Nadal ludzkość w komplecie.
Aczkolwiek już przy na pierwszym skrzyżowaniu dwoje ludzi z pracy cyknęło mi fotkę. Tak się kończą jazdy spod roboty od 16.00, kiedy pierwszozmianowcy wychodzą do domów.
Paparrazi są wszędzie i będąc sławną ekhem blogerką oczywiście się z tym liczę.
Tym niemniej nadal uważam, że drugi profil mam bardziej wyrazisty i dużej odległości wyglądam chudziej, zwłaszcza gdy się lekko zmruży oczy i patrzy pod kątem.
Nie rozjechałam żadnej staruszki, choć jednej trochę się moim skromnym zdaniem należało za wystawanie półkadłubem na jezdnię przy czerwonym. Instruktor mi mówi, że nóżka ciężka i jadę wprawdzie trochę czołgiem ale trochę w porządku. Wybieram bramkę z drugą częścią wypowiedzi.
Podczas jazdy wzrok ogniskuję głównie na samochodzie, znajdującym się przede mną i zapominam o lusterkach, znakach czy innych drogowych przeszkadzajkach. Wczoraj poznałam ruszanie pod górkę – czynność nieco frapująca, gdyż albowiem myli mi się kiedy co puścić, kiedy co przycisnąć, a kiedy co odbezpieczyć. Granat pewnie odbezpieczyłabym sprawniej, ale to byłaby jakby czynność jednorazowa a zakładam, że jeździć jednak będę i to wielokrotnie.
Potem na osłodę trudów dnia Hal (wielkie dzięki Halu) zabrała mnie do Palladium na koncert Starego Dobrego Małżeństwa. Taki prezent przedurodzinowy. Bardzo miły zresztą. Na nich, to choćby pod wodą.
Urokliwe to wszystko i niewyobrażalne, że takie piękne rzeczy można zapisać słowami a potem skomponować do tego muzykę i malować ludziom w uszach, w głowach, pod powiekami. Wszystkie bieszczadzkie wyprawy, ogniska, wzloty i upadki, pierwsze miłości, szczęścia powitań i smutki pożegnań, przegadane z przyjaciółmi do białego rana noce pod przeciekającym namiotem, bez karimat, czy łazienek, co to teraz w pokojach, wszystkie otarte stopy, które cieszyły zamiast boleć, bo żyło się tak, że aż to życie nas piekło pod skórą, bo żyło się do zachłyśnięcia.
Oczy mam zawsze w mokrym miejscu na Glorii i Czarnym bluesie o 4 nad ranem. Sala pełna ale to taka muzyka, która głaszcze po głowie, nie przeszkadza nawet, że ciasno, albo, że Pani zasłoniła kokiem. Ludzie śpiewali razem i bisy płynęły bez końca. Lubię, oj lubię. Jak się kiedyś skończą będzie mi niewyobrażalnie smutno. Trzeba chłonąć teraz, póki są i im się chce. Na SDM zawsze warto iść, choćby na koniec świata, na bosaka, choćby trzeba było wracać zmęczonym jak pies po nocy, albo na piechotę.
Po prostu warto. Jak biec do końca. Potem odpocznę 🙂