Oraz uśmiech z waflem
Kiedy byłam jeszcze małym chłopcem i zakuwałam paciorki przed pierwszą komunią, ksiądz proboszcz opowiadał nam o różnych świętych i błogosławionych. Jedni byli męczennikami, drudzy wzorcowo się prowadzili, jeszcze inni widzieli jakiś cud. Pamiętam, że raz nawet popadłam z nim w konflikt, bo według niego cud był, a według mnie niespecjalnie.
I tak mi zostało. Zarówno jeśli chodzi o konflikty z księdzem proboszczem (ponieważ jesteśmy bezbożnikami żyjącymi w dość małej społeczności lokalnej a posiadającymi ślub cywilny, tylko), jak i wiarę w cuda. Cuda wianki prędzej.
Dziś po pracy droga prowadziła mnie na Włochy. Niestety nie te z winnicami, aromatyczną pizzą, makaronami i tiramisu na deser.
W poczekalni u stomatologa pomarańczowa kanapa i stosik kolorowych pism.
„Sałatki wyszczuplające biodra!” – ekscytujący tytuł pierwszego z brzegu od razu przykuł moją uwagę.
Wyobraźnia z miejsca podsunęła mi wizję gorsetu z imadłem, anakondę do towarzystwa oraz samotny liść sałaty w niewielkiej salaterce.
– Ocho! – pomyślałam – To lepsze niż dieta zmieniająca rysy twarzy i powiększająca usta oraz biust.
Gdyby istniały sałatki wyszczuplające biodra, byłabym smukła i wiotka niczym tyczkarz po pavulonie.
Uwielbiam natknąć się czasem na kolorową prasę. Mam potem ubaw do późnych godzin nocnych.
W kwestii planów potomstwa.
– Jak będę duży, to kupię Ci zamek i będziesz księżniczką – oznajmił Jan znad płatków.
Ooooooch…
Lecz nim zdążyłam się rozpłynąć
– Bycie dużym nie wystarczy. Musisz do tego wygrać w loterii – zaczął wyjaśniać Igo – albo być piratem i znaleźć skarb – dokończył z szelmowskim uśmiechem osoby, która już wie, że piraci, to w bajkach, ale wersja dla młodszego brata jest inna.
O tak. Bycie księżniczką na zamku całkiem by mi pasowało. A już najlepiej, gdyby to był całkiem współczesny zamek gdzieś na Bali. Mogłabym się zwyczajnie i z premedytacją lenić, spać do południa oraz głównie leżeć i od czasu do czasu wziąć udział w jakiejś proszonej kolacyjce. Czemu nie.
– A poza tym jak będziesz duży to mama będzie miała… – zaczął Igo
– Szybko, szybko! Wychodzimy! – przerwałam szybko ten niebezpieczny wątek.
Wizja księżniczki z podręcznym balkonikiem towarzyszyła mi jeszcze jakiś czas.
Autobus linii 127 szczelnie wypełniony ludźmi. Czuję jak w mojej torebce powstaje koktajl truskawkowo-bananowy, choć owoce są w oddzielnych pojemnikach. Na światłach dłuższe przestoje, trochę wpadam w stupor. 9 na 10 spośród tych, których widzę również. No tak. Poniedziałek.
Wtem rozlega się świdrujący sopran, który w rytm bezceremonialnych bitów rozpaczliwie zapytuje:
-„Baby baby
Why can’t we just stay together?!”
Starszy Pan w koszulce polo podrywa się niczym boeing do lotu, dobywa z kieszeni telefon komórkowy i ucisza dramatyczny apel kciukiem.
– Szczęść Boże siostro Bożenko!
Zaprawdę, powiadam Wam, czasami nawet chamskie disco w poniedziałkowy poranek może wywołać powszechny uśmiech w przeładowanym środku komunikacji miejskiej.
Dzień, w którym Ciekawska Sąsiadka z fałszywym współczuciem wyznaje, że była przekonana o mojej kolejnej ciąży a tu proszę… zeszczuplałam. No ale to wg niej tak jest jak mąż odchodzi. Bo coś go dawno nie widziała. Tu znacząco zawiesiła głos.
Z pęczkiem rzodkiewek w dłoni, walcząc z przemożną chęcią pierdolnięcia jej koszykiem między oczy, odetchnęłam głęboko, dziękując opatrzności, że puszkę pomidorów miałam dopiero podjąć z półki w kolejnej alejce. Następnie uśmiechnęłam się szeroko, podziękowałam za troskę i odpowiedziałam jak najuprzejmiej, że męża rzadko, fakt, ale czasem jeszcze widuję, obiecuję pozdrowić. A nowe dziecko, owszem, było. Sprzedaliśmy na organy. Świetny interes.
I oddaliłam się pozostawiając ją w dość namacalnej konsternacji oraz z fenomenalnie głupią miną.
Dzwonię do urzędu i czekając na połączenie wydaję dyspozycje Jankowi, który aktualnie jest w fazie „nie, bo nie”. To jego ulubiona faza. Moja nie bardzo. W odróżnieniu.
– Załóż sandałki…
– Załóż sandałki…
– Załóż sandałki…
Wtem w słuchawce słyszę:
– Już założyłem.
I tak oto roześmiałam pewnego Pana :-))
Dziś bawimy się w berka pod zraszaczem do trawy. Na bosaka i brudni po czubeczki. A Lena spokojnie przeżuwa kolejne źdźbła, najwyraźniej w poważaniu mając wszystkie groźne motylice wątrobowe i inne żyjątka. Dobrze, że żadna z Babć tego nie widzi. Miałabym litanię alfabetycznie i do wieczora.
Za arbuza przed śniadaniem.
Za śniadanie w południe.
Za truskawki na obiad.
Za ognisko na kolację.
Uwielbiam być nieodpowiedzialnym rodzicem.
Może i moje dzieci nie zapamiętają dwudaniowych obiadów z deserem na pięknej zastawie. Ale wolałabym, by zapamiętały wspólne zabawy, że było nam razem super i śmialiśmy się aż do czkawki.