Zagórze. I gdyby wszyscy mnie hołubili, przytulali, głaskali, cmokali z zadowoleniem gdy się pojawiam – bo tak pięknie się pojawiam, znikam – bo tak pięknie znikam, jem marchewkę – bo tak pięknie jem, śpię – bo tak pięknie, stawiam klocka – bo wiadomo. I gdyby Pańcia specjalnie po tę marcheweczkę dla mnie łaziła cholera_wie_gdzie bo w Zamorzu_Zagórze mają wszysto i nawet w nadmiarze ale marchewki akurat im wyszły. Jakoś tak na trzy lata z hakiem. Zatem gdybym była tym małym, puszystym, białym króliczkiem… ostatnią rzeczą, którą miałabym odwagę zrobić, byłoby zmienienie Projektu Życia mojej ukochanej Pańci w łowicką wycinankę.

Minuta ciszy sama się narzuca.
Rechot zaraz potem.

Ziuta właśnie napisała, że się zastanawia czy zamkną Ją w pierdlu jak Ślicznego po prostu weźmie teraz zaraz za uszy i wsadzi do piekarnika. Odpisałam, że pewnie nie, ale jeśli piekarnik będzie włączony/rozgrzany, wówczas prawdopodobieństwo wzrośnie i niebezpiecznie zbliży się do granic pewności. W końcu Zamorze_Zagóra to kraj, w którym prawa zwierząt są respektowane na równi z prawami ludzi. Mało tego – tak i jedne i drugie są respektowane.

Ziuta stwierdziła, że wobec tego pójdzie po sąsiada, bo jego nie lubi bardziej a ktoś oberwać musi bo inaczej pęknie. Poradziłam, że skoro sąsiad i tak nie jest dobrym pomysłem, bo się nie zmieści, o powinna wyjść na balkon i porządnie wrzasnąć. A potem spokojnie porozmawiać z Szanowną Komisją, pokazać im łowickie cudo i przekonać, że powinni Jej przyznać nagrodę Nobla za tak utalentowanego Ślicznego. W końcu nie każdy króliczek jest patriotą.

I cisza.
Pewnie wrzeszczy.
A piekarnik i tak ma zepsuty.

_______________________________________
Dla słabszych: notka jest o tym, że Królik bezczelnie zeżarł Ziucie jej projekt zaliczeniowy, a tym samym oddalił nieco w czasie pomysł, by mogła stać się obrzydliwie bogatą panią architekt. A napewno mocno ją zdenerwował. Miała ochotę upiec go w piekarniku ale potem jej przeszło. I tyle. Nuda panie.

Codziennie

Codziennie o tej samej porze od jakichś dwóch tygodni odbieram telefon służbowy.
Codziennie o tej samej porze męski głos w wieku podeszłym oraz w telefonie pyta, czy zastał Łukasza.
Codziennie moja odpowiedź nieco różni się od poprzedniej, ale niezmiennie codziennie męski głos Łukasza nie zastaje.
Bo Łukaszów znam kilku ale żaden z nich owego numeru nie zna, nie wie, nie zna się i ogólnie zarobiony jest.

Dziś też męski podeszły zadzwonił.

Ja – Tak słucham?
Głos – A to nadal Pani? Nie Łukasz?
Ja – Zgadza się, to nadal ja, nie Łukasz.

Odpowiedziałam zgodnie z prawdą gdyż w najbliższym czasie nie mam w planach operacji zmiany płci, ani imienia, ani nawet charakteru. Zmienię co najwyżej koci żwirek z lawendowego na jakiś inny, bo mam wrażenie, że lawenda działa na Pana Kota moczopędnie.

Głos – No nic. To pewnie do jutra bo już się przyzwyczaiłem.

Uroczo prawda?
🙂

Rozwiane wątpliwości, włosy i plakaty na przystanku

Kot jest na 350% Panem Kotem. Chyba, że kotkom samiczkom tak hobbystycznie wiszą jaja. No bo wacka to się faktycznie mogę jeszcze nie doczekać ale jak Zwierz zasnął i się wziął sam wystawił, to dokonałam obserwacji i kategorycznie stwierdzam, że to On. Wcześniej jakoś nie miałam sumienia Go stresować zaglądaniem pod ogon, w końcu minimum prywatności Mu się należy. I tak musi się załatwiać publicznie pomiędzy: "Mama a temu kotku wyszły oczy" a odpowiednim doborem odzieży na przejażdżkę pralką dookoła świata. No. Czyli sprawę płci mamy jakby zamkniętą. Kot jest Panem Kotem. W dodatku całkiem nieźle sfiksowanym. Rano urządza dzikie maratony po mieszkaniu pląsając  wielkimi susami pomiędzy kwiatkami na kuchennym parapecie a gmatwaniną obuwia w przedpokoju. W dzień śpi, bo On towarzystki jest i nie będzie ganiał z pustymi przebiegami jak nie ma nikogo kto by podziwiał, głaskał, miział, gruchał oraz maćkał. Wymaćkiwanie bowiem Pan Kot ubóstwia miłością wielką oraz nienasyconą. Wystarczy wrócić z pracy, nakarmić Pana Kota i na chwilę przysiąść, by już wskoczył na kolana i głośnym gruchaniem domagał się gmerania w sierści, naturalmą najmilejsze jest gmeranie zauszne oraz podszyjne. A późnym wieczorem w Panu Kocie budzi się łowca skrzyżowany z tropicelem – z lekką nutką dekadencji oraz sporą dozą schizofrenii – co objawia się nagłym a metodycznym atakowaniem komarów, prezentera dwójkowej Panoramy, żaluzji zamkniętych spokojnie za szybą, bądź własnego cienia. I tak gdzieś do północy. Rano budzę się, szacuję szkody, grożę palcem i potulnie powtarzam schemat kochanej pańci: mleczko, chrupeczki, saszeteczka.

Tymczasem Igorowski najbardziej lubi Pana Kota przytulać. Póki co to szczerze wątpię, by z wzajemnością, bo Pan Kot na takie przytulanie reaguje dość gwałtownym skrzekiem sprzeciwu przechodzącym w arię. Ja upatruję przyczyn w nazbyt jeszcze żelaznym uścisku lokatorkich łapek, Lokator raczej w nieprzystosowaniu Pana Kota i Jego emocjonalnej niedojrzałości. Będą się zatem przyuczać wzajemnie aż kogoś coś trafi – Młodego koci pazur, Kota – angaż do musicalu, mnie – jasna cholera. W zamian Igorowski wykazuje niesamowitą cierpliwość w temacie zawłaszczenia przez Ogoniastego swoich zabawek, znacznej części łóżka i ulubionej miseczki z krówką. Muuu. Czyli tworzymy całkiem zgraną Rodzinę Dysfunkcyjną. Dziwna mamuśka, nawiedzony oraz niekiedy ciemiężony sierściuch i Lokator, który znosi to wszystko ze stoickim spokojem i miną pokerzysty. A trzeba przyznać, że jest dzielny niesłychanie, nie urządza scen, nie gania Pana Kota bez powodu oraz daje się przywołać do porządku a czasem nawet do kuchni na obiad. Poza tym to w zasadzie śmiem twierdzić, że nic Go już nie zdziwi. Never ever.

Przykład.

Niedziela, wczesne popołudnie, ulica Nowowiejska w Warszawie. Ruch uliczny w zaniku, większość populacji przed telewizorem, bądź w centrum handlowym, jakaś niemiarodajna próba śpi pochrapując z cicha. Sjesta varsoviana. Po prawej gmach Politechniki, po lewej jamnik z Panią na spacerze. Pani w spódnicy w panterkę, jamnik w mikrokagańcu. Portier rodem z gmachu Politechniki w zadziwieniu. Przed nami Szpital Akademii Medycznej. Psychiatryczny. W tym jakże uroczym miejscu przyszło mi odebrać paczkę z lekami. Bo tak ścisłego zarachowania, że apteka nie wyda kurza jej melodia. Idziemy więc naprzód z Lokatorem i podśpiewujemy piosenkę o morzu, co to miało kołek, wierzchołek, zająca i drinka z palemką. Drepczemy, nucimy, ogólnie plaża, tyle, że bez jagodowo-jagodowych jagodzianek i wali błękitnych w przyciasnych bokserkach.

Wtem… (no bez tego sie jak wiadomo nie da)

Drzwi budynku otwierają się z hukiem, wypada z nich rozwiany a także rozchełstany Pan W Piżamie i śmiałym kłusem zasuwa w kierunku metra. Czyli jakby odległość ma niedużą. Wszystko trwa ułamek sekundy.

Lokator – stoik w osobie trzylatka – O. Pacz mama. Tu Pan biegnie.
Mama, czyli ja – w pełnym zaskoczeniu – Yyy…
Lokator – rzeczowo – Ee. W kapciach ślednio się biega.

Po czym spokojnie wrócił do kontemplowania świeżo opadłego liścia i oglądania go pod światło.

Za Panem W Piżamie oczywiście ruszył pościg w postaci dwóch Sanitariuszy. Pościg zakończył się zadyszką oraz sukcesem. Pan został ujęty, piżama ocalała, kapcie powróciły na swoje miejsce i wszyscy dalej żyli szczęśliwie. Tylko mnie zadziwił brak zadziwienia, przestrachu oraz jakże logiczny wniosek.

Teraz wszyscy już wiemy czemu w szpitalu nosi się kapcie.

Sekserka mocno tymczasowa

Uwaga strasznie marudzę. Sama siebie nie mogę znieść ale ja mam trudniej, więc proszę o wyrozumiałość. Mam trudniej bo nie mogę sobie powiedzieć "mam dość i wychodzę". Bo gdzie wyjdę? I którędy? Nawet bokiem nie da rady. Oba samce.

A tak a propos samców… no to ten tego no. Wygląda na to, że nasza Kota to jednak ma wacka. Albo nie wiem co jej tam może zwisać. A może jednak nie? Kurde no nie wiem sama. Pomocy! Niech ktoś Jej/Mu zajrzy pod ogon bo ja się już krępuję. W końcu jakby mi tak ktoś zaglądał, to chyba by mnie szlag trafił. Zaraz po tym jakbym delikwenta nadziała na pal, pokroiła na plasterk i obtoczyła w gruboziarnistej soli czosnkowej… w sam raz na grilla.

Zajrzałam tu jak radziła jaga, ale wcale mi to nie pomogło. Mało tego – poczułam się koszmarnie, że w ogóle jak to możliwe, że ja nie wiem. Bo to doprawdy idiotyczne, że całe życie mam jakieś koty i w zasadzie to teraz były pierwsze trzy lata przerwy a nigdy nie nauczyłam się odróżniać chłopców od dziewczynek.

Matko! Rety! Oraz do licha!
Bo mnie właśnie olśniło.
A co jeśli ja tak mam ze wszystkim??

To by tłumaczyło moje niepowodzenia na gruncie męsko-damskim myślę sobie. Postuluję by wszyscy panowie natentychmiast się ostemplowali w widocznych miejscach. I bynajmniej nie chodzi mi tu o środek Marszałkowskiej. Raczej o środek czoła. Może wówczas będę miała jakieś choć minimalne szczęście na znalezienie Onego. Mamut orzekł, że muszę, albowiem wszyscy już na mnie położyli laskę i to mi chyba powinno przeszkadzać. Owszem, z deko przeszkadzałoby, albowiem takie zbiorowe laski to chyba ciężka sprawa
ale pójdę do sklepu ze sprzętem medycznym i sprawdzę, to wypowiem się bardziej kompetentnie. Powiem "dzień dobry, to ja, proszę na mnie położyć wszystkie laski bo muszę sprawdzić, czy mi to przeszkadza, czy nie". Albo nie… była mowa o jednej lasce, za to wszyscy mieli ją kłaść.

To ponad moje siły.
Czy jest na sali jakaś laska?
Położy się aby?
Czy jest na sali lekarz?

Żorżyk twierdzi, że skoro już i tak jestem stara i samotna, to może przynajmniej powinnam ogłosić się lesbijką?
Bo żorżykowa Siostra ogłosiła i Jej akcje pośród męskiej populacji dramatycznie prędko wzrosły..

Taaa

Uwielbiam panów, którzy myślą, że jeśli kobieta kocha kobietę, to po pierwsze dlatego, że nikt jej porządnie dotychczas nie przeorał, a po drugie marzy i śni o tym, by akurat kóryś z nich spróbował szczęścia.

Wyborne.

Wszystko mi się ściska w środku.

Nie umiem inaczej bo pamiętam jak się walczy o życie dziecka.
Choć moja walka była bez porównania krótsza i bardziej fair.
Tysiąc razy bardziej chciałoby się umrzeć niż coś takiego przeżyć.
Jeśli macie jakieś pomysły, możliwości, może nie wszystko jeszcze jest stracone… nie wiem.

Po prostu wejdźcie tam: Mała Wróżka

Haniuta napisała wszystko…

Pogrubasić czy pocienkować?

Dwie panie w łóżku nie licząc dziewczynki.

Późnowieczorne czwartki bywają monotonne, bez polotu i finezji. Chyba, że nie. Bo na przykład ten nie był. Nudzie powiedzieliśmy precz. Dwa telefony, trzy smsy i już w moim łóżku wylądowały dwie kobiety, w tym jedna nieznajoma i mocno nieletnia. Tą letnią i znajomą była Lojcia, która dopiero co dramatycznie pokłóciła się na okęciu z samolotem, że nie chciał Jej zabrać do Grecji, więc została na środku lotniska bez warszawskich znajomych i bez pomysłu na nocleg, za to z tą mocno nieletnią Córką na ręku, w wózku oraz bagażu – opcjonalnie. Numerów zastrzeżonych z reguły nie odbieram, bo tak mam i już. Tym razem coś mnie tknęło i odebrałam – dobrze się stało. W pół godziny później dziewczyny były już bezpieczne i przynajmniej z jednym zmarwieniem na maminej głowie mniej. Simela urokliwa niezmiernie. Cieszę się, że mogłam pomóc, bo sama świadomość sytuacji do tej chwili wywołuje we mnie dreszcze. Całkowicie obce miasto, małe Dziecko i perspektywa nocy nie_wiadomo_gdzie naprawdę do mnie przemawiają. A dodatkowo mną trzęsie na myśl, że chyba tylko u nas pracownik linii lotniczych może zwyczajnie przez pomyłkę skasować czyjąś rezerwację i nawet nie zainteresować się sytuacją dotychczasowego właściciela tejże. Szkoda gadać. Jakby co polecam się na przyszłość.

Byliśmy na Offie.

To takie prawdziwe hasło-walizka, które jest czytelne tylko dla mnie i nielicznych obecnych zainteresowanych, więc wypadałoby rozpakować. W piątek po pracy porwałam Lokatora i w towarzystwie Haluty oraz tabuna młodzieży, rozochoconych poborowych, powracających do domów umęczonych tygodniem i kolejowym towarzystwem obywateli udałyśmy się do Mysłowic. Tamże czekała już na nas Ciotka Wiolonczela z co najmniej dwojgiem swoich własnych osobistych przyjaciół, ponadto z dwojgiem kotów płci męskiej, wysprzątanym mieszkaniem i niczego nieświadomymi sąsiadami w liczbie mocno mnogiej. W Mysłowicach czekał na nas również festiwal Off, na który mieliśmy wszyscy potężną chrapkę muzyczno-przyrodniczo-przygodową, ale koniec końców po przyjeździe ja padłam na pysk style dowolnym, Haluta wykonała kilka piruetów, podwójnego Tulupa i posżła w moje ślady a Młody padł jakby w międzyczasie i stanie spoczynku pozostał do rana. Wczesnego niestety rana. Koty, sąsiedzi oraz mieszkanie zapewne założyliby fanklub, ale im nie wypada albo nie mają czasu. Pikanterii całej sytuacji może również dodać fakt przyjazdu nazajutrz lokatorskiej narzeczonej – Zoji z Rodzicami, lublińskimi opowieściami i przedchorwackimi nadziejami na udane wakacje*. Off się nas nie doczekał bo aura nie sprzyjała (zimno, wietrznie i deszczowo, czyli potencjalnie u Młodego gil do pasa i rzężące w duecie oskrzela) a z błota we włosach wyrosłam jakoś kilka lat temu. Chyba niestety coraz bardziej zauważam fakt, że jakoś się nie wiedzieć kiedy postarzałam prócz aspektu fizycznego również od środka. Inne rzeczy są dla mnie ważne, inne mnie skutecznie zniechęcają i w ogóle czasem mam w poprzek. Rockandrollowa mamuśka rockandrollową mamuśką, a fakt chłodzenia cudzego tyłka do mnie nie przemawia. Swój to choćby i za chwilę mogę jak mnie co chwyci i przytrzyma, ale za cudzy bywam jednak odpowiedzialna. Napadliśmy za to na Ikeę i wracaliśmy do domu z plecakiem wypełnionym po sufit pluszakami. Bo tak. Mamy zielonego jamnika, hipopotama w kolorach, z których wymienię tylko pomarańczowy (bo do tego drugiego się nie przyznam przecież nigdy w życiu i będę obstawać, że zafarbował w praniu), niebieską żyrafą (dla Żyrafy), żółtym wielbłądem (do towarzystwa dla jamnika i hipopotama), dwoma cudnymi pojemnikami na zabawki i kilkoma innymi pierdołami.

* Wakacje nad Adriatykiem udane niezwykle o czym skwapliwie i wzdychając tęsknie do takichż donoszę, albowiem odbieram na bieżąco pochwalne smsy. Generalnie jest im dobrze a nawet jeszcze lepiej. Ech, ach i w ogóle.

Bezdzietność zbilansowana.

Nie_manie Dziecka przez cztery i pół dnia w tygodniu wbrew pozorom nie ma więcej plusów, niż minusów. Przewagi minusów też nie stwierdzono. Mało tego – śmiem twierdzić i to z mocą, że fakt chwilowej bezdzietności nijak nie równoważy plusów z minusami. Bo są tacy, co obstają przy pierwszym, są tacy, co przy drugim a jeszcze inni oznajmiają, że niesie to za sobą tyle samo wad co zalet. Moim zdaniem są to zjawiska zwyczajnie nieporównywalne. Ewentualnie niezwyczajnie porównywalne. Albowiem – w skrócie i grubasząc – plusominusy są zupełnie inne w każdym z nich i nijak nie da się tego odnieść do siebie wzajem. Bo z jednej strony pojawia się coś nowego, na przykład niczym nie ograniczony wieczorny czas wolny – który i tak spędzam całkowicie niezgodnie z niedawnymi postanowieniami, bo zwyczajnie leżę do góry masztem i chrapię w eter – o istnieniu czego dawno zapomniałam, ale z drugiej część myśli i tak jest na zupełnie innych torach, co z kolei ani nie boli, ani nie uwiera, ani nawet nie sprawia, że czuję się niewyraźnie. Bo fajnie jest być dla kogoś takim naj i widzieć zachwyt nawet gdy cała nasza aktywność ogranicza się do liczenia czerwonych samochodów na trasie szybkiego ruchu widocznej z okien autobusu.

Straciliśmy włosy.

Dziadkowie zasadzali się na lokatorskie loki już od dawna. Powstał chytry plan wzięcia Młodego do Fryzjera Damskiego Janeczki albo Saloniku U Doroty, okiełznania ewentualnych prób walki wręcz oraz wzgryz, zawinięcia delikwenta w stosowny do okoliczności kaftan,  wygłuszenia i znieczulenia reszty otoczenia a następnie pozbycia się zbędnego uwłosienia w ułamku sekundy i spędzenia reszty dnia na tuleniu lamentów i liczeniu ofiar. Rozpisałam to na tak dramayczne etapy umyślnie, albowiem podczas pierwszej (i jak dotąd ostatniej) próby szturmu z tym wątłym żywopłotem na Panią Fryzjerkę (a może na odwrót), było w porządku do czasu wyciągnięcia płachty zwanej fartuchem. Lokator najwyraźniej w poprzednim wcieleniu był bykiem i kiepsko reaguje na płachty. Znaczy czas reakcji znakomity, natomiast chyba nie do końca o ten efekt nam chodziło. Bo uzyskaliśmy nagły atak decybeli i istny dramat w Andach. Drugiego podejścia Dziadkowie nie powzięli, skończyło się na chytrym planie. Mamut stwierdził, że nie ma sumienia, Zdzich, że ma dość i tak czy siak sprawa wróciła do mnie. Zadziałałam szybko. Postawiłam Młodego na stołku przed lustrem, wyjęłam maszynkę i oznajmiłam, że podłączę ustrojstwo do kontaktu, zacznie buczeć i zrobimy sobie zabawę w golenie owiec. Obecnie Syn występuje w wersji gustowny jeżyk i ma się znakomicie. Loczki były cudne ale ustaliliśmy, że mają taką właściwość, co to sprawia, że odrastają. Straciliśmy włosy a zyskaliśmy szalenie przystojnego faceta. Taki już chłopięcy chłopak, wcale nie cherubin Botticelli’ego. Podoba mi się.

Zyskaliśmy kotę.

Kota w założeniach miała być dziewczynką, ale nie jesteśmy tego tacy pewni, dlatego pomni kotki o wdzięcznym imieniu Stefan (której historię zapewnie pamiętają długodystansowi bywalcy radzieckiego termosu), pozwalamy sobie na pozostawanie w tymczasowej obserwacji, bo się jeszcze wahamy. Koty najwyraźniej mają problem z seksualnym samookreśleniem i manifestują potrzeby id niejednoznaczną płciowością. Tak by to powiedział Mister Freud. Ja powiem szczerze i prosto z mostu, że dam tej Kocie – względnie temu Kotu – święty spokój i nie będę zwierzu pod ogon zaglądać. Co będzie to będzie – ważne, że ma dom i chyba jest szczęśliwe. Rozgłaskane to to, rozmruczane, nie odstępuje mnie na krok ale nie nachalne. Lubimy się bo ja nie męczę i pozwalam przyjść wtedy, kiedy ma na to ochotę, a nie bo mi się zachciało, a futrzak odwzajemnia się ogólnym ułożeniem, savoir vivrem,  niezaprzeczalnym wdziękiem oraz urokiem osobistym. No i nie straszny mu nawet nelson w wykonaniu Lokatora. Kota ma zadatki na prawdziwego leniwca aczkolwiek z charakterem.

Kota ma dwa miesiące. Mieszka z nami od czwartku i najchętniej zasiedla przestrzeń mojej czerwonej torby podróżnej, której postanowiłam chwilowo nie chować skoro okazała się taka wygodna. Reszta kociego rodzeństwa została dawno rozparcelowana a tej łaciatej kulki nikt nie chciał. No to zechciałam bo przecież jak to tak. Fajna jest.

Teraz na trzy_cztery robimy "dzień dobry"…

… i jakby co to klik

PPP, czyli Pomoc Pilnie Potrzebna

Jeśli ktoś dysponuje samochodem i mógłby/chciałby nam pomóc a także miał czas, chęć oraz ochotę wykonać trasę Warszawa – Ostrów Mazowiecka – Warszawa, byłybyśmy z Halutą niezmiernie szczęśliwe (a Ona to nawet do góry by mogła podskoczyć jakby co).

1. W Ostrowii jest schronisko,
2. w schronisku czeka Miętka, mała piesa rasy ogólnej,
3. ergo – żeby Mission Impossible stała się Possible wystarczy sprawne auto i trochę wolnego czasu.

Prócz funduszy za paliwo, które oczywiście zwracamy, Hal deklaruje słoik pysznych śliwkowych powideł, które popełniła kilka nocy temu oraz placek z wiśniami a ja dorzucę garnek sławnego barszczyku i Lokatorski bohomaz w temacie "piesek" (kredka+kredka).

To jak? Znajdzie się ktoś chętny?

Najchętniej po psiaka pojechałybyśmy w najbliższy czwartek, ale w grę wchodzi oczywiście przesunięcie terminu. Każda propozycja jest cenna, więc serdecznie proszę o odzew na maila albo w komentarzach, albo jak komu wygodnie – byle prędko. Dziękuję bardzo mocno w imieniu schroniskowej Miętki, jej przyszłej pani Haluty, oraz dumnej przyszłej ciotki, znaczy mię 🙂

Panna Jadzia ma wychodne

W związku ze związkiem, że mam teraz tyle wolnego czasu, że z czystym – bo nieużywanym – sumieniem mogę zostawić w domu wielopoziomowy oraz wielowartswowy bałagan i po powrocie zastanę go w nienaruszonym stanie, że generalnie to nic nie muszę i nareszcie nie spieszę się rano by gdzieś zdążyć… bo i tak nie zdążam ale przynajmniej nie mam zadyszki bo o jedno okrążenie mniej do przebiegnięcia… poczułam się jak pies spuszczony z łańcucha i hiperwentylowałam się wolnością.

Rano mogę założyć sukienkę i obcasy – na odpowiednie im i własne części ciała ma się rozumieć – mogę spokojnie wytuszować rzęsy na całej dostępnej parze oczu, a nie jak nierzadko dotychczas, na półtorej. Dobrać sobie kolczyki, albo bransoletkę, albo malin z tekturowej rynienki. Mogę nawet spokojnie wypić kawę i nikt nie woła gromkim dyszkantem: Mamo! Siku/kupę/jeść/pić/lamborghini z szoferem NAŁ!!. Bo tęsknienie, drodzy Państwo, tęsknieniem, ale po chwili przychodzi ta wielka fala euforii, która bierze wielki kij bejsbolowy, wali nas po pysku i wrzeszczy: Kobieto! Freedom, wolna chata i takie tam! Oraz pół butelki Martni w lodówce! I cała banda żelków najprzeróżniejszego autoramentu tylko dla Ciebie!. I żadnych mebli wysmarowanych masłem. I żadnych męskich slipów w rozmiarze XXXS. I żadnych arcytrudnych wyborów: widelec, czy łyżka. O Bogowie! Czyż to nie cudowne jednak, że ten żłobek i ta przerwa i ci Dziadkowie? Taaak. Zdecydowanie. Dziś nadszedł wreszcie dzień z gatunku: Matko, jest dobrze i mogę wszystko… Co ja teraz zrobię???!!!

To całkiem jak wtedy gdy stoję przed ladą z dwudziestoma smakami lodów do wyboru, z czego moich ulubionych jest piętnaście. I nigdy nie wiem co wybrać… więc zawsze wybieram sorbet cytrynowy, mango i coś co akurat jest najdalej ekspedientki.

No to zrobiłam pranie. A potem drugie.

Tak, wiem. Żenada na całej linii. Zamiast iść w tango, w cug, w ciąg i na dzikie chłopy, wracam grzecznie do domu i oczyszczam przedpole. Na swoje usprawiedliwienie Wysoki Blogu mam to, że zanim grzecznie wróciłam byłam całkiem niegrzeczna i było mi wesoło, a poza tym oba prania miały miejsce w absolutnie nieprzepisowych godzinach nocnych. Ale ale. Spotkałam się z Papierówką, Meg i Halutą, jadłam, piłam, gderałam, chichotałam i odreagowywałam różne sprawy. A jak już wracałam to przez park i sobie nawet błogo, w całkowitym bezruchu i bezczasie wysiedziałam jedną przystojną ławeczkę. Bo zawsze jak jestem w tym parku to z Lokatorem, który nagle w dziwny sposób mnoży się oraz wyrasta Mu co najmniej tuzin dodatkowych odnóży. W efekcie biegam po nim – po parku nie po Lokatorze, przynajmniej jak dotąd – zziajana, zdyszana, recytująca "Lokomotywę", śpiewająca o pociągu, udaremniająca próby samoutopienia się Potomstwa bądź ratująca resztę ludzkości od całkowitej zagłady… zabierając Potomstwo z powrotem. Tym razem miałam tyle czasu dla siebie, że aż mnie zamroczyło. I tak sobie wysiedziałam tę ławeczkę, wywietrzyłam głowę, wyodpoczywałam resztę materii i po dwudziestej trzeciej wróciłam spacerkiem do domu. Całe szczęście, że mam cichą pralkę, albowiem w przeciwnym wypadku z całą pewnością natychmiast obszczekałaby mnie Rolada Z Góry wraz ze swoim jakże uroczym, cherlawym ratlerem*.

* nie próbujcie wymówić tej zbitki słownej po spożyciu napojów wyskokowo-wysokoprocentowych – można sobie zwichnąć żuchwę, język oraz reputację.

A dziś na dworze to generalnie był wiatr, wiatr i jeszcze raz wiatr, oraz od czasu do czasu Pan Z Naprzeciwka i jego siateczkowy podkoszulek na ramiączkach. No mrał normalnie. Gdyby ktoś chciał się odchudzać, gorąco polecam widok z mojego biurka w pracy. Mocne wrażenia gwarantowane.

Ale miałam raczej o tym, że mnie naszło, więc Przystojniaczka i Jego usiateczkowany tors pominę.

Bo tak mnie naszło, że naprawdę kocham burzę i wiatr. Nie wiem dokładnie za co, wiem przecież, że piękne i groźne bardzo zarazem być potrafią, ale po prostu uwielbiam te dwa zjawiska. A im bardziej gwałtowne, nieobliczalne, wymykające się spod kontroli, tym bardziej się czuję spokojna, melodyjna, cała kolorowa… od środka. Poza tym na wietrze można wykrzyczeć wszystko. Zawsze zabierze. Tylko dla siebie w dodatku.

To chyba nie przypadek, że ten najbardziej szalony wiatr południa i ja mamy to samo imię.

Na koniec poniedziałku

Na koniec poniedziałku mój telefon w zdjęciach, które sobie robię, zauważa zmęczenie, pomiętą sukienkę i cienie pod okiem. Za to kolczyki całkiem świeżo wydumane i zrealizowane. Z czegoś mandarynkowego i lawy wulkanicznej. Porowate, matowe, inne niż większość tych gładkich i błyszczących, choć barwy mają pełne i nasycone. Już je ulubiam. Zrobiłam je dziś u koleżanki Żyrafy, której malowałam ścianę na balkonie w graffitti. Dostałam zaproszenie na balkon, reklamówkę puszek kolorowych farb w sprayu i polecenie, żeby było wesoło. Chyba wyszło. Przy okazji doniebieściłam nieco drewniany żyrandol, ale to umyślnie, gdyż rzeczony przedmiot uległ był metamorfozie i teraz będzie wisiał sobie w całkiem nowym dizajnie. Potem były rozmowy, ciasto, które ledwo zdążyło ostygnąć i koralikowanie w ramach relaksu. Posiedziałam w bujanym foletu. Wypiłam mohito i jeszcze takie pyszne coś z ananasem i śmietanką, co to świetnie wchodzi i lekutko jakby ścina z nóg. Ale wszystko pod kontrolą. Miło tak się pobujać czasem. Bardzo.

Dom taki pusty i cichy, że aż nie lubię teraz zapalać w nim świateł. Nie sprzątnełam też zabawek z podłogi. W niedzielę zawiozłam Igora do Mamutowa. W tym roku przerwa żłobkowa przypadła na sierpień. Będę Go zabierać na weekendy i wpadać raz w tygodniu przy okazji pierwszej zmiany i końca pracy o piętnastej. Dziadkowie szczęśliwi, Młody w siódmym niebie i chyba tylko mnie jakoś tak nijak, nieparzyście i nie na miejscu. Tak wiem, przecież będę miała teraz wreszcie czas dla siebie, pójdę na zakupy i do kina i wyśpię się może w końcu. Tylko, że… No właśnie. Przesiąkłam tym nieustannym mamowaniem. Sprawia mi masę frajdy fakt, że tyle mogę kogoś nauczyć, tyle Mu pokazać i tyle sama dostrzec na nowo. Po prostu i tak całkowicie zwyczajnie strasznie mi Go brak. I tego, że chce pięciu rzeczy na raz, a każda z nich się wzajemnie z czterema innymi wyklucza, i tego, że wrzeszczy dziko na misia, który śmie nie ruszać się z miejsca, i tego, że potrafi po raz setny zadać to samo pytanie za każdym razem domagając się innej odpowiedzi, i tego, że ni z tego ni z owego podchodzi, mruży oczy, uśmiecha się, zarzuca mi ręcę na szyję i przytulając mnie z całych sił, szepcze mi do ucha: "lubam cię"… a na dobranoc łapie mnie za palec wskazujący, mości się wygodnie i oznajmia: "kocham mojom mamusie", po czym na dobre już chrapie.

Tak, mięknę jak wosk. Trudno się nie rozpłynąć. Im jest starszy i mniej dzieciowy a bardziej swój własny, osobnoczłowieczy, z fochami i preferencjami ale i zaskakującymi pomysłami, wyraźną osobowością, tym trudniej. Choć nie wiem czy to nie paradoks, że wzrusza mnie najbardziej nie ta gugająca i bezbronna lalka leżąca w łóżeczku, którą był, a całkiem fajny facet, który mi rośnie tuż obok. I dla którego jestem absolutnie najwspanialszą na ziemi istotą. Z wzajemnością zresztą.

Na koniec poniedziałku myślę sobie znów, że Syn, to świetna sprawa.
I idę po ciemku myć zęby.
Trzymajcie kciuki, żeby to nie był krem do rąk.
Dobranoc.

Kompleksy i kompleksiki

Zdecydowanie w lipcu nie chciało mi się pisać. To widać. Teraz też mi się nie chce ale mnie wzięła natchła pewna gorąca dyskusja na temat mój ulubiony, czyli WOLNO – NIE WOLNO, którą spowodowało umieszczenie na zimnoblogu, przez Autorkę zresztą, kilku fotek – w założeniu zabawnego komentarza do rodzinnego wyjazdu. Pech chciał, że fotki przedstawiały słowa a nawet zwroty i zdania w języku obcym, który nie wszyscy czytelnicy zimnobloga, w tym ja ale dla mnie to jakby nie stanowi nawet namiastki problemu, rozumieją.

No i niby w czym problem, prawda?

No właśnie dla mnie w niczym, ale po niektórych komentarzach wnoszę, że to najwyraźniej dla czytających potwarz i najgorsza zniewaga. Arogancja po prostu albo w najlepszym przypadku wywyższanie się. Ale to już Zimnu nie raz zarzucano… bo na przykład śmie być nie dość, że inteligentna, opiekuńcza, atrakcyjna, przedsiębiorcza i nie cierpiąca z biedy i niedostatku… to jeszcze szczęśliwa. Hańba! Dajmy Jej po pysku, niech sobie nie myśli.

Też kiedyś zauważyłam, że im bardziej mi w życiu dobrze – z różnych powodów – i tego nie ukrywam, tym więcej mam wrogich przekazów od wirtualnego otoczenia. Ale dotychczas ten przykry wniosek składałam na karb najwyraźniej gnębiącej mnie paranoi. Bo przecież to niemożliwe, żeby aż tak być zawistnym i aż tak musieć leczyć własne kompleksy cudzym kosztem. Osobiście uwielbiam przebywać w otoczeniu ludzi, którzy się kochają, tworzą cudowne i szczęśliwe rodziny i nie mam od razu z tego powodu, że mnie się tak dobrze nie udało, ani poczucia bycia gorszą, ani nie pochłania mnie otchłań galopującej rozpaczy. Nie zazdroszczę. Wiem, że dziwnie brzmi ale ja mogę komuś zazdrościć tego, że ma fajne nogi do samej szyi – bo widocznie niezła kompilacja genów się na to złożyła – a nie tego na co sam zapracował i pracuje. I co mu się należy jak psu miska. A i tych nóg bym nie odrąbała i nie kazała sobie przeszczepić w charakterze endoprotez. Co najwyżej mogę sobie westchnąć, założyć szpilki i pomyśleć jakie mam za to fajne piegi na ramionach.

Świat i jego autochtoni to dla mnie czasami doprawdy przedziwne zjawisko.

Ludzie z reguły mają różne poglądy… i w sumie chwała im za to. Byłoby straszliwie nudno, mdło i rzygliwie gdyby nie mieli. A już to jak i którędy je prezentują to zupełnie inna kwestia. Generalnie bliskie są mi dwa wyznania: każdemu jego raj oraz wrzuć na luz i daj żyć innym. Czasem przeważa pierwsze, czasem drugie ale najczęściej udaje mi się połączyć je w jedno i sobie spokojnie iść tam gdzie lubię, tak jak lubię oraz w tym na co akurat mam ochotę. Kiedyś prawie zemdlała przeze mnie z oburzenia Pewna Pani, bo w 9 miesiącu ciąży i Lokatorem Z Dolnego Piętra wystającym ze mnie wręcz groteskowo (przy wzroście 168 i olbrzymiej piłce w miejscu brzucha bywa śmiesznie) śmiałam upalny dzień przywitać dość wydekoltowaną sukienką. Bo wg niej to się kategorycznie nie godzi i powinnam była się natentychmiast zakryć. Najlepiej kilometrowym brezentem. Jak w ogóle mozna mieć biust w ciąży? Toż to sodoma i gomora. A ja nie dość, że miałam – całkiem niezły podówczas właśnie zresztą – i śmiałam sobie w tej sukience i z tym brzuchem raźno popierdalać, to jeszcze powiedziałam jej, żeby się ugryzła w dupę. A jak nie może to niech ćwiczy jogę. I ogólnie powodzenia.

Natomiast z okazji kategorycznego dyktowania obcym ludziom jak mają się ubierać, żyć, jeść zupę czy co i w jaki sposób pisać na własnym osobistym blogu… to tak zupełnie sobie a muzom przypomina mi się kiepski dowcip o
facecie załatwiającym rozmaite potrzeby na cudzą wycieraczkę, który
to facet następnie w równie cudze co rzeczona wycieraczka drzwi stuka,
równolegle robiąc awarturę, że nie ma papieru.

I jak tak w ogóle można, no.

Nie znam francuskiego. Nie muszę mieć przekładu tego co na zdjęciach by dalej czytywać
Zimno, bo nie czuję się źle nie mając pojęcia co też takiego w tych zdjęciach wydaje się Jej zabawne i godne uwiecznienia, bo nie mam też parcia by każdą zimnonotkę rozkładać na czynniki
pierwsze i analizować w kątach, rzutach i płaszczyznach. Po prostu
bywam tam i się słowem w wyjątkowo mi miły sposób pisanym delektuję. Ale
to ja.

Mam również prawo do spostrzeżeń, że mi się coś nie podoba, tak jak komentujący do komentarzy, ale z
reguły – skoro jestem gdzieś gościem i przylazłam tam sama a nie
przywlókł mnie autor dzieła skutą łańcuchem i śledzić z uwagą kazał – wolę się
zawinąć i poszukać innego kąta bo na jakiekolwiek wywnętrzania w takich przypadkach
zwyczajnie to, co mi się nie podoba, nie zasługuje.

Mogę napisać u siebie na blogu stek obelg i wyzwisk we wszystkich
językach świata i szczerze powiedziawszy średnio mnie zwilża, że nie
wszyscy zrozumieją, albo tych, co zrozumieją, stek ów śmiertelnie
obrazi… bo to MOJE i JA tam piszę co CHCĘ. Na własnej wycieraczce mam prawo nawet jeść makrelę z dżemem… o ile nie spowoduje to śmiertelnego zejścia sąsiadów z okazji specyficznej woni. I wcale nie uważam za aroganckie umieszczanie zapisków, które nie są zrozumiałe dla wszystkich. Tak samo jak nie wydaje mi się niestosowne czytanie u Pani X o tym, że lubi Pana Y bez podawania jego wymiarów, rozmiarów, stanu konta, cyfrowego odcisku palca i peselu.. a ja przecież nadal nie wiem kogo Ona tak lubi. Albo za co. Będzie chciała to opisze, nie to przemilczy i też będzie czarownie.

Natomiast bezsprzecznie aroganckie wydaje mi się dyktowanie np.
autorowi książki, że użył słowa, którego w moim regionie się nie
używa… więc niech prędko zmieni, bo tak! I bo to nieładnie.

Ciekawe, że jakoś niewidomi nie twierdzą uparcie, że wszyscy jesteśmy
tu w cyberświecie arogantami, bo nie doklejamy wersji mówionej i słyszalnej do
wszystkiego o czym piszemy…