W telewizyjnej jedynce właśnie puszczają „Ptaśka”. To chyba jedyna książka Whartona, która mi zapadła w pamięć. Reszta albo była przereklamowana albo nudna. No dobra. „Tato” to drugi wyjątek. Nie wiem o co w tym chodzi ale jest taka prawidłowość, że im autor staje się popularniejszy, tym bardziej mnie rozczarowuje w finale. Choć być może to też kwestia rosnących oczekiwań? W końcu taki Czytelnik rośnie i dojrzewa mentalnie, chce czegoś nowego, lepszego. Nie wiem czy bym sprostała takiej presji.
Chwilowo na półeczce pietrzy się stosik oczekujący na swoją kolej. Na górze Mira Lobe i „Babcia na jabłoni”. Bo tak.
Wracając do telewizji… Nie napiszę nic nowego gdy wspomnę, że gdy już emitują coś na czym nie wzmaga mi się perystaltyka jelit albo nie mam ochoty przy pomocy dwóch pięknie oszlifownych kamyczków porządnie uszkodzić reżysera, to z reguły odbywa się to w porze, kiedy nawet niegrzeczne dziewczynki już dawno chrapią i mają kolorowe sny. Koszmar jakiś. Albo oglądać albo się wyspać. Albo przynajmniej próbować. Też mi alternatywa.
Weekend spedziłam w towarzystwie jednej kobiety i trzech mężczyzn. Plaża. Dosłownie i w przenośni. Lukrecja z Nikodemem pokazywali świat swojemu Maciejowi a ja ratowałam ten sam świat przez moim Lokatorem, który właśnie z impetem wkracza w bunt dwulatka i przyprawia mnie o nieczyste myśli o piekarniku, lodówce i pralkowej opcji wirowanie. Lokator bowiem potrafi. Niestety trafił na oporny egzemplarz matki, czyli mnie, która jest zbyt konsekwentna albo zbyt leniwa – a najpewniej pół na pół – by przejmować się popisami czy wybuchami gwałtownej złości. Przejdzie. Będzie musiało. Przetrzymałam kolki i trzymiesięczny brak snu to już nawet hiszpańska inkwizycja mnie nie ruszy. Chyba, że sprawdzi gdzie mam łaskotki.
Lokator kąpał się na golasa w wodzie i po kwikach wnoszę, że w okolicy nie było szczęśliwszego młodziana. Albo się skrzętnie ukrył. Kąpiel miała być koniecznością – bo oczywiście świeżo nakremowany siuwaksem z filtrem pacnął w piach i wyglądał jak żywa reklama wczasów na Saharze – a okazała się przednią zabawą. Żałuję, że nie potrafię pływać. Z chęcią chodziłabym z Młodym na basen. A tak to niby mogłabym łazić w tym brodziku czy jak to tam zwą, ale wiele to bym Dziecia nie nauczyła. Ewentualnie jak wygląda celulitis.
I tyle wrażeń.
Wróciłam dziś do domu i… nie poznałam mieszkania. Ściślej rzecz ujmując drzwi. Nie żebym miała zaniki pamięci ale jakoś sobie nie przypominam żebym je malowała. Drzwi pierwotnie były zielone i nieco odrapane. Wpłynęła też na nie nieco renowacja klatki schodowej i rozmaite mieszaniny farby, które raz po raz ścierałam przez snem gdzieś pomiędzy gotowaniem obiadu na następny dzień, szykowaniem żłobkowej wyprawki a zastanawianiem się czemu jeszcze właściwie nie leżę w łóżku. Bo robotnicy mieli gest i zamach.
Dziś wracam… drzwi brązowe. Pięknie błyszczące, pachnące świeżym malowaniem i w ogóle jak to. Trochę mnie wcięło. Najlepsze, że całkiem ładnie Temu Komuś Kto Pomalował Moje Drzwi to malowanie wyszło. Bo przyznam szczerze, że się bałam je otworzyć, żeby mnie nie rozśmieszyły zielone obwódki. Obwódek brak. Pełen profesjonalizm. I nawet plakietka „Bajtki Małe Dwa” grzecznie czekała z boku nietknięta rozdarciem czy innym strasznym losem. Normalnie zaczynam żałować, że nie zostawiłam otwartego mieszkania. Może by posprzątali.
Ale żeby już nie można było nawet drzwi samych zostawić?
Ja to mam zawsze szczęście do zdarzeń cokolwiek niecodziennych, a nawet – nie bójmy się tego słowa – dziwnych. Kluczyk, który po wymianie domofonu i skrzynek na listy dostałam do własnej, pasuje do skrzynki
Sąsiada Z Dołu. Za to jego kluczem fantastycznie otwiera się skrzynkę Sąsiadki Z Drugiego Piętra a jej – skrzynkę Strucla Zza Ściany. Do mojej kluczyk miała Starsza Pani z końca korytarza. Nie odnaleźliśmy jeszcze właściciela jej metalowego kawałka luksusu ale ośmielamy się mieć nadzieję, że mieszka w naszym budynku. Czarownie, nieprawdaż?
Na bezludnej wyspie pewnie trafiłabym na dwudzieste plenum albo pielgrzymkę.