Drobiazgi

Dostałam kartkę z Bułgarii. Od mojego chóru. Są na niej kolorowe muszelki, pozdrowienia i podpisy wszystkich, którzy pojechali – no dobra brakuje imienia Kolegi Od Prania ale oboje dobrze wiemy, że musiał się wyróżnić. Nie byłby sobą.

Tęsknię za nimi. Za nimi razem i za każdym z osobna. Z Halutą wymieniałyśmy smsy, więc byłam niby na bieżąco, ale to nie to samo. Pierwszy raz nie byłam na warsztatach razem z nimi. Nawet gdy urodził się Lokator mieliśmy oboje tylko dwa miesiące przerwy. A chwilę potem była zima z chórem w Grybowie. I było kąpanie niemowlaka w małej plastikowej misce pośrodku pokoju i obserwowanie jak usypia na próbach nawet przy forte fortissimo a potem nocne muzykowanie na korytarzu. I śnieg i stromizny i w ogóle surwiwal niezły. Ale czułam się wspaniale.

Dzielność nad dzielnościami to była.

A teraz mimo, że są daleko pamiętali.
Niesamowicie ciepła niespodzianka.

Dostałam też książkę „Rozmowa z Bajką”. A wraz z nią dedykację. Miłą.
Drogi Jacobie Kotowski – lektura na pewno nie będzie stratą czasu.

I Igor jak mnie zobaczył w żłobku to tak pobiegł, że normalnie aż żałuję, że nie zmierzyłam Mu czasu. Taaaka radość. Poszliśmy do parku nałapać słońca i bardzo długo patrzyliśmy na niebo. Ja opowiadałam jakie kształty widzę w chmurach a Młody słuchał jak zaklęty. Najfajniejsza była w kształcie żelazka.

I komentarze przytulne, i mail…

I telefon od Chudej…

Nie no, w ogóle strasznie dużo dziś dostałam.

Dziękuję

Chory chorszy trup

Dziś czuję się bardzo źle. Nie znoszę się tak czuć i dzieje sie to raz na ruski rok ale czasem jak widać się dzieje. Mam ochotę odgryźć sobie głowę. Albo pobawić się filipinką i trochę rozerwać. W zasadzie to nie wiem co mi jest. Boli mnie głowa, jest mi niedobrze i czuję każdy mięsień z osobna. Droga Kasiu, czy musimy mieć tylemięśni? Na kij mi one skoro i tak używam sześciu. O rety no…

Lubię jak nic mi nie jest, chodzę sobie normalnie i bez grymasów, nie mdli mnie na widok ulubionego spaghetti i ogólnie nie jestem spiczniała. Gdybym była hipochondrykiem mogłabym sobie przynajmniej trochę spektakularnie poumierać. Chociaż nie, najpierw musiałabym znaleźć jelenia co by się nade mną odrobinę politował, podoglądał, pochylił z troską. A tak to nici z dziczyzny. Nie sezon na rykowiska a i ze mnie hipochondryk jak z koziej dupy waltornia.

A jeszcze do całości akcji dochodzi godzina dziewiętnasta, kiedy to radośnie i w podskokach wyjdę z pracy i udam się na spotkanie Syna oraz Jego aktywności wszelakich. Czyli ahoj przygodo i mogę się osobiście cmoknąć w jakąś przygodną pompkę, że odpocznę. Choć trochę. Se.

Buuu…
Niech mnie ktoś przytuli.

O telewizji, kąpielach w piasku i Tajemniczym Malarzu

W telewizyjnej jedynce właśnie puszczają „Ptaśka”. To chyba jedyna książka Whartona, która mi zapadła w pamięć. Reszta albo była przereklamowana albo nudna. No dobra. „Tato” to drugi wyjątek. Nie wiem o co w tym chodzi ale jest taka prawidłowość, że im autor staje się popularniejszy, tym bardziej mnie rozczarowuje w finale. Choć być może to też kwestia rosnących oczekiwań? W końcu taki Czytelnik rośnie i dojrzewa mentalnie, chce czegoś nowego, lepszego. Nie wiem czy bym sprostała takiej presji.

Chwilowo na półeczce pietrzy się stosik oczekujący na swoją kolej. Na górze Mira Lobe i „Babcia na jabłoni”. Bo tak.

Wracając do telewizji… Nie napiszę nic nowego gdy wspomnę, że gdy już emitują coś na czym nie wzmaga mi się perystaltyka jelit albo nie mam ochoty przy pomocy dwóch pięknie oszlifownych kamyczków porządnie uszkodzić reżysera, to z reguły odbywa się to w porze, kiedy nawet niegrzeczne dziewczynki już dawno chrapią i mają kolorowe sny. Koszmar jakiś. Albo oglądać albo się wyspać. Albo przynajmniej próbować. Też mi alternatywa.

Weekend spedziłam w towarzystwie jednej kobiety i trzech mężczyzn. Plaża. Dosłownie i w przenośni. Lukrecja z Nikodemem pokazywali świat swojemu Maciejowi a ja ratowałam ten sam świat przez moim Lokatorem, który właśnie z impetem wkracza w bunt dwulatka i przyprawia mnie o nieczyste myśli o piekarniku, lodówce i pralkowej opcji wirowanie. Lokator bowiem potrafi. Niestety trafił na oporny egzemplarz matki, czyli mnie, która jest zbyt konsekwentna albo zbyt leniwa – a najpewniej pół na pół – by przejmować się popisami czy wybuchami gwałtownej złości. Przejdzie. Będzie musiało. Przetrzymałam kolki i trzymiesięczny brak snu to już nawet hiszpańska inkwizycja mnie nie ruszy. Chyba, że sprawdzi gdzie mam łaskotki.

Lokator kąpał się na golasa w wodzie i po kwikach wnoszę, że w okolicy nie było szczęśliwszego młodziana. Albo się skrzętnie ukrył. Kąpiel miała być koniecznością – bo oczywiście świeżo nakremowany siuwaksem z filtrem pacnął w piach i wyglądał jak żywa reklama wczasów na Saharze – a okazała się przednią zabawą. Żałuję, że nie potrafię pływać. Z chęcią chodziłabym z Młodym na basen. A tak to niby mogłabym łazić w tym brodziku czy jak to tam zwą, ale wiele to bym Dziecia nie nauczyła. Ewentualnie jak wygląda celulitis.

I tyle wrażeń.

Wróciłam dziś do domu i… nie poznałam mieszkania. Ściślej rzecz ujmując drzwi. Nie żebym miała zaniki pamięci ale jakoś sobie nie przypominam żebym je malowała. Drzwi pierwotnie były zielone i nieco odrapane. Wpłynęła też na nie nieco renowacja klatki schodowej i rozmaite mieszaniny farby, które raz po raz ścierałam przez snem gdzieś pomiędzy gotowaniem obiadu na następny dzień, szykowaniem żłobkowej wyprawki a zastanawianiem się czemu jeszcze właściwie nie leżę w łóżku. Bo robotnicy mieli gest i zamach.

Dziś wracam… drzwi brązowe. Pięknie błyszczące, pachnące świeżym malowaniem i w ogóle jak to. Trochę mnie wcięło. Najlepsze, że całkiem ładnie Temu Komuś Kto Pomalował Moje Drzwi to malowanie wyszło. Bo przyznam szczerze, że się bałam je otworzyć, żeby mnie nie rozśmieszyły zielone obwódki. Obwódek brak. Pełen profesjonalizm. I nawet plakietka „Bajtki Małe Dwa” grzecznie czekała z boku nietknięta rozdarciem czy innym strasznym losem. Normalnie zaczynam żałować, że nie zostawiłam otwartego mieszkania. Może by posprzątali.

Ale żeby już nie można było nawet drzwi samych zostawić?

Ja to mam zawsze szczęście do zdarzeń cokolwiek niecodziennych, a nawet – nie bójmy się tego słowa – dziwnych. Kluczyk, który po wymianie domofonu i skrzynek na listy dostałam do własnej, pasuje do skrzynki
Sąsiada Z Dołu. Za to jego kluczem fantastycznie otwiera się skrzynkę Sąsiadki Z Drugiego Piętra a jej – skrzynkę Strucla Zza Ściany. Do mojej kluczyk miała Starsza Pani z końca korytarza. Nie odnaleźliśmy jeszcze właściciela jej metalowego kawałka luksusu ale ośmielamy się mieć nadzieję, że mieszka w naszym budynku. Czarownie, nieprawdaż?

Na bezludnej wyspie pewnie trafiłabym na dwudzieste plenum albo pielgrzymkę.

Sztylpy z kurdybanu

Siedzę sobie w dość niedbałej pozie, oglądam jeden odcinek Prison Break’a po drugim, jem popcorn i jestem prawie w kinie. Do tego na podorędziu jakby mi się znudziło mam winogrona i białe reńskie półwytrawne. A na półeczce założona gdzieś w połowie „Miłość w czasach zarazy”. I sama nie wiem czy mi dobrze. Pewnie powinno.

Dzieć śpi i tylko od czasu do czasu z łóżeczka w rogu dobiega coś na kształt przyczajonego rechotu. Nie wiem co On ma za sny ale już się boję dorastania. Przez skórę czuję, że będzie ciekawie. A jak wdał się w mamusię – a wszelkie parametry na to wskazują – to dość prędko osiwieję. I chyba nawet żaden jesteś_tego_wisła nie pomoże.

Poza tym w związku z Dzieciem boję się jeszcze, że co prawda jeszcze dwóch lat nie skończył ale ja nie rozejrzałam się jak dotąd za przedszkolem. A coś mi się widzi, że jak trzeba było jakoś przy okazji żłobka a najchętniej w ubiegłym stuleciu, to się chyba z lekka wnerwię i coś mną zatrzęsie. Czy Państwo mają może takie informacje? Bo ja nie wiem czy już rozpaczać czy jeszcze trochę potrenować przed lustrem w łazience.

W każdym razie te różowizny to nie u mnie na horyzoncie.

Chór mi wyjechał do Bułgarii a ja przecież w nowej pracy to i bez urlopu. Przychodzą od czasu do czasu esemsy, że plaża, arbuzy takie, że hej i ogólna sielanka. Rety jak mi się nie chce tu być. Pierwsze warsztaty, na które nie wyjechałam z nimi odkąd w tym chórze jestem. Ech. Nawet z maleńkim Lokatorem pojechałam w góry zimą a teraz? Teraz cóż. Kwestia priorytetów.

A pamiętają może Czytelnicy krzesełka i stoliki?

Co mają nie pamiętać. Przecież ledwie dwie notki niżej o tym mowa. Ale do czego zmierzam… Otóż za tydzień w weekend kolejna akcja ASPIRYNA. Tym razem – uwaga! uwaga! – będziemy zrywać wszystko co dotąd nalepiliśmy, bo zmieniła się koncepcja. I nalepiać nowe.

Ach jak radośnie podskakuję sobie w duchu z tego powodu…

Słychać dudnienie? Bo chodaki mam. Tak, lubię sobie czasem dla sportu powkurwiać w nocy sąsiadów w dołu.

Oczywiście nigdy w życiu nie dałabym się na to zdzieranie i klejenie łans egejn namówić normalnie i na samą wzmiankę o próbie odklejenia każdej jebanej literki, którą z takim poświęceniem doklejałam do poprzedniej – co by równo i jak pan klient przykazał – dostałabym piany na pysku i zjeżonej sierści poza pyskiem… ale skoro płacą to proszę bardzo. Mogę nawet wydrapać kozikiem „love krowe”. Czemu by nie. Albo postepować.

Tymczasem relaksuję się i mam większość różnych spraw w głębokim a solidnym poważaniu. Bo i po co mam się stresować po próżnicy. Od poniedziałku zdążę.

Jutro… znaczy dzisiaj… jedziemy sobie z Lokatorem nad Zegrze a w niedzielę na wyścigi konne, gdzie Ciocia Kata nauczy moje Dziecko wielu niepoprawnych politycznie dowcipów a ja zapewne popełnię kilka nieparlamentanych zwrotów… akcji.

Taki drobiazg

Kiedy Jacek z Plackiem alias Lech z Jarkiem ukradli już księżyc, na ich drodze stanęła czarownica z kotem na ramieniu. Chłopcy wiedzieli już wtedy, że świadków przestępstwa trzeba się pozbywać. Nie mieli tyle odwagi, by zabić. Dlatego Lech wziął czarownicę, a Jarosław kota.

😉

Z kraju i ze świata

Weszłam dziś po sporej przerwie na bloga Mig i autentycznie mnie wcięło. Normalnie się rozmrugałam jakoś. Mają Syna, tak? Matko kolorowa. To fantastyczne.

A to, że nic nie napisała uważam za wspaniałe. I podziwiam. Ja tam musiałam pisać, że mi stopy spuchły a wredne babsko w tramwaju znów wcisnęło łokieć w pracy pośladek Lokatora. Każdego dnia. Pękłabym gdybym tego gdzieś nie wytrukała. A i potem fajnie się wraca i czyta, że tego to a tego dnia pomyślałam sobie to i to. I popchnęłam tym. Typowe to ale jak widać było mi niezbędne. Sporo z nas chyba ma taką potrzebę napisania, uwidocznienia, zaistnienia. Dla mnie napisane było takie… namacalne. Uwierzyłam chyba dopiero jak opisywałam.

No ale proszę. Nowy Człowiek na horyzoncie. Jeszcze jeden. Staś u Wife.

Ja nie wiem gdzie byłam przez ostatnie miesiące. Chyba pora powymiatać te pajęczyny i zacząć żyć. Nadrobić zaległości w witrualnym czytelnictwie i takie tam.

Ktoś się jeszcze niespodziewanie romnożył? Przyznać się tam.

Strasznie mnie poruszyła ta nowina jedna i druga – dla mnie nowina, bo wiem, że reszta świata wie. Siedzę teraz i się uśmiecham do monitora. I bardzo się cieszę. Bardzo. I jestem przekonana, że Habibi i Staś będą szczęśliwi. Choć wcale nie znam przecież ich rodziców. Tak, myślę o całkiem obcych osobach i posyłam w ich kierunku solidną dawkę pozytywnej energii. Czasem tak mam.

————————-

CHUDA URODZIŁA !!!!

🙂

Tadam! Powitajmy Michałka…
Boże jak się cieszę :)))

Czerwona gałeczka idzie sobie przez las…

Urzekła mnie reklama piwa. Piwa nie lubię – bo nie – ale reklama jest po prostu boska. Tak, tak. Mówię o dowcipach opowiadanych skazańcowi siedzącemu na krześle elektrycznym. I tekst.
Nie odbierajmy życia zbyt poważnie.

Boskie.

A z innych typów – reklama Perroni. Te bąbelki, ujęcia, zmontowane klatki, kiwnięcia i rytm. Bardzo energetyczne i z pomysłem. Lubię takie.

Z rzeczy przyziemnych acz miłych, kupiłam sobie czerwoną sukienkę. Ot tak. Za całe trzy złote w second handzie. Oczywiście jak się w nią ubrałam, włożyłam kolczyki i obcas z butem taki, że matko_boska_jak_się_w_tym_chodzi, wrażenie było. Piorunujące wręcz. I to w tym pozytywnym znaczeniu. A następnego dnia za kolejne trzy piękną małą czarno-białą, w której sama się czuję pięknie.

Nie wiem co jest, bo niektórzy stasznie na ciuchlandy marudzą, ale ja zawsze wyjdę stamtąd z czymś wystrzałowym, albo zwyczajnie fajnym. Zresztą w gruncie rzeczy jak dobrze pomyślę, to chyba tylko kilka rzeczy mam z takich zwyczajnych sklepów przez S co z metkami i nowe. Choć nie wiem czemu takie to istotne, bo i w second handzie nie raz i nie dwa zdarzało mi się kupić nówki sztuki nie śmigane. Igora ubrania też zawsze kupowałam za grosze. Mam kilka „swoich” sklepów, w których tanio i miło i bardzo często jakaś Pani Basia czy inna Zosia odłoży mi to i owo „bo widziała, że ja takie lubię i sobie pomyślała”. Warto chyba. A jak mi się coś znudzi, opatrzy i onosi, bez żalu acz często z zyskiem opylam na allegro. I w ten sposób pieniądz w obrocie a ja mam tę czerwoną kiecę i jest mi zabójczo.

Ach. Czasem to lubię to rasowe babsko w sobie 😉

Stolików też nie cierpię

Miało być już z górki. Miało być tylko 180 kompletów metalowych nóg do skręcenia i po krzyku. I oto stoliki. Po krzesełkach z ich każdą z osobna literką wszystko jawiło się prostsze.

I co?

I okazało się, że owszem stoły skomplikowane nie są ale jedyne co łączy trzy metalowe nogi z przypasowanym do nich kompletem śrubko-wkrętek to karton, w którym znajdują się owe eksponaty. I tak wygladał każdy. Ze śrubko-wkrętów średnio dobre były dwa. W porywach do trzech ale nie bez bólu.

Klęliśmy parszywie. Aż dziw bierze, że nie trafił nas jakiś nagły szlag. Od dziesiątej do piętnastej zrobiliśmy we troje dwadzieścia stolików. A i tak żadnego z sześciośrubowym zestawem. Z reguły dało się wkręcić cztery i pół. A i to na ogół po kilkudziesięciu bojowych okrzykach. Reszta jest milczeniem. Moimi zdecydowanymi faworytami były dwa stoły, w których otworki nawiercono jak sądzę siłą woli i to w delirium. Kompatybilność zerowa i podobne toto raczej do chwytów na flet.

Przy okazji dowiedziałam się, że kobieta z wkrętarką wygląda niesłychanie ponętnie i prawdopodobnie będę teraz występować w snach Kolegi Krzysztofa w charakterze wampa na etacie.

Nie pamiętam czy Kolega Krzysztof został pouczony na okoliczność kobiety, wkrętarki, panoramicznego wkurwu i dość ryzykownej korelacji pomiędzy tymi elementami ale myślę, że jeśli nawet nie został, szybko sam się zorientuje.

Dziś w Pracy Właściwej byłam dość nieprzytomna. A jak wszyscy zaczęli opowiadać co robili w weekend to dostałam czkawki. Komplet wypoczynkowy Jezus… kurna chata.

Z rzeczy do kolekcjonowania w kieszeni płaszcza… dostałam maila.

Bo w końcu tak mi tu pisaliście o Bajce Książkowej, że postanowiłam sprawdzić i zamówiłam sobie na stronie wydawnictwa jeden egzemplarz. Całkowicie inkoguto bo imiennie i nazwiskowo. Bez ksywek. Trzeba wszak sprawdzić czy to na pewno nie o mnie, bo może o czymś nie pamiętam a powinnam.

No to napisałam. Wczoraj wieczorem. A dziś rano dostałam maila. Od autora. Że zna mojego bloga i pamięta i lubi, a zwłaszcza lokatorskiego bo sam ma Córkę w Lokatora wieku. I w ogóle szalenie miło mi się zrobiło i jakoś tak ciepło koło serducha. A rozpoznać to mnie chyba po adresie mailowym musiał. Dostałam też namiar na jego blog. Wraz z kompletem kluczy do archiwum i innych takich.

I napisałam, że może w takim razie dedykacja…
I przyszła odpowiedź, że już o tym pomyślał…
Czyli spotkaliśmy się w pół myśli.

Miłe prawda?

A jak trudno się pisze dedykacje mam się ponoć dowiedzieć jak wydam własną książkę. Dobre sobie 😉

Strasznie dużo niesamowitych niesamowitości mi się przytrafia. A ostatnio śniło mi się, że zostałam Księżniczką, taką prawdziwą, z fiokiem i z wysokiej wieży ciskałam w rycerzy garami krupniku. I każdego poprawiałam laczkiem. W wolnych chwilach zaś dekapitowałam smoki przy użyciu poręcznej wyrzutni pocztowych stemplownic. A następnie rechotałam przeciągle.

Urocze. Doprawdy.

Kobieta pracująca

Uroczyście przysięgam, że jeszcze jedna aspiryna i się porzygam. Panoramicznie i wielopoziomowo. I od razu mówię, że nie boli mnie głowa, nie mam dreszczy, kaca tudzież kłucia w boku. Mam za to znacznie przekroczony poziom zmęczenia materiału i organiczny – całkiem świeżo nabyty – wstręt do literek, cytryn, listków, kółeczek i temu podobnych pierdoletów. A największy mam do nalepek i krzeseł. Matko jak ja nienawidzę nalepek i krzeseł. Przysięgam, że od dziś siadam wyłącznie w fotelach. Albo leżę. O! To jest myśl! Poproszę o zmianę trybu pracy. Tylko lażąca. Marzę o horyzontalnym poszerzaniu horyzontów. I najchętniej na Seszelach. Z hamakiem, drinkiem z palemką i masażem stóp. Tylko żadnych aspiryn! Apage aspiryna.

I w ogóle jest radośnie.

Tak tak, jak kto bystry to już sobie połączył i ma.

Od teraz gdy zobaczycie w jakiejś aptece krzesełko w kształcie cytryny firmujące ten popularny produkt, pomyślcie o mnie ciepło. Tak to ja. Tymi ręcami. /Chyba, że koleżanka Goga. Bo Ona też musi ubóstwiać aspirynę./ A potem zwróćcie uwagę, że każda literka została naklejona oddzielnie i wyobraźcie sobie jak się trzeba nagimnastykować i nakląć co by nie wyszło po skosie dajmy na to, albo w jakiejś innej sinusoidzie, a prosto i równo. Jakby kurde nie można było zrobić całego napisu w kupie i na przezroczystej folii. Do stu tysięcy latających imadeł.

Mówię wam. Czasem taka dodatkowa praca to bardziej człowieka umęczy niż całotygodniowa klasyka rocka w macierzystej firmie.

Jutro stoliki.

Matko!

Jak znam życie przyśni mi się lemoniada i komplet mebli do jadalni.