Bo zawsze chciałam być strażakiem

Gdyby filozofia małych dziewczynek była rozpisana na tomy, gdzieś w trzecim byłoby o księżniczkach, piosenkarkach, baletnicach oraz paniach nauczycielkach. Mniej więcej o tym przecież marzą małe dziewczynki, kiedy myślą, kim chciałyby zostać w przyszłości. Ja pamiętam doskonale, że wprost ze wstępu do księżniczek i siedmiuset odcieni różu, płynnie przeskoczyłam w permanentną miłość do strażackiego wozu i sikawki. Absolutnie. W Mamutowie mieliśmy blisko domu Straż i piękne, lśniące, czerwone auta pyszniły się na parkingu za każdym razem, gdy chciało mi się pójść na spacer. Raz nawet udało mi się z powodzeniem podpalić pole traw za domem tylko po to by zobaczyć z bliska Panów W Akcji ale nie wspominam tego z dumą, bo strach miał całkiem konretny smak. Wzniecanie ognia zdecydowanie wolę w warunkach biwakowych i niekiedy towarzyskich. Niemniej jednak miłość do gaszenia pożarów pozostała mi we krwi do dziś.

I powiedzmy, że wczoraj w nocy też gasiłam taki pożar.

Oczy również już ugaszone. Zdecydowanie łatwiej żyje się w wersji światłolubnej bo niestety w odróżnieniu od wampirów ja kocham słońce i pogodne dni za oknem. A w weekend musiałam się bardzo zdecydowanie ukrywać w cieniu. Na szczęście na odsiecz i tramwajem przybyła do mnie Nielot. Nielot przybyła nawet najpierw pociągiem jadącym z pięknego miasta na dwie litery ale tramwaj – a raczej jego bardzo długi brak i upragnione przynadjechanie – było mi w opowieści bardziej spektakularne. Wkrótce zjawiła się też Hal i sobie tak we trzy posabatowałyśmy przy serniku i rozmaitych refleksjach. Z sernika wyszło coś bardziej w podobie niż stricte ale grunt, że w smaku pierwszorzędne. Poza tym ustalmy, że skoro sernik znajduje się w plastikowej misce w kwiatowym wzorkiem, a nie w tortownicy albo jakiejś bardziej odpowiedniej foremce, to niekoniecznie będziemy się czepiać semantyki.

Poza jedzeniem i rozmaitymi refleksjami na temat i bez myśli przewodniej, bardzo miło spędziłam czas i mam nadzieję, że moje weekendowe towarzyszki również. Nawet na spacer wychynęłam, a owszem, tylko przezornie poczekałam aż słońce ustąpi miejsca przyjemniejszej moim króliczym oczom szarówce. Przyznaję się również bez bicia i z absolutnym brakiem wyrzutów sumienia, że na plac zabaw poszliśmy saute a wróciliśmy wzbogaceni o koparkę. Młody jednak zakochał się od pierwszego wejrzenia a ponadto samotne koparki, pozostawione na pastwę pustych ławek muszą liczyć się z tym, że jeśli nikogo w pobliżu nie będzie – a nie było – i pora zrobi się dość późna – a się zrobiła – ktoś je w końcu zaadoptuje. Czyli do ogólnej patologii proszę dopisać mi zuchwałą kradzież. Jeśli liczyć pieluchę z zawartością w obywatelskich portkach, można również zahaczyć o rozbój z użyciem niebezpiecznych narzędzi tudzież substancji. Jak szaleć to szaleć.

Co poza tym?

Zaliczyłam pierwsze organizacyjne zebranie w przedszkolu, na które oczywiście spóźniliśmy się albowiem Lokator zapragnął nagle i niespodziewanie wykonać salto mortale i gonić kotka. Tu muszę bardzo poważnie porozmawiać z Dziadkiem, bo ja sobie wypraszam zakłócanie spokoju przy użyciu mego osobistego nieletniego okolicznym mruczkom. Bardzo koty lubimy i przy okazji spożywania parówki na trasie sklep-dom zawsze dzielimy się z naszymi podwórkowymi ogoniastymi. Nie przeszkadza to jednak Młodemu połączyć obu spraw i z miłością rzucić się pędem w okazałe krzaczory, gdy tylko natrafi na futrzaka. W związku z tym nie usłyszałam jak Pani Kerownik wyłuszcza przejętym po kokardki rodzicom sprawę leżakowania i pościeli oraz worków na kapcie. Niemniej jednak pozwolę sobie pozostać w przeświadczeniu, że uda nam się przetrwać mimo wszystko i jakoś sobie w tym przedszkolu poradzimy. Zwłaszcza ja bo w Obywatela to wierzę niewzruszenie i nieprzerwanie. W końcu jak się przebywa w żłobku od czwartego miesiąca życia, to jest się już jakby weteranem. Na salę gdzie ci przejęci rodzice i to zebranie też wszedł jak do siebie i z miejsca zajął się zabawkami. I o to chodzi, i o to chodzi.

Okulary okazały się przysłowionym strzałem w dziesiątkę i po raz kolejny okazało się, że mam niezwykły fart w nietypowych sytuacjach. A Pan Z Zakładu dobry gust. Niestety nie spytałam czy daje się wypożyczać na inne zakupy. Życie byłoby prostsze.

Prócz tego nabyłam drogą kupna absolutnie fantastyczne i niesamowicie piękne spodnie w czarno-białą szachownicę. Wyglądam w nich szałowo. Zamierzamy się pobrać i żyć długo oraz szczęśliwie w otoczeniu gromadki gońców. No i można na mnie grać w szachy.

To pisałam ja – kobieta wielofunkcyjna.

Żyję

Aczkolwiek skoro o tej absolutnie kosmicznej godzinie kończę pracę… to nie wiem czy aby na pewno.

Świta, a ja postanowiłam się jednak zdrzemnąć.
To tymczasem.

O oprawkach i weekendzie napiszę w bardziej sprzyjających okolicznościach.

Jak zostać albinosem, czyli notka pisana prawdziwie bezwzrokowo

Pamiętacie jak śmiałam się, że na wniosku o wydanie dowodu osobistego w kategorii OCZY uzwględniono CZERWONE? Bardzo to było smieszne, doprawdy. Ale spory czas temu. Aktualnie bowiem do śmiechu nie jest mi wcale i raczej umieram. A oczy mam owszem czerwone. Piękny żywy odcień, który wyjątkowo koresponduje mi z torebką. Mało wyjątkowo za to z życiem codziennym.

Otóż…

Jest wiosna, wspaniały czas słońca, dłuższych dni, wyższej temperatury za oknem, zielonych traw… i jebanych pyłków. Jest Igor, Dziecię me ukochane acz wkurwiające do granic przyzwoitości niekiedy – przyznaję – zwłaszcza gdy ni z tego ni z owego wkłada mi świeżo zerwany dla mnie bukiet… osiedlowych chwastów, lekko otrząsnąwszy go tylko z ziemi, prosto w oczy. Zapewne żeby mamunia lepiej widziała.

No i zobaczyła mamunia. Nazajutrz. Albinosa w lustrze. Całkiem solidny okaz. Bo oczywiście nic nie pomogło płukanie, kropelki i okłady z herbacianych esencji, które zawsze doradzał Mamut. Fakinszit i młodafoka, że tak to ujmę .

Jak już udało mi się w ogóle otworzyć oczy, to zaraz i z miejsca zlękłam się tej poczwary, którą ujrzałam w lustrze. Że to ja dotarło do mnie po ułamku ułamka. Od pobrania okolicznościowego urlopu na bardzo nagłe żądanie powstrzymał mnie jedynie fakt, że tego konretnego dnia – we środę znaczy – miałam do pracy na jedenastą a wybiła siódma. Było więc dużo czasu na ratunek. Angielski sobie (i innym) litościwie odpuściłam. Niestety wszelkie próby doprowadzenia się do porządku i wyglądu bardziej przypominającego normę spełzły na niczym. Polazłam do Dochtora bo akurat po drodze miałam przychodnię a w niej okulistę. Wybłagałam audiencję. Dochtor obejrzał przelotnie, bo nie miał czasu, orzekł, że "zapalenie spojówek", kazał kupić kropelki, których nazwę wypisał mi na świstku i odesłał. Kropelki nie były na receptę i oczywiście jak sie później – dużo później – okazało równie dobrze mogłam sobie pocierać gałki oczne sproszkowanymi papryczkami chilli. Efekt podobny.

W pracy myślałam, że umrę bo oczy szczypały, piekły i tańczyły kakana. Posłusznie wkraplałam ciecz i posłusznie płakałam w kiblu do chusteczki przeklinając Pana Bozię, że wymyślił spojówki co się mendy zapalają. Wieczorem wróciłam taksówką albowiem nie byłam w stanie iść do metra, tramwaju i domu nie otwierając oczu. A z taksówki mogłam bo Pan mnie prawie pod klatkę dostarczył.

Zasnęłam chyba równocześnie z Młodym.

Następnego dnia w pracy było równie koszmarnie. W końcu imć Prezes zainteresował się karminem moich oczu i natentychmiast umówił mnie ze swoim okulistą a następnie doń zawiózł.

I otóż… (bo już mi się wtem znudziło)

Okazało się, mili Państwo, że zapalenie spojówek owszem, mam, ale nie jest z nim tak prosto jak sugerował Dochtor Numer Jeden, bo są powikłania a na kropelki, które mi zapisał, reaguję spontanicznie, alergicznie i tragikomicznie. Czyli chilli. Bo też byłoby dobre aby osiągnąć ten stan. Dostałam antybiotyk do wkraplania co godzinę i po trzech dniach co cztery godziny.

Okularów przeciwsłonecznych doszukać się nie mogłam. A oczywiście teraz nie jest lato i sezon stojaczków z okularami na każdym rogu ulicy i co drugim autobusowym przystanku dopiero przed nami. Czyli słoneczna wiosna, która normalnie ucieszyłaby mnie jak samotny kalosz norkę, jst mi teraz na kijek i tylko rozdrażnia, bo muszę sie notorycznie przymrużać. Moje zaś stare poczciwe okulary, które spory czas temu zamieniłam na szkła kontaktowe, mają szkła odpowiednie dla krótkowidza z cyferką dwa. A ja od czasu urodzenia Igora mam jakby minus cztery. Co jednak robi różnicę.

Po pracy i niejako po omacku również dotarłam do najbliższego zakładu optycznego jaki miałam w okolicach żłobka. Widok musiałam sobą i przychówkiem ciągniętym za rękę prezentować doprawdy nietuzinkowy i jak sądzę tyleż opłakany co hecny. Pikanterii powinien dodawać fakt, że moje stare okulary (które miałam na nosie żeby widzieć cokolwiek) kiedyś były pękły i sklejone zostały chamsko-niebieską izolacją, którą się zgrzewa na ciepło i raczej do ratowania optycznego nie służy acz jak widać potrzeba matką wynalazków. Same okulary są przezroczyste i delikatne z czerwonym cieniutkim paseczkiem. Czyli z tym niebieskim siuwaksem musi być pięknie.

Nowe okulary wybrać musiałam – czas był najwyższy. Raz, że nie zawsze można liczyć na soczewki kontaktowe i różne rzeczy się w życiu oraz soczewkom zdarzają a należałoby mieć jednak szkła kompatybilne z wadą wzroku całkowiecie a nie tylko do połowy. Dwa, że z moimi spojówkami zapalonymi i dzikim wkurwem w związku ze związkiem, prędzej zrobię sobie osobiście lewatywę ze żwiru, niż włożę cokolwiek w oczy. Trzy, że nawet bym nie mogła czegokolwiek w te oczy wkładać, bo mam tydzien antybiotyku a następnie jeszcze dwutygodniową kwarantannę.

Wybrałam. A owszem. Tyle, że nieco niesamodzielnie. Ponieważ ja nie bardzo mogłam zobaczyć jak wyglądam w lustrze – minus cztery oraz osiem godzin przy kompie w tym stanie robi jednak swoje – oceniał Pan Z Zakładu. Co nam z tego wyszło… zobaczę dziś za godzinę, bo wówczas odbieram.

Gdybym już nic więcej nie napisała, możecie uznać, że zeszłam śmiertelnie… co oczywiście może oznaczać zarówno, że wyglądałam zajebiście, jak również, że chujowo.

I to by było na tyle droga Publiko.

Aktualnie najbardziej cieszę się z faktu, że jest piątek. Oraz że właśnie wychodzę. Życzcie mi powodzenia. I żebym po Dziecko trafiła.

Ogrodnictwo w weekend

Bo mi się przypomniało – z okazji gadulcowych rozmów z Agą z Lublina (tą od kotów i narzeczonej Iggiego – Zofii), która twierdzi, że fajnie tu wyszliśmy – że miałam wstawić i nie wstawiłam…

To wstawiam.
Ju.

foto. Ania Londyńska

Arcyciekawość programowa

W telewizorni arcyciekawy program o Gienku. No nie wiem doprawdy. Chyba doleję sobie barszczu. Nie sądzę by jedzenie barszczu o pierwszej w nocy było całkiem rozsądne… ale w sumie zważywszy na fakt, że who cares to pozwolę sobie mieć to w odwłoku. W końcu to mój barszcz, moja noc i mój odwłok.

O matko! Czy to możliwe, że ja już komara widzę? Znaczy o tej porze kwietnia?? Bo w to, że i co widzę, nie wątpię – jestem absolutnie trzeźwa. Niestety. A ten komar to nie wiem. Na dziabniętego nie wygląda ale nadal pozostaje zawieszone w próżni pytanie skąd on się tu wziął? Z planety Melmak to o ile się nie mylę tylko Alf był. Chyba przezimował kurde w tej zasuszonej paprotce bo ja nie wiem. Komar w sensie, nie Alf.

Co tam w wielkim świecie? Bo ja to czuję się jakoś wyobcowana. Nie wiem czy to ta wiosna czy dość ograniczona trasa dom-żłobek-praca-cośtam-dwacośtamy-dom, ale nagle zapragnęłam pojechać gdzies daleko, wytarzać się w sianie i dziko zarżeć.

Tak właśnie. W poprzednim życiu byłam koniem. I to by wiele wyjaśniało w kwestii wyobraźni przestrzennej.

O ja!

Byłam właśnie o włos od wylicytowania na allegro skoku na spadochronie. Ale się opamiętałam, no bo bez przesady. Zresztą skoczyłabym i co? I nic. Podtopiłabym się z adrenalinie, zsikała ze szczęścia a potem szara rzeczywistość i hałda prasowania w kącie, tak? Albo jeszcze gorszy scenariusz – jakby mi się na przykład te wszystkie linki zamotały. Albo jedna urwała. Albo dwie. Albo był koniec świata.

No nie wiem doprawdy.

Ostatnio jakimś pesymizmem mi zewsząd zieje. Nawet do lodówki zajrzałam z nadzieją a tam halny i tylko samotny dżem truskawkowy, który nie pamiętam skąd i którędy posiadam, ale nie ma bata, żebym to ja go kupiła gdyż albowiem jednakże truskawkowy jest to jedyny dżem, którego nie tknę nawet długim kijem i przez ścierę. Prędzej wyssałabym aloes z korytarza. No więc nie wiem czyj to dżem ale jakby co to rozlepię ogłoszenia na mieście, póki jeszcze data ważności nie straszy ubiegłym wiekiem. W tym miejsciu się akurat nie ma co śmiać bo nie tak dawno znalazłam budyń w torebce – znaczy w szafce nie w torebce damskiej na ramię albo do ręki, a budyń w charakterze proszku w torebce papierowej – co to w minionym stuleciu był najlepszy przed wrześniem. Nie określono jednak kiedy ma być najgorszy. Tak czy inaczej sędziwy budyń wylądował w koszu na śmieci a poza dżemem w lodówce pusto. A echo zamiast "jest tam kto" odpowiada "spierdalaj".

To ja sobie doleję jednak tego barszczu. I generalnie to dobranoc. Albo dzień dobry. Opcjonalnie.

W drodze do

W drodze do żłobka mijam blok. Niby nic, zbiorowy dom-pudełko jakich tysiące a nawet miliony wszędzie wokół. Taki jeszcze wielkopłytowy, szarobury i zmurszały w schodowych klatkach. Od jakiegoś czasu jednak w zakratowanym oknie na parterze zaczęły się pojawiać białe prostokąty kartek. Najpierw bardzo długo była jedna, potem trzy, ostatnio nie widać było wolnego skrawka szyby. Kusiło mnie nawet kilka razy by przystanąć i poczytać co to za wołanie. Bo to takie wołanie: zobacz mnie! jestem tutaj! Za bardzo jednak zawsze byłam w drodze i w zbytnim pośpiechu na jakiekolwiek refleksje ponad to czy wystarczającą partię pieluch zabrałam do żłobka albo czy zdążę na tramwaj. Tylko mi ze dwa razy mignął kobiecy cień w tle.

Nie myślałam nigdy za długo o tych oknach ani o autorce tych listów do świata. Ale w nocy śniło mi się, że dziś rano szyby były czyste a na murze rozlepiono informację o śmierci autorki. Poruszył mnie ten sen, przyznaję. Do tego stopnia, że mijając zamiatającą chodnik dozorczynię, spytałam o lokatorkę z parteru. Usłyszałam, że po pierwsze to wariatka, po drugie samotna, po trzecie, że nic ciekawego a po czwarte, że co to mnie właściwie obchodzi.

Ludzie boją się dotykać wariatów. Być może boją się zarazić czymś czego nie rozumieją? A może po prostu tak im łatwiej. W każdym razie zmierzam do tego, że umówiłam się z Panią Krysią na herbatę i zamierzam przynieść jej trochę niecnie zerwanych forsycji. Lubi żółty. Wariatem jest takim samym jak i każdy inny samotny człowiek. Ni mniej ni więcej.

A Wy macie gdzieś obok jakieś białe prostokąty wołające na szybach o parę uszu do posłuchania? Czasem warto się rozejrzeć.

Polka galopka, czyli constans

Wiosna się zepsuła i ma mnie bardzo głęboko. Nie chcę się
nawet zastanawiać jak głęboko i gdzie taka wiosna mogłaby mnie mieć, ale aura
mówi sama za siebie. Zimno, deszczowo i ponuro. Nic tylko siedzieć w ciepłym
mieszkanku otulić się ciepłym kocykiem i sączyć kawę z baileysem lewym okiem
patrząc na Dziecię bawiące się w Picassa a prawym śledząc główny wątek w
jakiejś przytulnej książce.  To tyle w kwestii domniemanych marzeń.
Tymczasem jednak trzeba było zebrać się w sobie i ruszyć naprzeciw wszystkiemu
co na zewnątrz. Co – nie ukrywajmy – rzadko kiedy bywa łatwe. A co dopiero jak
się ma przed sobą perspektywę dwóch dni śpiewania w kościołach, które jak dla
mnie spokojnie mogłyby funkcjonować po godzinach w charakterze chłodni.

Z zasady nie lubię kościołów, chyba, że w kwestii architektonicznej, ale tak poza nią to niespecjalnie. Śmierdzą zwietrzałymi perfumami wymieszanymi z naftaliną i dusznym kadzidłem, są zimne i nigdy nie ma w nich miejsca by przebrać się z pozycji innej niż na kulejącego flaminga. Gdzieś pomiędzy schodami a zachrystią. No i toalety. Jeśli w ogóle są to w stanie dramatycznie opłakanym. Nie wiem czy wszyscy księża mają zdrowe nerki i potrafią udawać, że nie chce im się siku ale jak nie mają to im serdecznie współczuję. Ja wiem, że z punktu widzenia wiernych problemu nie ma, ale jak się je zwiedza tak całkiem "od kuchni" jak my, to jednak stanowi to pewne utrudnienie. Niestety chór w kościele brzmi nieporównywalnie lepiej niż gdziekolwiek indziej. Prawdopodobnie dlatego właśnie w kościołach śpiewamy najwięcej koncertów.

Sobota, samo południe. Ledwo wyszłam z domu a już czuję się przemoczona na
wskroś. Wpadam do tramwaju otrząsając parasol i dysząc jak zboczeniec w lesie.
Staruszka próbuje ustąpić mi miejsca. Chyba nie jest dobrze. 12.45.
Archikaterda św. Jana na Starym Mieście jest absolutnie najzimniejszym
kościołem w jakim zdarzyło mi się śpiewać. Ale jeszcze tego nie czuję. Dowiem
się o tym bardzo dotkliwie za jakieś dwie godziny. Masakra. Staliśmy w pełnym
rynsztunku, od stóp do głów okutani szalikami a pod koniec próby czułam się jak
sześćdziesięciokilogramowa mrożonka Horteksu. O jakości dźwięku wydobywanego z
gardeł w takich warunkach to już się łaskawie nie wypowiem. Ale dalekie to było
od ideału. 15.00. Szybki pdeudoobiad gdzieś w przelocie i pęd do kościoła numer
dwa. Tym razem na Targówek. Próba z drugim chórem, z którym za chwilę śpiewamy
na ślubie. Do 17.00 horteksowa mrożonka zyskała sople i wrażliwość lodowca. W
życiu nie życzyłam młodej parze pośpiechu ale tym razem byłam skłonna wyręczyć
księdza i wyskandować słowa przysięgi żeby było już po wszystkim a ich przegnać do samochodu i pomachać na do widzenia. Po ceremonii
ogólne podziękowania i skok do Pierrogerii. Gorące pierogi oraz herbata na
odtajanie. Nareszcie do domu.

Igor nie kładzie się spać sam. Co to to nie. I to w obu znaczeniach. Po przyjściu z łazienki w jego łóżeczku obowiązkowo zamieszkują po kolei wszystkie pluszaki jakie tylko zdoła wykopać w różnych miejsc w domu. Oczywiście żaby nie wliczam bo to już stały element wyposażenia. W ten gąszcz wpasowuje się Lokator i albo mości jak kot obierając dogodną pozycję po kilku obrotach, które i tak prowadzą do punktu wyjścia, albo gramoli się na kolana – z częścią wesołej maskotkowej kompanii oczywiście – i obskubując każdy palec po kolei, zasypia ściskając moją rękę, co jest oczywiście przesłodkie. Kiedy jednak te naście kilogramów zwisa mi bezwładnie z przedramienia, czasem pozwalam sobie na chwilę refleksji i cichą nadzieję, że to nie będzie trwało do jego trzydziestki. Gdyż jednakże albowiem raczej średnio to sobie wyobrażam.

Niedziela, 14.30. Powitajmy tramwaj. Potem kurcgalopkiem po bruku do kościoła i
próba generalna. Po minach wnioskuję, że wczorajsze przemrożenie zaowocowało u
pospólstwa ciepłymi majtkami tudzież kalesonami. Dziewczyny ratowały się
zakładając pod nasz uroczy zwiewny strój swetry i spodnie. Na szczęście
spódnice są długie i obszerne, więc naprędce aranżując rybaczki miało się
szansę na lekkie ocieplenie. Ja osobiście wystąpiłam w spodniach, grubych
rajstopach i skarpetach. Jak to wszystko udało mi się upchnąć w szpilki to nie
wiem ale się udało. 16.00. Początek koncertu, którym nasz dyrygent otwiera
przewód doktorski. Na powitanie organy i pierwszy chór. Potem my. Nie powiem
żebym czuła się komfortowo w tej temperaturze i podejrzewam, że nie byłam w tym
poczuciu osamotniona, ale ogólnie rzecz biorąc udało się zaśpiewać co trzeba i
nie przynieść nikomu wstydu. Do domu wracałam z olbrzymią ulgą i potwornym
zmęczeniem na karku.

Czasem mnie ktoś zapyta po co mi to wszystko? Bo wciąż jestem zmęczona, wciąż
gdzieś biegam, nie mam spokojnych weekendów i choćby pół dnia na wylegiwanie
się w łóżku albo bezcelowe przechadzanie się parkową alejką i karmienie kaczek.
Ale co tu dużo gadać – przecież ja to kocham. A, że sobie muszę przy okazji
nieco pomarudzić, to już całkiem insza inszość. Szkoda mi życia na siedzenie w
miejscu. W końcu tyle jeszcze rzeczy można zrobić, w tyle miejsc pojechać, tyle
rzeczy pokazać Młodemu i tyloma się wzajemnie pocieszyć. A na kaczki i spacery
też znajdujemy czas, tylko słońce musi być i zwyczajny pracujący dzień. Bo w
weekendy kaczki napchane po sufit i szarmancko chromolą mój pieczołowicie
siekany w kosteczkę chlebek. Cholery jedne.

Z Igorem oboje mamy się dobrze.
Póki widzę, że jest szczęśliwy, też jestem.
Póki widzi, że jestem szczęśliwa, też jest.
Układ idealny. Przynajmniej póki dbamy o wzrok.

Na osłodę wszystkiego Igor dostał piękne buciki od Ciotki Agi z Lublina
a ja przepyszną szarlotkę od Papierówki. Co prawda przykład po raz
kolejny pokazuje, że marzenia na ogół spełniają nam nie ci, po których
się tego spodziewaliśmy a całkiem inni ludzie, ale to tylko utwierdza
mnie w przekonaniu, że takie miłe zupełnie niespodziewane niespodzianki
bardzo długo unoszą nam kąciki ust i jest to bardzo przyjemne. A jak
sobie uzmysłowię, że na straganach są już rzodkiewki, ogórki małosolne,
pomidory, które mają smak a także, że gdzieniegdzie czerwienią się już
truskawki, to ta wiosna taka nieco bardziej przyjazna mi się od razu
wydaje. Dam jej szansę, niech się jeszcze wykaże.

Z kamerą wśród zwierząt a z dwulatkiem u dentysty

Zawsze twierdziłam, że Dzieci są fajne, tylko strasznie długo się gotują. Potem wygerenowałam jedno własne i okazało się, że takie całkiem małe potrafią być nawet miłe i sympatyczne. Zwłaszcza momentami. Problem zaczyna się gdy na mglistym horyzoncie obolałych dziąseł pojawiają się pierwsze zęby. Gorączki, marudzenia i ryki, czyli kilka ładnych nocek z głowy. Kiedy już wyjdzie co wyjść powinno i Potomek się jako tako uspokoi, trzeba ten całkiem nowy garnitur kłów, siekaczy i trzonowców pielęgnować, szczotkować i nie okładać słodyczami. Bywa to niezwykle trudne, zwłaszcza gdy Młode niekoniecznie lubi duet: szczotka+pasta, pomimo naszych zachęt, starań i fajerwerków, za to za słodyczami przepada. Lokatora udało mi się uchować bez zbędnych cukrów i czekolady całkiem długo, ale jak wiadomo zawsze znajdzie się ten pierwszy ochotniczy ofiarodawca. A potem już leci.

Ostatnio na takiej jednej obywatelskiej dolnej piątce – bo od czasu do czasu bawimy się w krokodyla i mam wówczas panoramę racławicką w wersji light – moje bystre matczyne oko spostrzegło ciemną rysę. I nie był to mak z drożdżówki. Zaniepokojona tym odkryciem niezwykle, umówiłam Młodego na spotkanie z Doktorem Srebrzyste Wiertło. Uprzedziłam Doktora, że do czynienia będzie miał z niezwykle młodym Człowiekiem i upewniłam się, że ów nie zabierze się do niego jak pies do jeża, tylko z należytym wyczuciem. Lokatora zaś postanowiłam przygotować do spotkania nastawiając go absolutnie entuzjastycznie do każdorazowej prezentacji klawiatury. Powiedziałam gdzie pojedziemy i że Pan Doktor obejrzy lokatorskie ząbki i że tam pobawimy się w megakrokodyla. Po czym wykonaliśmy kilka sesji pod tytułem kto dłużej powie AAA i patrząc na szczęśliwego Dzecia, uznałam program zapoznawczy za zwieńczony sukcesem.

Jak wiadomo jednak programy zapoznawcze często lubią nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością. Młody do ostatniego drzewka mijanego w drodze do gabinetu prezentował klawiaturę na każde zawołanie i wyszczerzał się z imponującą wręcz regularnością. A po wejściu na schodki doznał nagłego szczękościsku odmówił współpracy.

Nie ma bata!

Długo się zastanawiałam co tak naprawdę będzie mi potrzebne tego dnia i wahając się między apteczką z pełnym asortymentem środków opatrunkowych a kneblem i młotkiem, finalnie wybrałam puzzle, komplet ulubionych resoraków i najlepszą przyjaciółkę Żabę. To był strzał w dziesiątkę. Wprawdzie trochę zajęło zanim Młody pokazał choćby zarys zęba, ale nie poganiany i nie przestraszany badaniem na siłę, pobawił się z Panem Doktorem – choć nie powiem żeby akcja pacyfikacji trwała krótko – i w końcu doszło do okazania.
 
Doktor Srebrzyste Wiertło, prywatnie zagorzały wielbiciel i stwórca dwóch Potomków płci męskiej, po wstępnych a dogłębnych oględzinach orzekł, iż na razie poprzestajemy na porządnym szczotkowaniu, bo ryska jest niewielka a szkoda Lokatora do instytucji stomatologia zniechęcać. Ucieszyło mnie to bo oczyma umęczonej ostatnimi dniami duszy już widziałam te spektakularne protesty i słyszałam wrzaski oraz ryki. A tak to jakby mamy małe odroczenie i czas na dalsze ćwiczenia przed jakimikolwiek dalszymi praktykami stomatologicznymi.

Wyszliśmy zmęczeni – ja i rozgadani w temacie dzielności nad dzielnościami – Lokator ale sądzę, że największą ulge odczuł Pan Doktor. Myślę, że długo będzie razem z gabinetem dochodził do siebie. Nieopatrznie wręczył Młodemu – wielkiemu fanowi naklejek – kilka przylepców z reklamówkami jakiegoś leku albo innego siuwaksu. Jest szansa, że z linoleum udało się je usunąć możliwie w komplecie, ale nie opierałabym na tej szansie szóstki w lotto 🙂

Mam nadzieję, że za jakiś czas będzie łatwiej i mniej stresująco. Dla wszystkich.

Żarcik

W jeziorze Bajkał radzieccy naukowcy złapali nieznaną
rybę. Gdy mierzyli ją od głowy do ogona, jej długość wyniosła 4 metry,
a gdy od ogona do głowy – 3 metry.

Czy to możliwe?

Najzupełniej możliwe – na przykład od poniedziałku do piątku są
cztery dni, a od piątku do poniedziałku tylko 3.

Yes yes yes

Kandydat o podanym numerze Pesel został zakwalifikowany do przyjęcia do przedszkola: Przedszkole nr XXX do oddziału: Grupa I

Oddychamy z ulgą i szykujemy dwa razy więcej kasy co miesiąc. Batalia pod tytułem Idziemy Do Przedszkola zakończyła się sukcesem. Teraz tylko do środy musimy potwierdzić, że na pewno się nie rozmyśliliśmy i nadal chcemy biały ręczniczek z jabłuszkiem oraz nieograniczony dostęp do stylowej szafki na buty, paltocik ewentualnie.

Poza tym na zachodzie bez zmian.
Normalnie cieszyłabym się jak świnia w obierkach.
Tyle, że jestem a nastroju absolutnie nieprzysiadalnym niestety.

Weekend spędziłam na buszowaniu z Dzieckiem po ciuchlandach z okazji nagłej potrzeby ubraniowej, spacerach w deszczu, śpiewaniu na próbie w nowym zespole przy jednoczesnym wyjaśnianiu czemu Kubuś lubi Prosiaczka, choć ten jest różowy, urodzinowym nawiedzaniu koleżanki, czuciu się kompletnie nie na miejscu i w nieodpowiednim sosie, kontemplowaniu wieczornych tramwajów oraz obserwowaniu uczestniczącym życia pewnej bardzo miłej rodziny, z prawidłowo rozpisanymi i obsadzonymi rolami społecznymi, której serdecznie dziękuję za próby wyciągania mnie za uszy z różnych życiowych wąwozów oraz pozwalanie mi na drzemki gdy jestem ciut zmęczona i zasypiam odpowiadając na pytanie co u mnie.

Nowe Dziecko nieaktualnego już Nowego uczczę szklaneczką martini. Niech im tam będzie na zdrowie. Zupełnie za to nie rozumiem czemu nieodpartą potrzebę powiadomienia mnie o tym krótką wiadomością tekstową odczuła z nagła i nieoczekiwanie była, obecna oraz przyszła – nie wiem w jakiej konfiguracji występuje teraz, więc na wszelki wypadek wpisuję komplet – żona wyżej wzmiankowanego. Cóż, ludzie rozmnażają się z różnych powodów. Aczkolwiek przyznam, że scenariusz przewidywalny jak mydlany serial z Wenezueli. Nawet mi nie żal. Ot niesmak za formę i tyle.

A z testu z angielskiego dostałam 93,5 na 100 procent. Jak szaleć to szaleć.

Marzy mi się jeszcze ciepła szarlotka. Cała dla mnie. Bądź też placek ze śliwkami. A najchętniej i jedno i drugie. I równiutki tydzień, który mogłabym równo zagospodarować konsumpcją, czytaniem książek i wylegiwaniem się pod osobistym polarowym kocem w fioletową kratkę.