Objazd

Pierwsze skrzyżowanie

Ojciec Basi pojechał do Zakopanego na ziąb i Małysza. Mróz był w nocy dwudziesto-osz-w-mordę-czterostopniowy ale warto było. Ponoć.

Basia opowiada dziś o telefonie jaki jej cudowny Twórca wykonał do latorośli oglądającej transmisję w tiwi pośród ogólnej wrzawy, motłochu i niewyobrażalnie rozentuzjazmowanych komentatorów.

– Basiaaaa!! Tam na lewo są takie dwie krowy Milki! Widzisz?! To ja jestem pod tą lewą!:)

Ponoć jeszcze dodał, że ma pomarańczową czapkę.

Basia mówi, że padła ale siedzi więc musi trochę ściemnia. Grunt, że pomarańczowych czapek było tyle, że ojca i tak nie wypatrzyła ale co radość to radość.

Drugie skrzyżowanie

Przez weekend nadrobiłam dość znacznie zaległości czytelnicze i przemyśleniowo-olewcze.

Libera ‚Madame’
Napisy z opakowania sucharków Mamut.
Bukowski ‚Z szynką raz’
Graffiti za oknem.
Hesse ‚Kartki ze wspomnień’
Broszura o karmieniu piersią. Hmmm przyda się jak znalazł. Za lat kilka. Zapewne.
Kertesz ‚Likwidacja’
Cyferki i liczby na baranach. Owiec liczyć nie lubię. Kiepsko beczą.
Chwin ‚Złoty pelikan’… egejn

Garaż

Wertując wybrane blogi skonstatowałam prócz refleksji, że narobiło mi się troszkę zaległości, iż co najmniej na kilku mowa o francuskim jako o języku miłości. Że to niby taka piękna lingua i że nawet zapytanie o godzinę brzmi po ichniejszemu jak przyprawiające o drżenie kolan i nie tylko wyznanie miłosne.

Po pierwsze primo mnie to o drżenie przyprawia raczej Joe Black nieznacznie unoszący lewą brew w scenie przy kolacji i słowo daję, że gdybym go spotkała na ulicy rozszarpałabym go na strzęby zanim zdołałby wrzasnąć, że woli dominować, choćby po to by później wielkodusznie i ochoczo pomóc mu się pozszywać. Overlockiem.

Po drugie primo zaś nie sztuką jest powiedzieć ajlawju w języku, o którym każdy mówi, że taki przecudnie-abso-w-mordę-jeża-lutnie romanwtyczny jest.
Dla mnie osobiście francuski strasznie nudny, wypudrowany i zapyziały jest. To żaden problem wyznać komuś, że się go ten teges w tym języku. Spróbujcie zrobić coś takiego po szwedzku i to jeszcze w taki sposób by od samego oddechu na płatku ucha mrowienie z karku przechodziło w prąd niczym El Ninjo pustoszący warstwę wierzchniej odzieży przed dotarciem do domu…

O! Coś takiego mogłoby mi zaimponować 😉

Miłego dnia

Dobrze, że ten weekend już minął…

Byłabym w pracy na dziewiątą. Byłam pół godziny później. Nie musiałam w sumie. Dziś godziny pracy rozpoczynają mi się punktualnie o 10.00 ale byłabym. Tak wyszło. Znaczy wyszłoby… bo nie wyszło. Przez zapatrzenie.

Zakopałam się w stary sweter, w którym zamieszkałam z zapachem rumiankowego szamponu i bzu. Zatuliłam w szaliko-czapko-rękawiczki i miękkości. Jeszcze trochę a wyprodukowałabym sobie sama kalosze z rękawami i z golfem ale jakoś nie miałam koncepcji. Poprzestałam na ciepłym swetrze i kurtce pożyczonej ‚na zimę’ od Siostrzycy. Chlup. I w życie.

Tup tup tup… po chodniku. Tup tup tup… po ulicy. Tup tup tup… w powietrzu. Tupoty gdzieś nikną pod puchową kołderką świeżej bieli bezgłośnie pokrywającej wszystko i wszystkich równiutką warstewką sprawiedliwości. Z minuty na minutę większą.

Jestem uzależniona od pięknych widoków. Tak się zapowiadało od zawsze. Już jako kurdupel mocno nieletni mogłam godzinami stać z kawałkiem szyby w wyprostowanych nad sobą rękach i przyglądać się kroplom deszczu zapełniającym ten dziwny ekran w ułamkach sekundy a później nierówno poprawiającym swoje własne szlaki.

Potem złaziłam pod wodę, choć panicznie się jej bałam. Nigdy nie umiałam pływać i nadal nie umiem ale nauczyłam się nurkować… w końcu. Chyba właśnie ze względu na widoki. Pod wodą świat i czas to nieuchwytne nici, które płyną w zwolnionym tempie a ty i tak nie masz szans choćby na dotknięcie którejkolwiek.

Łudzimy się, że możemy dogonić i prześcignąć tego zajączka. Bijemy rekordy, osiągamy nieosiągalne, odkrywamy magię… a gdy już jesteśmy tuż tuż… okazuje się, że to było tylko świetlne echo puszczane na wodzie lusterkiem przez jakiegoś żartownisia albo odbite od naszego zegarka pozostawionego na brzegu.

Kiedyś bałam się luster. Dziś nauczyłam się je szanować bo potrafią powiedzieć więcej niż byśmy chcieli zobaczyć i niestety z reguły mało z nas potrafi w nich czytać jak w otwartej dłoni.
Kiedyś lubiłam zegarki. Dziś drażni mnie tykanie w bezsenne noce i fakt, że ciągle muszę gdzieś pędzić. Noszę zegarek z przyzwyczajenia. Kojarzy mi się z odnawiającym się piętnem, które parzy: ‚nie stój tak, rusz się, pędź, dalej dalej!’

Przystanęłam, żeby odpocząć. Na środku szerokiego chodnika przy Alejach co to ponoć do Jerozolimy prowadzą. Obsypana śniegiem stałam z zadartą głową i patrzyłam jak cudnie pada śnieg. I jak dziwne jest, że każdy patrzy na śnieg ukradkiem, spod zwojów szalików i czapek, spod szczelnie nasuniętego na nos kaptura, spod parasola, zawsze na tle chodnika lub budynków, zawsze na ciemnym szaro-burym tle. Ponoć łatwiej.

Może i łatwiej. Ale o ileż piękniej wygląda śnieg gdy próbuje się go wyodrębnić z ogromnej połaci białego nieba i gdy nigdy nie wiemy, w którym momencie spadnie nam na nos mały puszysty obłoczek. Jakby ktoś raz po raz kradł nam pocałunki chichocząc przy tym bez opamiętania. Puszkin mawiał, że niebo uśmiecha się do nas nie tylko słonecznym latem ale i mroźną zimą. Ja twierdzę, że uśmiecha się do nas właśnie zimą, gdy jest chłodne, białe, niemal przezroczyste, niedostepne i nieodgadnione bardziej niż zwykle a mimo to pochyla się dotykając nas opuszkami palców. Śniegiem.

Dziewczyna szła z naprzeciwka. Niebieska kurtka, ręcznie szyta torba na ramię, kolorowy szal, w którym chowała usta i czapa nasunięta az na brwi. Ściągnęła mnie spojrzeniem. Przystanęła obok i zadarła głowę. Stałyśmy tak jeszcze kilka minut. Świat znów zwolnił tempo i kątem oka można było dostrzec krańce kolorowych nitek gdzieś pomiędzy szybującymi płatkami. Potem spojrzałyśmy na siebie z bliźniaczymi uśmiechami i każda poszła w swoją stronę. Bez słowa. Ze śniegiem.

Pięknie pada 🙂

Chciałabym umieć spełniać marzenia

Nie potrafię spokojnie siedzieć i patrzeć jak obok mnie płacze ktoś, komu dałabym w prezencie gwiazdkę z nieba, gdybym tylko mogła jej dosięgnąć.

Nie potrafię spać kiedy wiem, że gdzieś cierpi ktoś, kto jest mi tak bliski, że to aż nierealne biorąc pod uwagę fakt, że nie mam go pod skórą.

Nie potrafię pojąć, że ci, którym nie zależy, mają wszystko i najczęściej nie potrafią tego docenić a ci, którzy całe życie muszą walczyć i wyrywać, nie mają nic i każdy skrawek szczęścia cenią jak relikwię.

Nie potrafię znieść bezsilności i zrozumieć tego, że życie jest tak cholernie niesprawiedliwe.

Popieprzone to wszystko.

Poszłam naciągać Achillesy, czyli jaka to ulica

Poszłyśmy z Hal po wino.
Do Tesco.
Znaczy taki był gry-plan.

Oczywiście przez wzgląd na mój absolutny introwertyzm z mutacją skromności (ekhem) nie wspomnę o tym, że najpierw zaliczyłyśmy przystojną panią Szeryf w Pizzy Hut bo znowu byłam głodna i odczułam nieprzepartą żądzę wchłonięcia największej porcji spaghetti pomodoro by potem z ukontentowaniem i dzikim błyskiem w lewym oku ziać czosnkiem w środkach komunikacji miejskiej ku niewątpliwej uciesze gawiedzi spragnionej tegoż aromatu jak sawanna gradobicia.

Nie wspomnę również wcale o naszych gościnnych występach w autobusie linii 517 (z tego miejsca pragnę serdecznie pozdrowić pomnych tych wydarzeń współpasażerów), gdzie Hal naciągała tego co to ma wszystko w pięcie (joł i pozdro ziom Achilles!) a potem po moim rechocie ogólnym a wielopasmowym opowiedziała mi jak to z koleżankami zawsze po treningu biegły naciągać Achillesy.

Nic w tym nadwyczajnego oczywiście by nie było gdyby nie moja, bujna jak mchy i porosty u Tolkiena, wyobraźnia, która to podsunęła mi w mig najpierw obraz Bradleja O Pięknej Łydce łamanego kołem z obuwiem przebitym, gustownie i zgodnie z panującymi kanonami mody, szczałom – zatrutom oczywizda a następnie zestaw młodych prężnych Achillesów, którzy witają wbiegające ochoczo do szatni dziewczęta potreningowe (z Halką na czele) okrzykiem ‚Jesteśmy gotowi do naciągania’, po czym wszyscy zgodnie oszukują w rozbieranego pokera.

Nie powiem również o tym jak to głupawka sięgnęła zenitu gdy nagle Hal wrzasnęła: – O! Jaka fajna ulica! – wskazując mi paluchem autobusowy wyświetlacz. Na prostokątnym ekranie nazwy ulicy nie było za to goniły się po nim jakieś naspidowane mrówki uwięzione w psychodelicznym labiryncie. Całość oczywiście wybitnie mi się skojarzyła i ochoczo odparłam, że ona to gupia jest bo to nie ulica tylko film nam wyświetla ten miły pan kierowca… tyle, że w paśmie kodowanym Canal+. W dodatku z dubbingiem. Naszego autorstwa.

Przemilczę też zachowanie zdezorientowanych pasażerów 517, którzy nie bardzo wiedzieli czy wypada im rechotać od razu czy dopiero jak wysiądziemy. Opcje były różne i pokątne ale oczywiście wszystkie wypatrzyłam bystrym okiem sprawiedliwości i odnotowałam w stosownej czarnej teczce. Tak, tak. Pan z książką powinien uważać na czarne Wołgi i Baby-Jagi na skraju lasu.

Gdy wreszcie dotarłyśmy do Tesco by kupić to nieszczęsne wino i zasiąść w halkowej kuchni, byłyśmy już wesolutkie jakbyśmy wcześniej jedno w jakiejś ciemnej bramie organoleptycznie zutylizowały.

Tak. Kupiłyśmy wino. Bardzo dobre. Czerwone. Kadarkę oczywiście.
Ale zajęło nam to chyba jakieś dwie godziny. Bo zanim doszłyśmy do stoiska wysoce statystycznego zdążyłyśmy wynaleźć jakieś tekstylia. Za grosze. Cóż. Baby.

Koniec końców wyszłam z Tesco z winem, dwiema parami damskich bokserek (gaci, nie z czterema lalami prosto z ringu i w gustownych rękawiczkach) i swetrem.

Gacie są ciepłe i ładnie leżą na… tym… no… miejscu przeznaczenia. Jedne są zielone a drugie czerwone, mogę zatem wystąpić na łączce w charakterze świeżej paszy lub na pochodzie pierwszomajowym… bez charakteru.

Wino piłyśmy do drugiej z minutami, grubo po trzeciej położyłam się spać a wstałam o siódmej, więc moje powieki żyją obecnie własnym życiem i w głębokim poważaniu mają to, że próbuję pracować i nie zasnąć w 1/8 sekundy.
Zaraz je normalnie przykleję taśmą klejącą do czoła i będę udawać, że to trędi i glamur.

Sweter jest długi za kolana.. ciepły.. miękki jak marzenie.. rozpinany.. nieziemsko piękny.. z wywijanym kołnierzem.. bajecznie długimi rękawami a przy tym w absolutnie przecudnym kolorze – taki melanż fioletu jasnego z ciemnym. Przy odrobinie skurczu łydek mogłabym w nim bez problemu zamieszkać. Cała. Jest bardzo przytulny i jak patrzę na siebie w nim w lustrze to się uśmiecham. Najchętniej zatonęłabym w nim i spała do wiosny.

A teraz zrobię sobię kawę i będę pięknie wyglądać.

Czy mamy na sali jakieś okno?

Aj em de jamochłon..

Nadrabiam.

Zeżarłam dziś wielką kanapkę zrobioną chyba z połowy bagietki i zasobów naturalnych Ugandy; sałatkę owocową, w której zaskakująco mile przeważały owoce tropikalne a nie jabłko i syrop; okrągłego wafla w rozmiarze XXL; papkę dla niemowląt z jabłek i bananów wylizując niemalże denko słoiczka z łakomstwa; całą czekoladę nadziewaną skruszałym już z deczka panem Wedlem o smaku porzeczkowym zapijając to wszystko hektolitrami soków i kawy z mlekiem a w torbie grzecznie czekają na mnie freszmejkery o smaku red pomarańczy od zwykłej pomarańczy różniące się chyba tylko zawartością cukru w cukrze.

Jeśli ktoś nie wie jak czuje się cielna jałówka (a co, ponoć młodo wyglądam), a wiedzieć z jakiegoś – jemu tylko znanego – powodu chciałby, to ja czuję się kompetentna do zdania ewentualnej relacji.

Ciekawe czy da się najeść na zapas i jeszcze zatrzymać to wszystko, bo jakoś nagłe i dziwne czuję przywiązanie do treści mego żołądka.

W tych okolicznościach powiedzenie ‚mam wszystko w d….’ zdaje się mieć wysoce prawdopodobne i dosłowne znaczenie.

Hrabina Full Wypas

Ot tak


ważne jest kilka tych chwil
tych, na które czekamy

jak rozpoznać ludzi,
których już nie znamy
jak pozbierać myśli
z tych nieposkładanych
jak oddzielić nagle
szczęście od rozumu
jak usłyszeć siebie
pośród śpiewu tłumu

nigdy nie twierdziłam, że wiem wszystko
i że mam pewność co do czegokolwiek
wręcz przeciwnie – im więcej wiem tym mniejszą wiedzą się to okazuje
bo okazuje się, że tyle jeszcze do nauczenia, zobaczenia, wysłuchania, przeczytania, powąchania, smakowania, dotknięcia… zrozumienia

ci co wszystko wiedzą już dawno śpią
i raczej nie wystarczy im budzik na 7.00
to tylko mój kawałek wszechświata
wtedy kiedy chcę
taki jak chcę
i tylko tyle
i aż tyle

jak?
wystarczy zamknąć oczy
przeszkadza mi gwar
lubię wspólne milczenie i samotne dialogi
nie lubię słuchać rzeczy oczywistych
i nie lubię dorabiania ideologii
lubię słuchać rzeczy nowych
i ideologie poznawać
lubię nosić kolorowe skarpetki
i żółte sweterki też lubię
na kimś
każdemu jego raj

Baj

Przed moim oknem zaczyna i kończy się świat

– Dobrze się pani czuje?

Usłyszałam obok jak przez mgłę. Powietrze zadrgało gdzieś w odległym końcu autobusu. Pomyślałam, że komuś pewnie zaraz zrobi się słabo i że nawet nie mam siły spojrzeć. Ale uspokoił mnie nieco ten głos. Ktoś o kogoś zadba.

– Dobrze się pani czuje??

Usłyszałam tuż przy uchu. Ocknęłam się z odrętwienia i rozejrzałam nieprzytomnie. Ktoś się nade mną pochylał. Ktoś inny ustępował miejsca. Zmartwione twarze. Takie dziwne o siódmej z minutami w zatłoczonym poniedziałkowym autobusie.

– Nie… tak… znaczy wszystko w porządku…

Usłyszałam z zewnątrz swój głos. Niepodobny. Jak przez warstwę waty. Jakby należał do obcej mnie.

– Jest pani pewna? Strasznie pani blada.

Zmartwił się ciepły baryton z górnych warstw ikarusowej troposfery a pani w filcowym kapeluszu nieśmiało zajrzała mi pod lewy okular.

– Tak, tak… dziękuję.

Wysiadłam pospiesznie czując pod stopami podłoże z uginającej się elastycznej tkanki. Obrzydliwe. Chodnik jeszcze tylko przez chwilę falował zanim wyostrzył się w jedną linię.

– Już dobrze – pomyślałam sobie ciepło głaszcząc się w duchu po głowie.

– Już dobrze – powiedziałam na głos obierając kurs na ławkę na przystanku.

Pusto, przyjemnie chłodno i biało. Powietrze otrzeźwia ostrym ‚do pionu lala, do pionu!’. Wstaję. Zima pomaga. Do przejścia dla pieszych już dochodzę zwyczajnym tempem. Bez nóg jak z waty. Pod stopami śnieg chrupie już z dawną akustyką.

Pewnie to przez tę duchotę w autobusie.
Czasem robi mi się słabo.
A może to przez psa…

Wyglądałam wczoraj przez okno. Okutana w koc, z kubkiem puchatka w ręce. Książka mi się skończyła a i oczy zmęczyły od kilkugodzinnego śledzenia wersów po stronicach. Spojrzałam akurat w momencie, gdy mały szary kundel wbiegł na pustą jezdnię.

Zdążyłam pomyśleć tylko – uważaj! – gdy prosto w niego wpadł rozpędzony samochód. Nie, to nie pies wpadł pod samochód. On był tam pierwszy. To samochód wpadł w psa. Pusta ulica. Musiał widzieć. Było widno. Godzina 11. Niedziela. Blisko kościoła. Trzeba zwolnić. Znak ograniczenia do 40 km/h.

Samochód wlókł psa kilkanaście metrów. Potem mała szara kulka wzleciała w powietrze i upadła na jezdnię. Dokładnie z tym miejscu, w którym na nią wbiegła. Nie było krwi. Wszystko ucichło. Jezu co za upiorna cisza. Biało-szaro.

I tylko nagle ten skowyt. To pies. Żył jeszcze. To przecież niemożliwe. Przy takim uderzeniu, prędkości, wleczeniu, locie, uderzeniu… nie mógł przeżyć. Znów skowyt. Do teraz po plecach przechodzą mi ciarki. Do teraz gdy przypomnę sobie jego płacz. Taki przejmujący. Nigdy takiego nie słyszałam. Tak bardzo ludzki… tak mało psi… od razu czuć jak bardzo to wszystko boleć musi. Przerażenie w kształcie kulki bezwładnie zbitej w kłębek sierści.

A może to ta pani, która wbiegła na ulicę zaraz za psem, gdy ten już upadł na ziemię. Ze smyczą i zwisającą z niej smętnie obrożą. Widać się poluzowała. Nie to nie ona. To szara kulka, leżąca na jezdni w śniegu. Jakby spała. Tylko ten łebek dziwnie wykręcony. Pies zapłakał ostatni raz, pani zawyła i wzięła go na ręce.

Kierowca samochodu nawet się nie zatrzymał. Cała scena trwała może z 5 minut. W tym czasie nie przejechał tamtędy żaden inny wóz. Ten ktoś nawet się nie zatrzymał. Choć pies i tak zdechł. Już nie mógłby mu pomóc. Ale mógł się zatrzymać. Tej małej szarej kulce się to należało. Jej pani również.
Ale czego ja wymagam w czasach, gdy nawet po przejechaniu człowieka kierowcy nie zatrzymują swoich aut.

Ten kierowca pewnie wrócił do domu, gdzie zapewne się tak spieszył, cały i zdrowy. Ciekawe czy przy drzwiach powitał go jakiś merdający ogon…

Głupia jestem. Długo płakałam patrząc przez okno na własnego psa – dużego i brązowego – śpiącego spokojnie przy budzie na podwórzu.

– Przykro mi – powtarzałam szeptem – przykro mi..

Przez chwilę miałam wrażenie, że zamieniam się w małą, szarą, przerażoną kulkę. Tylko już zaskowyczeć nie potrafię. Mogę tylko szeptać.

Dupa jest blada

Tak, mam doła.
Tak, źle się czuję.
Przy czym słówko ‚źle’ proponuję podnieść do odpowiedniej potęgi.
Tak, dół rozprzestrzenia się promieniście jak moje kończyny na śliskim chodniku i nosi znamiona doła permanentnego.
Tak, walczę z nim.
Kupiłam śledzia i bułkę, pączka i serek homogenizowany, wafelka i mleko zagęszczone do kawy, sok marchewkowy i paluszki z makiem.
I w dalszym ciągu zaciekle nadrabiam zaległości czytelnicze.
Do tego zeżarłam wszystkie słodycze jakie znalazłam w szufladzie – dwa cukierki z galaretką i trzy prawdziwie holenderskie (albo jakieś tam) czekoladki.
Jak to nie pomoże to przynajmniej będzie o czym pogadać z porcelaną.
Nie, złe samopoczucie nie jest uzależnione ode mnie, ani od doła – choć niewątpliwie jest z nim kompatybilne, ani od miłego pana doktora z niemiłymi zgłoskami co to jakoś bardzo wolno mi się w słowa układają ostatnio.
Całkiem jakby mówił do mnie w zwolnionym tempie.
Prawie widziałam kształt wody w kropli skapującej z kranu umywalki.
Złe samopoczucie przyszło samo i mimo, że wie o swoim statusie gościa wysoce nieproszonego, wcale nie zamierza się zbierać do wyjścia.
Tak, marudzę.
Nie podoba się? Trudno. Tam są drzwi.
Nie, nie domagam się współczucia ani głaskania po głowie.
W dupie to mam. Tyle lat radzę sobie sama.
Tak, przyznaję się, nie potrafię prosić o pomoc ani jej przyjmować.
Najbezpieczniej gdy wiem tylko ja.
W pracy uśmiecham się wielopłaszczyznowo.
Nie lubię pytań z gatunku ‚co ci jest’, na które odpowiada sam pytający zanim zdążę zrobić wydech.
Wolę więc sprawiać wrażenie.
Ci co znają i tak się nie złapią.
Reszta mi niepotrzebna.
Rano pijam dużo kawy. Tylko w zaciśniętych szczękach widać brak opanowania.
Pracuję myśląc o łóżku.
Wieczorem w łóżku długo nie mogę usnąć.
Nie myślę o pracy.
Plusy?
Nadal jestem.
Do brzydkiej pogody zakładam coraz ładniejsze sukienki i ciepłe rajtki w kolorowe paski, ślizgam się po chodnikach, śmieję się na głos w tramwajach gdy przeczytam w zabawny fragment w książce albo przypomnę sobie dobry dowcip i wciąż wypisuję tu notki o bardzo odkrywczych tytułach.