Byliśmy z Młodym na koncercie Kameralnego Chóru ‚Kijów’. Oczywiście wejście na zaproszenia i ogólnie ąę. Cała rzecz zadziała się w salezjańskiej bazylice na warszawskiej Pradze, co oczywiście z miejsca spociło mi z lekka oboje oczu.
Tuż przy tej bazylice bowiem w dwudziestym elo pod patronatem Bolka Chrobrego spędziłam bardzo przyjemne cztery lata z mej młodości, nie tak odległej znowu jak by się zdawać mogło. Co prawda są tacy, którym rok 1997, kiedy to wypacałam na maturze wszelkie płyny ustrojowe, jawi się li i jedynie jako majacząca na kartach historii niezbyt istotna data, ale tych państwa od razu poproszę do pokoju obok, gdzie mamy kreskówki i misie. Dla mnie to były bardzo ważne lata. Życiowe wybory i dylematy, które przerastały każdego ledwie odrośniętego nastolatka, sukcesy, z którymi nie każdy umiał sobie poradzić i zwyczajna codzienność, która oczywiście nigdy nie była zwyczajną. Papierosy za winklem, związki i rozwiązki miłosne, obściski na prywatkach czy punkowe koncerty, to tylko część jakże bogatej wewnętrznie księgi pod tytułem Szkoła Średnia. Bywało groteskowo wspaniale albo wręcz przeciwnie – czarno_dziurowo, czarnoziemowo, mrocznie i mrukliwie, ale dziś wszelkie te perturbacje wspominam z niesłabnącym sentymentem. I po raz kolejny okazuje się, że wszystko się zmienia w zależności od punku siedzenia czy myślenia a już najbardziej pod wpływem czasu. To najlepszy sędzia.
Do bazyliki na koncert dotarliśmy z Hal i Gogą (która nas nota bene przywiozła). Najpierw musiałam pokonać milion pięćset schodów, o których istnieniu przez te kilkanaście lat zdążyłam zapomnieć. Całkowicie i skutecznie. Przy okazji taszczenia wózka z Wózka Należną Zawartością (czytaj: Lokatora), która to nie wiedzieć czemu robi się z tygodnia na tydzień coraz cięższa, spociłam się, spieniłam i spurpurowiałam. Prawdziwi mężczyźni zdaje się wyginęli razem z mamutami. Chwilowo jedyny dostępny jest jeszcze za smarkaty by taszczył się na górę sam, a o reszcie to mi się nawet gadać nie chce. Sami kurde kombatanci albo nie słyszący. Nic to. Twarda jestem jak Roman Be, to dałam radę i Lokatora po schodach na górę wtaszczyć.
W środku ludzi była chmara i nie zdążyłam się niestety zorientować czy czarno od nadmiaru duchownych czy od ogółu populacji, bo minęła godzina K jak koncert. Oczywiście wszystkie miejsca z jednoczesną widzialnością i słyszalnością były już zajęte i obwarowane bądź to solidnym beretem, bądź wrogim spojrzeniem sąsiada. Zostało nam usadowienie się na tyłach i delektowanie muzyką albo przepchanie się do bocznej nawy i przewaga wizji nad fonią. Wybrałam bramkę numer trzy, czyli fortel.
Fortelem był zabór trzech krzesełek, zainstalowanie ich w szerszym przejściu pomiędzy rzędami i wygodne się na nich umoszczenie, połączone z całkowitą ignorancją wszelkich mniej lub bardziej oburzonych spojrzeń rozmaitych kościelnych borostworów. Cud, miód i koszyk malin. I widoki miałam na ten chór z Kijowa i słuchać mogłam do woli. No może gdyby te baby po bokach nie szurały byłoby bardziej komfortwo i oczywiście zawsze zajdzie się jakiś kretyn z włączoną na full komórką, ale niektórych niestety nie da się rozstrzelać. Przynajmniej nie w kościele i przy ludziach.
Igorowski początkowo był zafascynowany całą architekturą kościoła – w końcu nigdy nie widział nic tak wielkiego od środka – a szczególnie podobały mu się witraże i olbrzymie żyrandole ale później zaczął dostrzegać i ludzi. Zwłaszcza tych, co przed Nim. Były to dwie panie w wieku raczej podeszłym i pan pomiędzy nimi. Pan niczym się nie wyróżniał, więc damy mu spokój, za to panie zasługują na uwagę. Jedna miała kok, do skonstruowania (ten czasownik pasuje tu najlepiej) którego musiała, jak na mój gust, użyć całego zapasu tresek i spinek, jaki posiadała ona i wszystkie jej znajome. Druga z kolei miała wielką futrzaną czapkę, która do złudzenia przypominała mi kota, mijanego ongiś w drodze do parku, tyle, że nie miauczała. I może to i dobrze. Pani Z Kokiem nie wzbudziła jakoś mego specjalnego zdurnienia, podobnie jak Lokatora. Za to Pani W Czapce owszem.
Raz, ja nie wiem jak można z kotem na głowie iść na koncert i nie zostać po drodze wylegitymowanym przez straż miejską, zatrzymanym przez policję, czy też zaatakowanym przez Zapalonych Działaczy ds Zwierząt Domowych tudzież zbłąkanego psychopatę. Dwa, również nie wiem jak można w futrzanej czapie z kota wysiedzieć godzinę z hakiem w dobrze ogrzewanym kościele, wśród tłumu dobrze ogrzewających ludzi i nie dostać, excuse le mot, kota. Pani W Czapce gratulujemy pomysłu.
Lokator oczywiście po dwóch utworach odpadł i zasnął. Cały czas jednak trzymał mnie za rękę i zaciskał na niej miarowo co jakiś czas swoje palce. Zauważyłam, że w tych samych momentach, w których ja miałam ochotę zacisnąć swoją. Chyba podobnie odczuwamy większość rzeczy. To dobrze rokuje na przyszłość i sprawia, że widzę sens w zabieraniu Go na żywą muzykę, zarówno rockową jak i tę delikatniejszą, klasyczną, oraz puszczaniu swoich ulubionych płyt. Ostatnio na tapecie mamy Toma Waitsa i chyba się Igorowskiemu podoba. Dobra nasza.
Naturalnie spuchłam z dumy jak po koncercie wszystkie okoliczne i przygodne babcie, ciocie oraz ich krewni zachwycały się Młodym, jaki grzeczny, wspaniały i rozumny. Bo to, że śliczny mamy już obcykane na wszystkie strony, tak? A pewnie. Jaki ma być. W końcu targam Go od wczesnego życia płodowego po chórach, próbach i koncertach, to i obeznany jest z muzyką wszelkiej maści. I co jak co, ale na pewno umie ocenić co dobre. Przy dobrym zawsze się odpręża. Tak przynajmniej sobie tłumaczę to obywatelskie zaśnięcie. Przecież to nie mógł być sabotaż.
Kameralny Chór ‚Kijów’ zaśpiewał cudownie. Zwłaszcza soliści. Zdaję sobie sprawę, że to nie było wszystko, na co ich stać i tym bardziej podziwiam. Piękna harmonia brzmienia i moc uczuć, jakie nam przekazali to nie wszystko. A była ich ledwie dwudziestka. Kameralnie. Nawet utwory współczesnych kompozytorów, za którymi z reguły w repertuarze sakralnym nie przepadam z różnych względów, spodobały mi sie na tyle, że chętnie posłuchałabym ich jeszcze raz. Najchętniej jednak całego koncertu.
To rodzaj muzyki, która nie odbija się od ścian echem, jak każda inna. To rodzaj muzyki, która w nie wnika i pozostaje tam na długo. Podobnie jak we mnie.