Po drodze

Lubię jak kawiarnie pachną.

Mandarynką, kardamonem, ekspresową senchą, deszczem, czekoladowym ciastem, migdałami, drukarską farbą, ciepłem, cienkim papierosem z filtrem, cynamonem, drewnem, pieprzem, wyprawioną skórą, tembrem i spółgłoskami, szalikiem, szeptem, wanilią, cudzym mieszkaniem, moim bvlgari omnia, śpiącym dzieckiem, muzyką, gestem, gwarem, ciszą, czymś zawieszonym pomiędzy. Powietrzem.

Tak. Bardzo lubię.


Dziś pytanie, dziś odpowiedź.

Papierówka pyta u siebie dlaczego pada deszcz?
No bo miała być zima w końcu.
Miał być śnieg, mróz i czapki na uszy i różowe nosy.

Odpowiadam zatem.

Temu pada deszcz, żeby jak już ten śnieg i ta breja nowo utworzona podtopiona lekko w kałużach zniknie, mogło się to wszystko ładnie zeszklić przy okazji nadchodzącego mrozku… cobyśmy się mogli finalnie malowniczo wypierdolić poczwórnym tulupem przez lewe ramię.

O!

Taka jestem kurde Kasia z kącika porad.
Nie napiszę co mnie boli bo mi godność osobista nie pozwala.
Ale to nie jest trudna zagadka.

Ała.

!@%$&#@!

Z rzeczy przyjemniejszych – wczorajszy koncert uświadomił mi jedno i drugie.

Jedno brzmi: gdy zespół Łąki Łan zdecyduje się wreszcie co chce grać, będzie to jedno z odkryć kosmosu w dziedzinie dobrej muzyki. Bo warsztatowo są świetni i mają tyle energii, że spokojnie mogliby nią zasilić sporej wielkości miasto wojewódzkie. Tylko trochę zabrakło mi koncepcji. Ale jak na tak młodą stażowo i kompletnie nie promowaną grupę zapaleńców, re-we-la-cja. Odkryłam to kiedyś w Firmie na półce z odrzuconymi demówkami i potajemnie rozpowszechniałam na imprezach. Czuję się więc niejako odpowiedzialna za to co zrobią z popularnością, którą im niedługo wróżę.

Drugie brzmi: niekiedy supporty przed koncertami są lepsze niż tak zwani starzy wyjadacze rocka. I tu właśnie miało miejsce to niekiedy. Phantom Taxi Ride słyszałam po raz pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni. Jeszcze trochę szlifu i mają swój własny przepis na sukces. Komerchy im nie wróżę. Ale to nawet lepiej. Fajnie będzie kiedyś usłyszeć, że im się udało coś prawdziwego. No i obie grupy mają wspólnego gitarzystę. Też miło.

Trzecie co odkryłam – bez względu na koncert – to fakt, że Tabcin nieźle trzepie. Normalnie wzięłam i nagle jebło mnie takie wielkie pudło.

Zwłaszcza gdy najpierw się go zażywa a następnie czyta ulotkę.
I zwłaszcza gdy robi się to na czczo.
Była 19.00.
Chyba powinnam nad sobą popracować.

Hilfe!

Poprzez pola, poprzez łąki…

… poprzez leśne pierdzibąki.

Tak, wiem. Nie mam ostatnio pomysłów na tytuły. Z Ewami to historia jak z filmu – napisała mi Soso w smsie i trudno się z nią nie zgodzić. No bo halo, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że w tym samym szpitalu, na tym samym piętrze i tym samym (nie tak dużym jak to by się mogło wywdawać) oddziale znajdą się dwie osoby o tym samym imieniu, posiadające Dziecko w tym samym wieku i imieniu również tym samym? W dodatku obie na początku były w tej nieszczęsnej separatce numer 4. No? No oczywiście jak znam swoje szczęście, to nawet gdyby prawdopodobieństwo podobnego zdarzenia wynosiło 1:12 milionów, to akurat kozim truchtem i niczego się nie spodziewając wbiegłabym prosto w tę jedną samotną jedynkę. Zawsze, ale to zawsze jak cały misterny plan może się zachwiać przez li i jedynie drobny zefirek, to właśnie ten rzeczony zefirek wygeneruję. Choćby to było równie możliwe co trzaśnięcie obrotowymi drzwiami. No bo co, ja nie trzasnę?

Gdy w końcu dotarłam do pracy i ochłonęłam (bo jednak nie co dzień jeżdżę ze śniadaniem po obcych szpitalach), coś mnie tknęło. Najpierw tak delikatnie ale później już jakby bardziej. Odpaliłam gadulca i pytam Pierwszą, czy Ewa ma na pewno tak na nazwisko i czy jest teraz blondynką. Bo ja ją pamiętałam ze zdjęć jako brunetkę. No i jak mnie najpierw delikatnie tknęło, to teraz wzięło i bez pardonu strzaskało po gębie.

– No właśnie kurde nie – brzmiała odpowiedź Pierwszej a na mnie najpierw wystąpił rumieniec jak solidny wywar buraczany a potem nie mogłam opanować śmiechu.

No bo wyobraziłam sobie to biedne dziewczę, siedzące przy śniadaniu z koleżanką, do którego podchodzi dziwna łysa kobieta, wręcza plastikową torbę, coś bełkocze, zapewnia, że wszystko jest w liście i znika mówiąc na odchodnym, że pół netu trzyma za nich kciuki. Moja domniemana choroba psychiczna to mało. Mam tylko nadzieję, że wypiła to kakao zamiast oddać je do ekspertyzy. Tak na wszelki wypadek.

Po południu pojechałam tam jeszcze raz. Tym razem spotkałam już TĘ Ewę. Ale co ja się naprzemykałam po kątach zanim do niej dotarłam. Za skarby świata nie chciałam bowiem spotkać tej Porannej. Nie wiem co bym jej miała powiedzieć. Przecież śniadania i tak nie chciałabym zabrać a świadomość, że to miało być dla kogoś innego raczej uroku nie dodaje. Liczę więc na to, że wzięła mnie za nieszkodliwą wariatkę i przynajmniej jej smakowało. Na pewno ma juz gotową anegdotę na długie zimowe wieczory wśród znajomych. Akcja nie z tej ziemi.

Mnie się ciągle coś takiego przytrafia. Ciągle. Może dlatego, że jestem czasem na tyle postrzelona, by to o czym inni mogliby pomyśleć, wcielam w życie. Z marszu i bez głębszego zastanowienia. Ot po prostu wpadam na pomysł, planuję i plan wykonuję. Nieistotne, że czasem labirynt nieco mi się wydłuża a na trzykilometrowej trasie robię kilometrów trzynaście. Po prostu czasem jedzie się zygzakiem. Ale liczy się efekt. Czyjaś radość, łzy wzruszenia albo okrzyk. I to jest najważniejsze.

Pamiętam, jak kiedyś Przyjaciółka Z Lat Studenckich wyjechała na działkę do Dziadków. Wyjechała to wyjechała – zdarza się najlepszym – ale w smsowej rozmowie wyszło, że siedzi tam sama i trochę jej depresyjnie. Oczywiście z miejsca szatański pomysł zakiełkował w mojej świadomości i zapuścił solidne korzenie. Tym bardziej, że zbliżały się jej urodziny. I miała je spędzić tam sama. W sobotę wzięłam sobie wolne w pracy (bo wtedy pracowałam także w soboty) i z prezentem oraz własnoręcznie uplecionym bukietem, pognałam na Dworzec PKS. Wiedziałam tylko tyle, że wzmiankowana działka jest w Białobrzegach i jakie Dziadkowie przyjaciółki noszą nazwisko. To już dużo. Na tyle dużo by kupić bilet i pojechać w dal siną i odległą. Plan wydawał mi się bardzo misterny – zadbałam nawet o to, żeby pod moją nieobecność automat wysyłał Przyjaciółce smsy z internetu (bramka plusa – ukłony) dokładnie co dwie godziny. Żeby myślała, że siedzę i sobie ot tak piszę w przerwach jak zwykłyśmy to wówczas robić… i nawet o urodzinach nie pamiętam. Oczywiście tego dnia było pięknie i ciepło (sam początek września) i nawet nie pomyślałam, żeby wziąć jakiś grubszy sweter czy broń boże parasol. I oczywiście rozpadało się jak złoto na samym środku jakiegoś kurde pola, na którym musiałam wysiąść. Bo się okazało, że Białobrzegi owszem są, ale niejedne. I właśnie wcale nie do tych jechałam. Nie pamiętam już czy klęłam jak szewc, czy ryczałam jak bóbr, czy też śmiałam się jak dzika norka po kilku głębszych. Grunt, że z nieba lało się strumieniami, ja stałam z plecakiem i wiechciem po pachą na jakimś kompletnie mi nieznanym pustkowiu, zmokłam dokumentnie i sukienka oblepiła mi dosłownie wszystko. Zwłaszcza światopogląd. Siadłam więc sobie na znacznikowym słupku i nie wiem co robiłam. Chyba czekałam. Na Godota. No sytuacja przecież jak z komedii. Tyle, że prawdopodobnie mało mi wtedy było do śmiechu. Rechotałam po latach i rechoczę nadal – zawsze na 2 września. Choć oczywiście mogło się to dla mnie skończyć znacznie mniej zabawnie. Jednak, że zwyczajowo więcej mam farta niż rozumu, przejeżdżał sobie traktorem Pan Rolnik i się ulitował. Nie dość, że zawiózł mnie aż do głównej trasy pekaesowej (a wcale nie miał po drodze), to nawet kilka jabłek mi dał co to miał do pogryzania przy robocie. Złoty człowiek – mówię Wam – jeśli kiedyś spotkacie kogoś, kto będzie mówił o przemokniętym cudaku z kapiącym wiechciem w łapie, to powiedzcie mu, że dziękuję. No ale co było dalej. Dalej to było dwugodzinne oczekiwanie na autobus, przesiadka i w końcu właściwy kierunek podróży. Dotarłam już sucha, bo w międzyczasie przestało padać a ja zresztą i tak siedziałam w pekaesie, więc wyschłam. Białobrzegi Beniaminowo – powiedział mi Pan Kierowca (byłam już jedynym pasażerem) i wysiadłam. Pole było równie nieznane i do złudzenia podobne. Z tym, że tutaj od szosy prowadził śliczny drogowskazik, na którym stało nabazgrolone DZIAŁKI. Uff. Przynajmniej wiedziałam, w którą stronę iść. Następna godzina minęła mi na nagabywaniu przygodnie napotkanych emerytów lub/i małoletnich, tłumaczeniu, że nie jestem zbiegiem z poprawczaka i nie chce im niczego zabrać, tłumaczeniu, że nie trudnię się kolportażem ‚Strażnicy’ i w ogóle niczego od nich nie chcę tylko szukam działki Państwa K. Oczywiście w przypadku emerytów w tym miejscu następowało pełne podejrzliwości spojrzenie i nowa fala tłumaczeń, że tym Państwu również nie chcę niczego zrobić, ukraść, wcisnąć. Zanim przechodziliśmy do meritum i okazywało się, że nie znają, nie wiedzą i generalnie nie orientują się. W końcu mnie olśniło bo z daleka zamajaczył mi stary samochód Dziadka K. A to był nie byle jaki rupieć a oryginalna Zastawa. Jeszcze na chodzie. Byłam na miejscu. To co było później łatwo sobie wyobrazić – i okrzyk i radość i wzruszenie. Najbardziej jednak pamiętam Przyjaciółkę Z Lat Studenckich, jak stała tam pośród chaszczy na ścieżce z opuchniętym nosem zdradzającym ogólny weltszmerc i wyobcowanie i patrzyła wielkimi, okrągłymi oczyma, nie mogąc się zdecydować czy beczeć czy się usmiechnąć. W końcu zrobiła jedno i drugie na raz. A wiecheć, choć zmokły, zrobił piorunujące wrażenie.

Tak właśnie mam. I tak lubię.
Nic na to nie poradzę.

Wieczorem dostałam od Soso smsa. Że spotkała tę dziewczynę w kuchni. Stała ze swoim chłopakiem. On cicho zapytał: – Myślisz, że przyjdzie po termos? A Ona równie cicho odpowiedziała: – Boże, nie wiem, czytam ten list setny raz i nic nie rozumiem. A Soso tylko się uśmiechnęła, ale nic nie powiedziała.

Naprawdę to historia jak z filmu.

Włamanie

Tym razem to była Ona. Może i bez termosu i bez kakao i bez poranka, ale chyba się ucieszyła.
Bardzo dzielna, mała kobietka.
Taka kieszonkowa.
Franek walczy.
Bedzie dobrze.
Mówię Wam.
A tej drugiej Ewie przyda się odrobina ciepła.
Tam każdy potrzebuje…

Na prośbę Bajki pisałam ja. Opowie wiecej pewnie jutro sama…

Szitfak!

To nie ta Ewka…
Wszystko się zgadza, nawet imiona i wiek Dzieci. I Szpital i piętro.
Tylko to nie ta.
Właśnie z Pierwszą o nazwiskach gadałam.
Że jednak inne.

No ja pergolę!

To nic.

Pojadę jeszcze raz.
Tylko co ma u licha ciężkiego myśleć dziewczyna, która dziś rano dostała termos z kakao i list, z którego zupełnie nic nie rozumie?

O matko kolorowa…
Czy już pisałam, że przytrafiają mi się same dziwne rzeczy?

Jak galaretka na wietrze

Całą drogę do pracy ryczałam.

Nie, nic się nie stało.
Nie wiem w zasadzie czemu tak.

Alty kiedyś powiedziała, że się wzruszyła. Jak galaretka na wietrze. Otóż też się wzruszyłam. Chyba czasem tak po prostu mam.

Wstałam dziś wcześniej, kupiłam bułki, serek camembert, kilka owoców, zrobiłam kakao i wlałam je do termosu. Pojechałam. Dwie godziny później byłam na miejscu. Znałam tylko imiona, adres szpitala i piętro. Nigdy się nawet nie poznałyśmy – ot dwa maile wymienione kilka miesięcy temu z okazji urodzin jej Syna. W autobusie na kolanie napisałam krótki liścik i włożyłam go do reklamówki. Liczę na to, że da się go odczytać.

Mam nadzieję, że nie pomyślała, że jestem jakąś psychopatką. Po prostu jestem kiepska w modlitwach. Wolałam tak.

Kiedy Igor był w szpitalu odchodziłam od zmysłów. Bardzo wtedy pomagała mi świadomość, że myślą o nas ludzie, że pół netu trzyma kciuki, żeby wyzdrowiał, że jest Hal, że nie jestem sama. Strach jest olbrzymi. Niewyobrażalnie. Nigdy nie chcę przeżywać tego ponownie. Ale takie myśli, czasem jakiś zwyczajny sms, telepatyczny uścisk dłoni, sprawiają, że przynajmniej o ułamek ociepla się to wszystko.

Co rano marzyłam o gorącym kakao, świeżej bułce z serkiem camembert, soczystej pomarańczy.

Weszłam, przedstawiłam się, wręczyłam torbę, coś powiedziałam, acha – żeby się nie gniewała, że tu jestem – i znikłam. Bo ja tylko na chwilę. Spieszę się do pracy a chciałam zdążyć przed. Zdaję sobie sprawę, że wyglądało to dziwnie. Brzmiało pewnie jeszcze gorzej.

Ale ja naprawdę jestem kiepska w modlitwach. Wolałam tak.

Dzieci są pancerne. Cały czas w to wierzę. I trzymam kciuki jak cała reszta netowego świata. Nie widziałam i nawet nie starałam się zobaczyć Małego. Chyba ma dziś jakieś ważne badania. Chciałam tylko żeby choć przez chwilę poczuła się lepiej.

Potem zjechałam windą i pojechałam do pracy.
Nie wiem czemu płaczę.

Ps. Napisałam to dla siebie. Bo jak wywaliłam to mi w środku lżej. Błagam, nie piszcie mi komplementów bo nie mam już chusteczek. Lepiej trzymajcie mocniej te kciuki. Ewka jest dzielna jak stado Janosików.

My też byliśmy dziećmi

Dawno, dawno temu, gdy byłam jeszcze małą niesforną dziewczynką z warkoczykami, lubiłam siadać Mamutowi na kolanach i prosić Ją by opowiadała mi po raz tysięczny te same historie. O tym jak się urodziłam i jak bardzo się cieszyła, że mnie ma słuchałam wręcz pasjami za każdym razem znajdując jakiś inny powód do puchnięcia z dumy. W końcu byłam wtedy małym Pępkiem Świata i nawet to, że Siostrzyca nie bardzo była tym faktem ucieszona, nie zaburzał równowagi w relacjach między nami. Szybko bowiem okazało się, że prócz Mamuta, również Ona może być wspaniałą skarbnicą mądrości i wspomnień. W końcu pięć lat więcej zobowiązuje. No i oczywiście Siostrzyca była absolutnie bezkonkurencyjna w kwestii wymyślania nowych zabaw. Nie zawsze podobały się Mamutowi, ale kto by się tym wówczas przejmował…

Całość dostępna TUTAJ.

_________________

Napisałam ten tekst dawno temu. W myślach. Teraz zamknęłam go w słowach, bo nadarzył się temat. Jakbym po wielu latach odnalazła zagubioną rękawiczkę. Nadal pasuje. Nawet ta wykrzywiona od pióra kostka na środkowym palcu ma swoje miejsce.

Różnie nam się w życiu poukładało i przez jakiś czas wcale nie utrzymywałyśmy ze sobą kontaktu. Ale to jedna z osób, za które gdyby ktoś kazał pójść mi do piekła, spytałabym tylko ile razy. Całkiem od niedawna oswajamy się ze soba na nowo. Jakiś czas temu dostałam sms, że jest ze mnie dumna. I że mnie kocha. Pierwszy raz.

Nie jesteśmy przyzwyczajone do rozmów i do wyznań. Ale wzruszamy się wciąż tak samo.

Geniusz osobisty, czyli strach się bać co jeszcze potrafię

zima, zima, zima
pada, pada śnieg
jadę, jadę w świat sankami
sanki dzwonią dzwoneczkami
kurwa mać, kurwa mać, kur-wa-mać

Od podobnych słów zaczyna się na przestrzeni ostatnich dwóch dni prawdopodobnie większość notek i komunikatów w okolicy. Bo Zima w końcu przyszła. Spóźniła się zapewne dlatemu, że chciała mieć wejście. Jak to kobieta. No i ma. Takiego wejścia to nie spodziewali się nawet najmłodsi doliniarze*. O najstarszych góralach nie wspomnę.

Oczywiście drogowcy i inne służby znów mieli pełen zaskok i koniec końców całe miasto gmerało i gmera się w śnieżnej kupie. Obficie wymieszanej z ludźmi w jedno błocko. Nie wiem kiedy musiałaby przyjść Pani Zima by ich nie zaskoczyć. W lipcu? Wtedy też nie byliby przygotowani bo przecież to lato, a nie zima. Więc jak Zima przychodzi zimą, to nawet gdy dotychczas wydawać by się mogło, że jesień przeszła od razu w wiosnę, ma do tego swoje zimowe zakichane prawo. Do tego wszyscy marudzą, że przyszła. Ja tam się cieszę mimo, że niespecjalnie cholerę lubię. Ale cieszą się dzieciaki na feriach to ja im do towarzystwa będę. Bo cała reszta świata śmiertelnie obrażona, że w styczniu jednak na minusie.

Bo ja w sumie kocham ten śnieg.
Byleby teraz z kolei nie przesadził i nie padał do kwietnia.

Ale inni nie kochają.

Nie było Zimy – źle. Bo ciepło, bo śniegu brak, bo anomalie, bo robale będą na lato, bo zeżre wszystko zaraza a efekt cieplarniany zamieni nas kurde w kalafiory. Jest Zima – źle. Bo zimno, bo śnieg, bo już kurtki puchowe pochowali i kończą się wyprzedaże. No ludzie. Przecież jakby Wam chciał ktoś dogodzić, to musiałby się najpierw sam osobiście kopnąć w dupę, pocałować własny łokieć, urwać głowę i nasikać do szyi. Opcjonalnie.

W efekcie nawet nie marudziłam, gdy jechałam wczoraj z pracy do domu godzinę.czterdzieści, choć normalnie nawet przy bardzo niepomyślnych wiatrach motorniczego jadę samo czterdzieści. Mogłam odrobinę wprawdzie zacząć, kiedy to nie zmieściłam się do pierwszego tramwaju, bo przyjechał tak obficie wypchany fragmentami ciał widocznymi tu i ówdzie poprzez mętnie zaparowane szybki, że nawet wcale się nie otworzył (nie wiem co na to pasażerowie, którzy powinni akurat wysiąść na tym przystanku), ale nie marudziłam. Ani ani. Drugi przyjechał po kwadransie i już się zmieściłam. Choć nie skłamię, że z łatwością.

Jestem zła tylko na drogowców. Ale to już standardowo bo co roku. Że będzie padać trąbili od trzech dni. Że obficie od dwóch. Że do niedzieli włącznie od wczoraj. A wczoraj jak zaczęło, tak sobie padało. A że mało na minusie, to nawet chyba rzeżucha by się domyśliła, gdyby mogła, że kurde roztop będzie urody przecudnej. Dopiero około południa ktoś z zarządu wpadł najwyraźniej na pomysł, że może by tak jednak posłać na ulice jakieś pługi, może by posypać. I finalnie znów odśnieżali jak już było po kolana i sypali bez sensu, bo to już się tylko bura breja robi. I świetnie się po niej ślizga. Widziałam jak ludzie wykładali się w potrójnych tulupach na śniegu lepiej niż na aktualnie nam w mieśćie panujących mistrzostwach figurowej jazdy, co to pisze o nich nawet gazeta u Alty w Szwicu a u nas jakby mało trąbią. Ot, tutaj takie figury to widać zjawisko powszechne.

Do domu dotarłam oczywiście zbyt zmęczona by zjeść obiad. Ale może to i dobrze. I tak dobrze wyglądam. Trzeba się było za to w trybie pilnym zabrać za Młodzież (która co prawda ma się już lepiej, ale męczy Ją taki kaszel, że męczy to bardzo również mnie, bo ni cholery nie wiem co to, skąd to i jak się cholerstwa pozbyć). Wyinhalować, zakroplić, nafaszerować i nadziać. Dobrze, że nie zrobiłam Mu trwałej ondulacji. Tak przez zapomnienie. Tryb był pilny bo godzina późna. Pora kąpieli, czytanek, bajanek, kołysanek i zasypianek. Z pokoju zabraliśmy ręcznik, Młody grzecznie podreptał do łazienki, gdzie czekając aż naleję do wanny wody, pieczołowicie zabrał się za jednoczesne mycie zębów i zdejmowanie kapcia.

Przy czym trzeba zauważyć, że żadna z tych czynności oddzielnie nie wychodzi Mu jeszcze zbyt dobrze, a co dopiero w połączeniu, ale liczą się chęci. Nieprawdaż? Poza tym spróbujcie kiedyś wytłumaczyć Dziecku na etapie Ja_Sam, że można coś zrobić inaczej. Etap Ja_Sam ma niejako podprogowo wmontowany przekaz, że nie można inaczej, że tylko jedna jedyna opcja jest dobra i nie istnieje żadna inna. Chyba, że Ja_Sam na nią wpadnie. Za jakiś czas.

Tymczasem woda się nalała, Lokator został zapakowany do wanny, zaopatrzony w stosowne zabawki i już rozanielony wydawał z siebie kwiki różnego autoramentu i o rozmaitym natężeniu. Po minucie do łazienki zajrzała Babcia. Zajrzała i zmartwiała:

– A Ty od kiedy Go kąpiesz w pieluszce?

O matko! O rety! A! Aa! Aaa!

Wsadziłam Dziecko do wanny nie zdejmując Mu pieluchy. No przecież to nie może być normalne. Muszę się poważnie nad sobą zastanowić. Nie wiem, może jakaś lobotomia.
Ciekawe czy zauważyłabym przy wycieraniu…

Mamut twierdzi, że jestem przemęczona.

W nocy śniło mi się, że poszłam na zakupy i kupiłam sobie dwie identyczne pary białych spodni za jakieś koszmarnie wielkie pieniądze. Strasznie się umordowałam usiłując się obudzić, by natrzaskać sobie wreszcie po pysku. Taka byłam zła.

Przecież biały pogrubia.

________________________
* najmłodszy doliniarz – początkujący kieszonkowiec, drobny złodziejaszek z ambicjami (tłumaczenie własne na podstawie wnikliwych obserwacji i dawniejszej pracy na Rakowieckiej)

Miękkość sepii

Tuż przy łóżku mam swoją półkę z książkami. Prócz książek i kurzu mieszkają tam zdjęcia, dwie szyszki z wysokich gór, flakon z perfumami albo trzy, szkatułka z koralikami, garść monet i zwykła lampka. Taka na klips, mocowana do listewki czy krawędzi wszystkiego. Wszędzie ze mną już chyba była. Nawet do szpitala ją zabrałam, bo obce lampki mnie ziębia albo parzą. Nigdy nie są w sam raz. Nigdy akurat.

Lubię jej światło. Miękkie i ciepłe jak dotyk polarowego kocyka, albo głaskanie po łopatce, albo jak pod palcami delikatny puszek na małej łysawej głowie. I lubił ją mój kot, gdy jeszcze byłam całkiem gdzie indziej – ja i ona – i całkiem inaczej byłam. Teraz brakuje mi kota. Też.

Tymczasem wieczorami, gdy już nawet gruchanie łazienkowych gołębi z wentylacyjnego szybu ucichnie, wszystkie stukoty rozpłyną a skrzypy wyskrzypią się z podłóg i spod progów, marzę sobie, że jestem całkiem gdzie indziej. I całkiem inna. I inaczej. Jak w sepii.

Nawet uśmiech mam miękki.
Dotknęłam.


Względny spokój

Doktor Królik orzekł, że to faktycznie trzydniówka, tylko taka nieco wydłużona. Wysypka znikła a Młody poczuł się znacznie lepiej. Ja również.

Martwimy się tylko kaszlem, który nagle wziął się nie wiadomo skąd, ale walczymy z nim dzielnie przy pomocy specjalnego ustrojstwa, lekarstw i siły charakteru. Ustrojstwo nazywa się nebulizator (podłącza się go do prądu, wyplątuje z gmatwaniny rurek, znajduje specjalny pojemniczek zakończony maseczką, w pojemniczek nakapuje się odpowiednio dobrane mieszaniny różnych siuwaksów a następnie pacyfikuje się Dziecia zakładając kaganiec z maseczki – rzecz piekielnie trudna i upierdliwa, zwłaszcza przy wyrywającym się i drącym w niebogłosy pacjencie, ale niezwykle pomocna) i niestety był to dobry zakup. Umyślnie użyłam słowa ‚niestety’, gdyż w przypadku tego typu urządzeń lepiej, by nie musieć stosować ich zbyt często. Jednak, że życie alergika do mało upierdliwych nie należy, urządzenie idzie w ruch przy każdej właściwie chorobie, a czasem i bez niej. Na przykład lipa pyliła. W styczniu. Wyobrażają to sobie Państwo? Ja właśnie nie. Ale musiałam zacząć to sobie wyobrażać i podłączyć Ludzkiego do kagańca.

Teraz oczywiście jeszcze trudniej to sobie wyobrazić bo za oknem zrobiło się biało i ciągle przybywa towaru, ale jeszcze w weekend w parku była wiosna.

Tymczasem więc walczymy z kaszlem, brakiem apetytu i generalnym bólem istnienia, który nagle dopadł Lokatora i trzyma. Ból istnienia objawia się pełną dramaturgii akcją kładzenia się na podłodze i ryków godnych niejednego jelenia, szarpaniem za rodzicielskie nogawki i absolutną wszechogarniającą rozpaczą w reakcji na wszystko – począwszy od pomysłu, że obiad, poprzez huśtawkę czy drewnianą układankę, a na kąpieli skończywszy. Ból istnienia chwilowo zmienił mi Dziecko w złośnika-malkontenta, ale część z Państwa zna już choć trochę moje poglądy na wszelkie próby szantażu czy manipulowania, zatem mogą się Państwo z łatwością domyślić, gdzie mam prezentowane przez Potomka zachowania. Robię swoje. Na słynny w opowieściach poczekalniowych mam bunt dwulatka to mi jeszcze grubo za wcześnie, więc po prostu kładę wszystko na karb ogólnego rozbicia dotychczasowego harmonogramu domowo-żłobkowo-chóralnego i lekkie rozpieszczenie przez Babcię.

Oczywiście jestem nieugięta i pod wieczór czuję się już niemal jakbym hobbystycznie obijała Dziecku nerki nahajem. A przynajmniej tak mogą wnioskować sąsiedzi po akustyce. Aż się dziwię, że jeszcze nie wezwali policji. Ale póki co nie zamierzam się tym przejmować. Po prostu pewne rzeczy konsekwentnie prostuję, a inne konsekwentnie ignoruję w myśl zasady – z pijanymi nie tańczę. Niestety Syn raczy nie zdawać sobie sprawy, że swój charakterek też po kimś ma. Znaczy po mnie. Trafiła kosa na kamień. Nieprędko zatem spodziewam się powrotu sielskich wieczorów przy czytance. Ale nic to. Nogawki mam mocne, to wytrzymają.

Przynajmniej płuca będzie miał mocne.

A Doktora Królika można tylko pochwalić. Nie dość, że zgodził się przyjść choć to nie ‚rejon’ (i w zasadzie to nawet podpisywałam stosowny świstek, że nie będę wzywać lekarza na domowe wizyty – bo mam bliżej przychodnię, tyle, że są w niej znacznie gorsze warunki i nieprzyjemny personel) i był punktualny, to jeszcze doskonale pamiętał Igora, łącznie z wszystkimi skierowaniami, receptami i problemami. I nawet o czym ostatnio rozmawialiśmy pamiętał. W odróżnieniu ode mnie. Zawsze w takich momentach żałuję, że tacy lekarze nie są zjawiskiem bardziej powszechnym. Że to ciągle wyjątki. Bo Doktor Królik ma mnóstwo pacjentów. Zapisy do niego (zwłaszcza w takim ‚gorącym’ okresie) czasem graniczą z cudem. Ale zawsze prosi by pozdrowić Siostrzycę i pyta o dziewczynki. Leczył starszą kilka lat temu.