Słuchajcie, no więc jestem. Znaczy byłam już wczoraj ale wybitnie nie chciało mi się włóczyć po sieci i wybrałam obiad w Mamutowie (biteczki są absolutnie poza wszelkim konkursem – będą mi się znów śniły przez dwa miesiące póki Zdzich nie zdecyduje się na repetę) a następnie spacer po parku do późnych godzin wieczornych.
Młody szalał. Aczkolwiek później wszystko wróciło niestety do przykrej ostatnimi czasy normy pod tytułem: Mamo, wychodzą mi całkiem nowe zęby, umieram! Biedak straszliwy z Niego, bo nie je, nie śpi i w ogóle oraz generalnie nie, ale po cichu liczę, że wyjdzie znów kilka na raz i potem będzie kilka odcinków świętego spokoju. Jeśli nie to uroczyście przysięgam, że oszaleję.
Tu śmiem napomknąć, że otrzymałam przemiłego e-maila, a w nim stoi jak byk, że działam prorodzinnie. Nie wiem co na to Piękny Roman i kiedy zainkasuję stosowną sumkę za to działanie, ale mam na piśmie: jak czytam Zochę to mi Dzieciów się nie chce i w ogóle won a jak czytam Ciebie to mi się chce. Czy jakoś tak.
I w związku z tym może nie powinnam pisać o ząbkowaniu, albo o konkursie: po ilu próbach pięć łyżek kaszki w końcu znajdzie się w lokatorskim żołądku zamiast panoramicznie rozpościerać się po okolicy. Ale liczę na to, że nawet tak drastyczne sceny batalistyczne nie odstraszą prawdziwych śmiałków.
Poza tym czy ja już pisałam, że nie lubię Dzieci? 😉
Mało ekonomiczne są. Kosztowna i długotrwała hodowla, maksymalne zużycie energii i środków a post faktum przychodzi taki smród i gada: Co Ty matka w ogóle wiesz… No ale jak już zabrnęłam to idę dalej. W końcu teraz wyszłoby tylko z 5 kilo bez kości.
Gwałtowna zmiana tematu.
Co do Hajnówki to przyznam szczerze, że byliśmy chyba najbardziej zaskoczonym zespołem w historii tego konkursu.
Z przesłuchania pamiętam niewiele, gdyż jednak albowiem byłam tak stremowana, że skupiałam się głównie na tym żeby malowniczo nie wyłożyć się jak długa przed komisją, nie zaplątać w kieckę, ustać na obcasach i generalnie wydobyć z siebie cokolwiek, choćby oddech. Głos mi drżał ale życzliwe dusze donoszą, że było czarownie, drżenie było tylko w mojej głowie i nawet było mnie całkiem wyraźnie słychać. Pamiętam za to, że jak popłynął dźwięk to dałam mu się ponieść zupełnie bezwiednie i w zasadzie to śpiewało się samo. Zupełnie jakby dopiero w tych murach i w tych okolicznościach przyrody, odblokowała mi się odpowiednia zapadka. Tam kluczyk pasował. Pasowało wszystko. Nie powiem żebyśmy byli super zadowoleni z występu bo my perfekcjoniści i zawsze masę potknięć i pomyłek wychwycimy, ale to akurat według mnie bardzo dobra cecha. Nawet Nowy, który zrobił mi super-niespodziewankę i przyjechał z Warszawy na to nasze pół godziny, twierdził, że wszyscy pytani przez Niego chórzyści zgodnie marudzili, a Jemu podobało się bardzo. I chyba nie tylko Jemu…
Potem było już z górki.
Co prawda koncert plenerowy wyszedł tak, że wolę go nie pamiętać, bo nie był najlepszą wizytówką naszego chóru, ale z drugiej strony w takim zimnie i bez przygotowania to tylko kaczorowi w Zimnej Wodzie staje…
Jeszcze na studiach na zajęciach z logiki prowadzący je profesor podał nam przykład typowego błędu. W formie żartu z nazwą pewnej miejscowości w tle. Na przystanku PKS zdyszana kobiecina otwiera drzwi szykującego się już do odjazdu autobusu i woła do kierowcy: – Panie! Staje w Zimnej Wodzie? Na to kierowca: – Chyba kaczorowi.
W ogóle to miejsce urzeka. Małe miasteczko, w którym co krok strojna cerkiew i wszyscy zdają sie żyć tym corocznym konkursem chóralnym. W końcu jest tam organizowany od lat idących już w setki. Organizatorzy zresztą spisali się na medal. Byliśmy już w wielu miejscach ale Dni Muzyki Cerkiewnej w Hajnówce pozostawiły w nas najlepsze wspomnienia. Nie tylko z uwagi na werdykt jury. Noclegi, posiłki, opieka nad naszą grupą – wszystko było dopięte na ostatni guzik i pyszne. A do Dworku, w którym nocowaliśmy warto będzie powracać na całkiem prywatne wakacje, bo okolica przepiękna a warunki lokalowe wybitne. Nawet łóżeczka dziecięce w pokojach. Tylko brać znajomych i wyruszać.
Najmilej patrzyłam jednak na ludzi. Żyją tam obok siebie w całkowitej zgodzie katolicy i wyznawcy prawosławia, mieszają się języki i akcenty, nikt nikomu nie wadzi i nie poucza, że moja racja mojsza a moja religia lepsza. Każdy wierzy w to co chce i żyje jak chce i potrafi. Tam po prostu jest to naturalne. Bo tak było od zawsze. Takie obrazki zawsze uczą mnie pokory i tolerancji.
Na sobotnie ogłoszenie wyników poszliśmy z przeświadczeniem, że naprawdę super byłoby dostać wyróżnienie. Choć po cichu każdy liczył na to trzecie miejsce… Myśmy przecież pojechali tam za przygodą bardziej niż po laury, zobaczyć jak to jest, zmierzyć się z chórami, dla których cerkiewne brzmienie to druga skóra a cyrylicą piszą notatki w nutach, które nie miały dylematu czy wymawiać jewo czy jego i nie spierały się co może oznaczać ten dziwny znaczek po n, które nie istnieją dopiero sześc lat… a kilkadziesiąt i wreszcie, których członkowie są po akademiach muzycznych, albo w trakcie. Startowaliśmy w kategorii chórów akademickich i mieliśmy bardzo mocnych przeciwników. W zasadzie tylko jeden z tych „naszych” chórów wydawał nam się ciut gorszy. Ciut. Inne zdecydowanie mocniejsze.
Gdy odczytywano wyniki chyba wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Nie było wyróżnień. Trzecie miejsce przyznano Chórowi Politechniki Gdańskiej, który śpiewał dzień przed nami i ponoć występ miał bardzo dobry – był jednym z naszych poważniejszych konkurentów. W tym momencie nieco zrzedły nam miny. Ale jakimś zupełnie absurdalnym marzeniem wciąż koncentrowaliśmy się, że może stał się cud i mamy drugie. Profesor Sokołowska wyczytała, że są dwa drugie miejsca ex aequo. Była szansa. I co? I nic. Gdy odczytano, że dostają je Chór Państwowej Akademii Nauk Ukrainy „Zołoti Worota” oraz Iwanowski Chór Kameralny z Rosji straciliśmy nadzieję. Słyszeliśmy ich. Zwłaszcza ten z Kijowa. Za wysokie progi. Siedzieliśmy tam i powoli zaczynało do nas docierać, że wrócimy z pustymi rękami, nawet bez wyróżnienia… gdy nagle z głośników padło: Pierwsze miejsce otrzymuje Chór Akademicki Politechniki Warszawskiej.
Ludzie kochane!!!
Takiej radości chyba dawno ta sala nie widziała. Piski, ogólna wrzawa i łzy wzruszenia. I my z Anią telefonujące do Arsena, który leżał w szpitalu z chorym sercem. Że wygraliśmy, że mamy pierwsze miejsce i że dziękujemy… bo bez Niego tego wszystkiego po prostu by nie było. Zryczeliśmy się wszyscy jak bobry. Naprawdę. Nikt się nie spodziewał…
Grand Prix całego festiwalu dostał Chór Państwowego Kolegium Sztuk z Białorusi. Absolwenci i studenci Akademii Muzycznej. Oni byli w ogóle poza konkursem. A my? A my z niedowierzaniem przyjęliśmy, że w śpiewaniu muzyki cerkiewnej jesteśmy najlepszym polskim chórem akademickim. Najlepszym w ogóle z naszej kategorii. I to, że wygraliśmy z Ukrainą, czy Rosją w „ichniej” muzyce, jest dla nas wielkim wydarzeniem. I pomyśleć, że większość z nas bardziej zna się na budowie głośnika albo opornikach niż na czytaniu nut czy akordach. My bez muzycznych szkół. My tylko pasjonaci.
Na koncercie laureatów już nie drżał mi głos. I koleżanka twierdzi, że widziała jak siedzący w pierwszym rzędzie zwierzchnik kościoła prawosławnego arcybiskup Sawa wycierał mokre oczy gdyśmy śpiewały solowe trio wozniesu tia boże moj… I słyszałam swój głos. Prawie mogłam go dotknać.
Zanim zaczęliśmy śpiewać konferansjer zapowiedział, że nagrodę dedykujemy Arsenowi Szkurhanowi, w podziękowaniu za przygotowanie i pracę. Tak chcieliśmy. Co prawda on powiedział występ a miał powiedzieć nagrodę, bo tak mu pamiętam na kartce napisałam, ale i tak wiem, że Arsen się wzruszy. Zasłużył. Gdy przyjechaliśmy do Warszawy była 23. I kto nas powitał pod siedzibą? Właśnie On. Nowy mówi, że gdy przyjechał, Arsen już czekał. Tego dnia wyszedł ze szpitala i stał tam powtarzając raz po raz: najlepszy zespół, najlepszy zespół…
I być może obudziliśmy kogoś na Koszykowej, jeśli tak to przepraszamy ale musieliśmy tam na środku ulicy zaśpiewać Arsenowi. Bo przecież nas w Hajnówce nie słyszał.
Nie wiem, nie umiem tego wyjaśnić ale w takich chwilach właśnie czuję, że warto było to wszystko robić, poświęcać, zdzierać i wymęczać. Pakować siebie i Małego dwa razy w tygodniu w środki lokomocji w obie strony, nawet zimą, taszczyć toboły i wózek (dwa razy po czterdzieści dwa schodki i tak we wtorki i czwartki plus dodatki środowe – właśnie policzyłam) wyjeżdżać na warsztaty gdzie kilka godzin dziennie śpiewania i notoryczny deficyt snu, ogarniać jedną ręką nuty a drugą niemowlę, kąpać Lokatora w plastikowej misce na środku małego pokoiku gdzieś w górach i usypiać Go przy dźwiękach Rammsteina oraz zaangażowanych pieśni Dużego płynących z korytarza nawet w najodleglejsze zakamarki kosmosu. Że warto mieć swoją pasję i o nią walczyć. O prawo do niej, o organizację z samym sobą i zmęczeniem, o czas z resztą świata. O możliwość przychodzenia na próby z Dzieckiem już chyba walczyć nie mam prawa ani siły, więc pewnie na tym zakończę swoją karierę wokalną, trochę szkoda ale trudno. Warto było choć tyle tej miłości muzycznej mieć. Zupełnie na własność. I nieważne, że pojechałam z gorączką i katarem. Nieważne. Bo ostatnio taka dumna czułam się gdy Igor powiedział mama.
A potem wieczorem kasując ze skrzynki esemesy trafiłam na swój jeden do Nowego:
– Mam takie marzenie… żebyśmy wygrali…
I dostałam odpowiedź:
– Trzymam kciuki za Twoje marzenie.
Spełniają mi się.
Spełniają.
________________________________
A dla tych co jeszcze chcieliby, koncert ostatniej szansy w Warszawie. Czwartek, godzina 19.00, wstęp wolny.
Namiastka ledwie, bo nie w cerkwii a w Małej Auli PW ale zawsze.
Szczegóły
A TU linka od Majeczki – można posłuchać tego co było w Cerkwii Marii Magdaleny tydzień przed Hajnówką. Jak będzie nagranie z Hajnówki – wrzucę.