Całą podróż do Gdańska Lokator dokumentnie przespał. Znaczy oczywiście najpierw zdążył się jeszcze kilka razy kontrolnie rozedrzeć, podeptać w akcie desperacji starą gazetę pozostawioną w przedziale przez Poprzedniego Użytkownika Miejsca 45, skopać Matkę Uciśnioną, czyli mnie i zasnąć w ciągu 2,30 sekundy. Mistrzuniu.
Matka Uciśniona w tak zwanym międzyczasie usiłowała zaparkować wózek na najwyższej półce – co nie było proste gdyż leżały już tam bagaże współpasażerów a ich wzrok dobitnie mówił: „gdzie mnie z tym kobieto? chyba cię bóg opuścił!”, upchnąć w kącie plecak i torbę – co już było totalnie surrealistyczne, gdyż leżał już tam wózek, bagaże współpasażerów i ich niedoszłe marzenia o spokojnej podróży, oraz okiełznać Lokatora, który akurat nie mógł się zdecydować czy chce jeść, pić, kupę czy strzelić komuś fangę w nos. Ocean spokoju to przy mnie kałuża.
Siedziałam więc wciśnięta między plecak a Rudego Rajstopa trzymając oszalałego z nadmiaru wrażeń i emocji Dziecia i modliłam się o cudowny, poręczny, kieszonkowy młotek. Najlepiej z ABS-em i wspomaganiem. Rudy Rajstop siedział tuż obok i posykiwał znacząco. Najpierw myślałam, że może z biustu schodzi Rajstopowi powietrze. Ale po szybkim oglądzie sytuacji stwierdziłam – nie bez satysfakcji oczywiście – że biustu Rajstop też nie posiada. Z innych niezwykle potrzebnych rzeczy Rudy Rajstop nie posiadał bowiem tyłka, a to już wykroczenie. Bo Rajstop choć bez biustu i bez tyłka okazał się być kobietą. Całkiem jak Kopernik w Seksmisji. Z tym, że Kopernik nie miał włosów do pasa w odcieniu Duża Parkowa Wiewióra, nóg do szyi odzianych w białe rajstopy i rybaczki z cekinami ani nawet dekoltu do pępka. To wszystko miał za to Rudy Rajstop, za co go z miejsca znielubiłam. Nie będzie mi tu jakiś obcy byle Rajstop nad uchem syczał. Poza tym ustalmy cos raz na zawsze – TAKICH KOBIET NIE MA. To była projekcja wywołana zmęczeniem. Szkoda tylko, że kościste dupsko projekcji wgniatało mi się w biodro przez cztery godziny. Z hakiem.
A jakież były akrobacje przy wysiadaniu z pociągu? To trzeba było zobaczyć. Jak bowiem można się łatwo domyślić, wszelki powzięty inwentarz należało wyładować jednocześnie. Z Lokatorem przewieszonym przez ramię, plecakiem, dwoma torbami i wózkiem w zębach przedostałam się przez wąską kiszkę korytarza do wyjścia taranując po drodze jakiegoś Nagłego Desperata, który nagle poczuł zew natury i stwierdził, że wysiada na Głównym. A to Główny właśnie. 22:17.
Nagły Desperat obrzucił wzgardliwym spojrzeniem moje dobra, oszacował braki i z miną Wyleniałego Pudla Salonowego zagaił, a nonszalancja i polot prawie mnie oślepiły i znokautowały:
– A pani to tak sama podróżuje?
– Nie, z Dzieckiem.
– A to pani Dziecko?
– A nie… cudze wzięłam.
– Ha ha. No przecież wiem, że pani. Zgrywus ze mnie taki.
W istocie. Zgrywus.
– Dzielna pani jest. Tak to wszystko trzymać. To chyba ciężkie?
– Może chce pan mi pomóc?
– A nie. Nadwyrężyłem się ostatnio na siłowni.
Zgrywus. Chyba w odcinku szyjnym. Śledząc talerze biodrowe blondynki z naprzeciwka.
Na szczęście na peronie czekała na mnie Kociubińska a wraz z Nią wybawienie. Igor oczywiście z miejsca zyskał przydomek Spokojny, co w świetle nie tak dawnych wydarzeń przedziałowych stanowiło nie kontrast nie lada. Nie wiem jak On to robi ale ilekroć na horyzoncie pojawia się jakaś fajna babka, zaraz z Wrzaskuna zmienia się w uosobienie gracji i dobrych manier. Oszust i malwersant jeden. Kociubińscy okazali się jednymi z cieplejszych ludzi jakich zdarzyło mi się poznać i choć zarzekali się, że są dość powściągliwi w okazywaniu uczuć obcym, nie zauważyłam niczego takiego. Wręcz przeciwnie. Dostaliśmy wszystko czego było nam trzeba a nawet więcej. Myślę, że przybyło mi gdzieś koło serducha i takie przybieranie na wadze to akurat bardzo lubię.
Lubię patrzeć jak ludziom jest dobrze. Jak poukładali sobie tak jak lubią z tym, z kim chcieli i są szczęśliwi. Wychodzą z tego potem fantastyczne Dzieci. Szymek zapowiada się na naprawdę fajnego faceta.
I ja też przez tę podróż zaczęłam bardziej doceniać to co mam. Albo mniej zwracać uwagę na to, czego mi brak. Opcjonalnie. W końcu i mądra i piękna może być tylko Żaba.
Oczywiście, że uciekłam z Warszawy na ten weekend też po to by nabrać dystansu, przemyśleć pewne sprawy i przestać myśleć o innych. Ale o tym później.
Jak zwykle nie zawiedli starogwardziści: Towarzysz Kiszczun wraz ze swoją Lady Pazurek czekali na mnie już w piątkowy ranek przy Wyżynnej Bramie, gdzie udało mi się z Lokatorem dojechać autobusem linii 255. Powłóczywszy się nieco po dawno nie widzianych zakamarkach osiadliśmy w Herbaciarni, gdyż albowiem ponieważ pogoda niesprzyjającą spacerom być się okazała. W Herbaciarni wypiłam pyszną Mikołajkową i konwersowałam o przygodach w kraju i na świecie a Młodzież rozdawała na prawo i lewo uśmiechy wyraźnie adorując Panią Za Ladą. Pani Za Ladą miała kucyk i śmieszne dołki w policzkach gdy się uśmiechała. Nie przeszkadzały jej nawet dalekie wyprawy Lokatora połączone z otwieraniem lodówki, grzebaniem w koszu czy znaczeniem szlaków kruszonymi w pulchnych dłoniach wafelkami. Zresztą właściciel pulchnych dłoni był w siódmym niebie: biegał z radosnym kwikiem i machał przechodniom przez oszklone drzwi. Potem wpadła jeszcze na chwilę moja Poprzednia Gospodyni a potem dowiedziałam się, że zaraz idziemy po Lenkę i Awari. Zrobiło mi się niezwykle miło, że wszyscy pamiętali, że chce im się mimo, że to przecież piątek, że obowiązki, inne sprawy. Że to już dwa lata minęły nie czuć było wcale.
Gdy przyjechałam tam poprzednio, byłam jakoś pośrodku ciąży. Kiszczak z całym oprzyrządowaniem (czytaj: plecak + brzuch) zaciągnął mnie prosto z pociągu na Gradową Górę a potem zrobił taki tour po mieście, że wieczorem prawie zasnęłam w wannie. Teraz wyznał skruszony, że wyrzut prześladuje Go do dziś. Oczywiście, że piszę to właśnie po to, by obudzić Sumienie Kiszczaka – świat ponury i stargany czernią. Przecież nie mogłabym przepuścić takiej okazji. Nie no tak na serio serio, to jest to wyrzut całkowicie niepotrzebny. Prawdopodobnie dzięki Wujkowi Ka właśnie i jego samozaparciu w kwestii docierania wszędzie na piechotę Igor był teraz spokojny jak gładź na jeziorze. Mina pokerzysty i takie tam. Nigdy przecież nie wiadomo co tym razem zaplanuje ten szalony umysł Kiszczaka.
Mogłabym się założyć, że żyją w nim harpie i potwory.
Tylko w herbaciarnianej toalecie zrobił rockowy koncert połączony z graniem na perkusji i okrzykami w stylu późny heavy metal. Tu zawsze przypomina mi się opowieść Borna o tym jak poszli z kolega na taki koncert: czerń, czern i jeszcze raz darcie mordy. Stanęli sobie pod sceną i przedrzeźniali wokalistę śpiewając z zaanażowaniem: „pieeeeekłooooo!! i szczypało!” 😉
Na Lenn czekaliśmy chyba wieczność. To jedna z niewielu znajomych mi osób, która z pracą rozstaje się niechętnie. Ale na Nią warto. Gdy wreszcie wyzwoliła się z uniformów i rozliczeń, zaczęliśmy świętować. W końcu obroniła tytuł magistra. Teraz może pisać sobie trzy literki przed nazwiskiem i uśmiechać się jeszcze bardziej zagadkowo. Potem zbunkrowaliśmy się u niej w domu i popijając wino tańczyliśmy do starych przebojów lewym okiem oglądając mężczyzn w niebieskich peruczkach, pełnym makijażu i podomkach. Meksyk to mało.
W Sobotę było pięknie. Pogoda jak marzenie – wiosna panie! Kociubińscy wywieźli nas za miasto gdzie nad wodą Dzieciarnia ganiała za piłką (przynajmniej częściowo) a ja miałam sesję zdjęciową. Piękna to ja może nie będę nigdy ale za to tyle zdjęć w tak krótkim czasie nie miała chyba nawet Lejdi Di. Ach ta sława 😉
No a potem było morze, w morzu kołek…
A to nie to. Wróć!
Było morze i plażą i mydlane bańki i zacukanie Młodego i spotkania na szczycie.
A w niedziellę wesoła kompania odprowadziła mnie na pociąg i długo machała na pożegnanie. Fajnie było. Dobrze i ciepło. Mam nadzieję, że za niedługo spotkamy się w Warszawie. Albo znowu tam.
Aha… byłabym zapomniała.
Zakochałam się.
Ale to akurat niewiele ma z Gdańskiem wspólnego 😉