Rwa i brzydkie wyrazy

Matkę Dzieciom jebło w krzyżu.
Książę Małżonek orzekł z mocą, że to rwa kulszowa. I jak to miał, to myślał, że oszaleje.

W każdym razie wczoraj wychodząc z wanny w dość zwolnionym tempie Matka Dzieciom również miała podobne wrażenie i zapoznała się bardzo dokładnie ze stanem kafli i fug. Oraz odprawiła kilka litanii w intencjach przeróżnych. Zobaczyła tunel, światło, ręcznik frotte z Ikei, a następnie metodą na glonojada przesuwając się po ścianie dotarła do kanapy w pokoju. Na kanapie Matka Dzieciom zamierza ogłosić niepodległość i przeczekać do czwartku, kiedy to ma nadzieję otrzymać od lekarza POZ receptę na silne środki przeciwbólowe i inne skierowania. Tymczasem rozważa popicie ostatniej tabletki mydocalmu winem. Ewentualnie lobotomię.

A Wy jakie macie pomysły na uniknięcie przedświątecznych porządków?

#czarny piątek #strajk kobiet

Już o tym pisałam, ale…

Krytykujemy fakt, że w krajach arabskich kobiety traktuje się przedmiotowo, że w hierarchii stoją niżej niż zwierzęta użytkowe, że nie daje im się żadnych praw, że są całkowicie zależne etc.

Czy naprawdę tak cudownie odmiennie jest u nas? Serio?

Wybór semantycznie jest chyba blisko wolnej woli. Spora, jak się okazuje, część ludzi wierzy oczywiście w wolną wolę i jej przyległości, nie widząc jednocześnie, że wybór nie równa się nakazowi czy obowiązkowi. Wybór nie oznacza, że musisz. Oznacza, że możesz. I że potem będziesz żył ze wszystkimi konsekwencjami tej decyzji. Ale dobrze byłoby żebyś sam zdecydował, człowieku. Prawda?

Do tego przydałby się wybór.
To takie słowo w słowniku pod literą W.

Ale jestem kobietą w Polsce, a tu kobiety nie mają równych praw i odbiera im się możliwość wyboru. Również tym, które dorosłość mają jeszcze daleko przed sobą. Średniowiecze i mrok.

Tu przenieśmy się myślami w świat idealny, w którym nie ma śmiertelnie chorych dzieci, żadna ciąża nie zagraża życiu kobiety, a zjawisko gwałtu w ogóle nie istnieje. Tak, tam jest super.

Czy jesteś pewien, że tam jesteś?

5ab385d040b02_o,size,933x0,q,70,h,1e2233

Wkurzam się, że muszę walczyć o swoje prawa.

Wkurzam się, że ktoś ciągle chce podejmować decyzje dotyczące mojego życia i życia moich bliskich za mnie i za nich.

Wkurzam się, że dla takiej masy ludzi to, że masz wybór, jest jednoznaczne z tym, że na pewno to zrobisz. A prawo do aborcji oznacza, że teraz wszystkie kobiety będą płodzić sobie dzieci na potęgę (same!) tylko po to, by je potem z upodobaniem mordować. I generalnie wszystkie zaczniemy się puszczać, bo przecież to takie zero-jedynkowe. Jedyne, co mi puszcza, to hamulce jak słyszę tego typu opinie.

Wkurzam się.

Idę! A Wy?

28827620_1009435135888630_7333208487386515907_o

#czarnypiątek  #czarnabajka  #strajkkobiet

 

Matka Kibic

Matka Dzieciom w dni powszednie zajmuje się jeżdżeniem komunikacją miejską.

Postanowiła z premedytacją nigdy nie zliczać, ile czasu tygodniowo spędza w pociągach, autobusach i tramwajach, bo wyszłoby jej, że natychmiast powinna ze wszystkiego wysiąść i zacząć żyć. A tymczasem zamiast żyć, dojeżdża.

Niestety, ponieważ mieszka w domu z ogrodem na końcu świata, czyli zapewne burżujsko, powinna mieć daleko i psy tam szczekać powinny bynajmniej nie paszczą. Daleko ma, owszem, ale tylko komunikacją miejską. Gdyby jeździła samochodem o imieniu Elwira, byłoby szybciej i zapewne również zdecydowanie wygodniej. Jednakowoż utknęłaby w jakimś gigantycznym korku, a jak już udałoby jej się dotrzeć na miejsce, to i tak nie miałaby gdzie zaparkować auta. Wiadomo, stolica. Wszyscy powinni spacerować, ewentualnie jeździć rowerami.

Chętnie – myśli sobie Matka Dzieciom spoglądając za okno, gdzie pierwszy dzień wiosny, druga połowa marca, minus sześć stopni i pada śnieg – tylko jakoś obawa przymarznięcia do kierownicy nie wiedzieć czemu ją powstrzymuje. Drobnym kłopotem może być również brak ścieżek rowerowych na większości jej trasy do pracy. Oczywiście mogłaby jechać trochę nadkładając drogi, ścieżkami, które istnieją i nie kończą się nagle na jakimś budynku czy ogrodzeniu. Tylko musiałaby wyjeżdżać w okolicach czwartej nad ranem. A wtedy stara się jednak spać. Kiedyś musi.

Matka Dzieciom w dni powszednie zajmuje się jeżdżeniem komunikacją miejską.

Jak już gdzieś dojedzie, to pracuje. Jest sobie Panią w biurze, ma szefa, swój kubek i fajne koleżanki. Dzieci Matki Dzieciom myślą prawdopodobnie, że jej praca to właściwie bardziej miłe spotkanie towarzyskie w kawą i ciastkami, bo dwa razy były u niej i zawsze wszyscy miło się uśmiechali i częstowali słodyczami. Cóż, umówmy się, nie zawsze są ciastka. A pracować trzeba ciężko, ale akurat Matka Dzieciom nie ma z tym problemu. Czasem jeszcze Matka Dzieciom dojedzie na próbę chóru, albo na ćwiczenia. Z próby wraca nucąc pod nosem co ciekawsze fragmenty – ma za to luźno w wieczornym autobusie i może sobie siedzieć, choćby na dwóch miejscach jednocześnie. Z ćwiczeń wraca powłócząc nogami i zastanawiając się, czy rano w ogóle wstanie bez balkonika czy dźwigu. Jak dotąd zawsze się udawało.

To tyle. Tak wygląda tydzień. Za to w weekendy Matka Dzieciom ma wreszcie czas dla siebie, Księcia Małżonka i uroczej trójki dzieci. Może sobie na spokojnie dajmy na to sprzątnąć, ugotować obiad, zrobić zakupy, pięć prań, czy też sprawdzić stan wiedzy najstarszej latorośli przed sprawdzianem. Jest tyle możliwości, że Matka Dzieciom się gubi. Na szczęście może powymieniać się z Księciem Małżonkiem częścią obowiązków i odciążyć go na przykład z bycia kibicem. On robi niedzielny obiad, a Ona idzie na mecz kibicować drużynie Igora. To całkiem nowe doświadczenie w życiu Matki Dzieciom ale pasjonujące i z pewnością wciąga.

Matka Kibic zjawia się pełna energii przed meczem, spotyka z grupą rodziców pozostałych chłopców z drużyny i ustala, po której stronie grają nasi, a po której drużyna przeciwna. Jest to o tyle istotne, że mecz lubi być na przykład o godzinie 8:30 w niedzielę, a o tej porze w tym dniu sporo ludzi jednak jeszcze śpi, nawet jeśli wydaje się, że są przytomni i prowadzą ożywioną konwersację.

Matka Dzieciom kiedyś prowadziła ożywioną konwersację przez telefon z Ciotką Halutą i nawet poczyniła jakieś ustalenia, tylko niestety była zupełnie tego nieświadoma, bo akurat spała w najlepsze. Na szczęście Ciotka Haluta zorientowała się, że rozmówca ma polot Zegarynki i dość prędko się rozłączyła. Tylko potem się uśmiała, że coś nam się dialog nie kleił.

Matka Kibic z grupą pozostałych rodziców wiernie wspiera drużynę młodych piłkarzy, którzy w wolnych chwilach wyżerają im wszystko z lodówki i prezentują wielopoziomowe nastoletnie fochy, ale w tej konkretnej chwili są jedną zgraną drużyną pełną pasji i chęci wygranej. Matka Kibic krzyczy razem z innymi matkami odstraszając falą dźwiękową piłkę od bramki naszych, śpiewa wspólnie ze wszystkimi drużynową przyśpiewkę przy każdym golu chłopaków, wydziera się razem z ojcami na sędziego, który oczywiście nie zobaczył tego, co powinien, wtedy, kiedy powinien. Oraz siłą powstrzymuje się widząc, jak Igor bohatersko ratuje sytuację pod bramką, ale potem zwija się z bólu, ponieważ staw skokowy nie wytrzymał napięcia, żeby nie wtargnąć na murawę i nie pomóc własnemu dziecku zejść a potem rozmasować bolącą stopę, czy zwyczajnie przytulić i pocieszyć.

Dziecko przed chwilą jeszcze było małym puchatym bobaskiem, a teraz jest wyrośniętym chłopakiem, na którego lada dzień będzie patrzyła zadzierając do góry głowę. Aktualnie dziecko-nie_dziecko jest w trudnym momencie „burzy i naporu” a rodzice to zło. Na niczym się nie znają, mają o wszystko pretensję, wymagają nie wiadomo czego i w ogóle nie rozumieją jego potrzeb. Główną potrzebą jest na ten przykład stały kontakt ze znajomymi na fejsbuku, a wstrętni rodzice pytają o prace domowe, czy naukę do sprawdzianu. Bezsęsuzupełnie!

Matka Kibic już sobie wyobraża minę Igora, gdyby tak wbiegła z troską na boisko. Nie miałby biedak łatwego życia w drużynie. Tak więc powstrzymując wszelkie chęci natychmiastowego wkroczenia, a nade wszystko zrobienia krzywdy winowajcy tegoż zdarzenia, Matka Kibic patrzy ze swojej ławki jak Trener ogląda i opatruje kostkę Igora. Patrzy na niego jak lew na antylopę. Antylopa wie, że właściwie jest już polana sosem i proces trawienia w toku. Trener na szczęście jest przyzwyczajony. Oczywiście w przerwie Matka Kibic pójdzie sprawdzić wszystko osobiście, ale tak od niechcenia, żeby nie było, że tylko na to czekała. Tak jakby sobie tylko nieopodal akurat przechodziła z tragarzami. W końcu dla nastolatków wstyd to towarzyska śmierć. A wiadomo, że to najgorszy rodzaj śmierci. Nawet rozczłonkowanie ciągnikiem byłoby lepsze.

Póki co Matka Kibic dopiero rozpoczęła swoją karierę na trybunach. Reszta rodziców oczywiście jest już zgraną paczką i ona trochę odstaje, ale w sumie nikt nie powiedział, że ta paczka musi być hermetyczna. Z czasem być może zaakceptują ją i Rodzice Kibice i Igor. Po ostatnim meczu spytała go, czy dobrze się czuł w tej sytuacji i stwierdził, że tak. Ma zatem zielone światło na kibicowanie.

Matka Dzieciom obmyśli teraz transparent, pokaz cheerliderek 40+ a na deser poczyta o plemionach afrykańskich, które strzałkami z jadem raziły przeciwnika z dość znacznej odległości… Sędzia, nie sędzia, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

Z życia pierwszych słowian

W czasach prehistorycznych, kiedy po lasach śmigały dinozaury, wegetarianie na mieście mogli zjeść co najwyżej kwiaty z klombu (albo wstrzelić się w jedzenie wydawane przez krisznowców w centrum), a przejechanie się warszawskim metrem było wielkim wydarzeniem, Matka Dzieciom była jeszcze piękna, młoda… bogata to nigdy, ale nadrabiała urokiem osobistym… i może, dajmy na to, interesująca.

Niewyspana bywała tylko i wyłącznie na własne wyraźne życzenie. No więc w tych pradawnych czasach mchu i paproci życie towarzyskie Matki Dzieciom było niczym rwąca rzeka, a ja ona sama świetnie w niej pływała. Kraulem, żabką, pieskiem – wszystkim.

Bywało i też, a jakże, że czerwoną wytrawną kadarką w doborowym towarzystwie. I śpiewało się potem na głosy koncert Bortniańskiego w księżycową noc, idąc po grybowskich ulicach z Feniksa do ośrodka Politechniki Warszawskiej. Albo w mieszkaniu na warszawskiej Woli w okolicach trzeciej w nocy zmywało się z Halutą z sufitu wspomniane czerwone wino przy pomocy roztworu detergentów wszelakich napotkanych i pozdrawiając wyraźnie rozbawionych sąsiadów z okna naprzeciwko. Nigdy później nie zaryzykowałyśmy już otwierania butelki śrubokrętem, na szczęście po tamtym wydarzeniu dorobiłam się korkociągu.

Odkąd w życiu Matki Dzieciom pojawił się Książę Małżonek, a wraz z nim zagęściło im się nieco w populacji na metrażu, siłą rzeczy rwąca rzeka przeszła raczej w efemeryczną strużkę. Inne zajmują ich obecnie sprawy, inne mają priorytety, nudni są zwyczajnie i monotematyczni. Dzieci, praca, muzyka, sport, podróże i właściwie tyle. Logistykę mają dopracowaną, bo przy trójce małoletnich, to naprawdę jest level master, a każdą wolną chwilę wolą tak naprawdę spędzić na kanapie we własnym miłym towarzystwie, niż szukać na siłę ludzi, którym nie będzie przeszkadzało, że nie są na bieżąco w kulturalnych wydarzeniach i nie odróżniają hummusu od nie-hummusu. Za to umieją bezbłędnie zdiagnozować anginę czy zapalenie oskrzeli bez zbadania pacjenta, wywiesić pranie w 30 sekund (zwizualizujcie sobie milion małych majtek i skarpetek, serio) i udawać, że nie jedzą słodyczy, nawet gdy zostaną nakryci na gorącym uczynku z ptasim mleczkiem w paszczy.

Aktualnie rodzina z trójką dzieci w wieku ujebliwym nie jest specjalnie atrakcyjnym towarzysko kąskiem, umówmy się. Albo wyżrą wszystko z lodówki, do żółtego piachu, albo dzieciarnia nie tknie niczego i będzie nadąsana zglądać po kątach. Na pewno będą jęczeć, nie da się wypowiedzieć trzech zdań podrzędnie złożonych bez przeszkadzajek w stylu: „siku”, „kupa”, „a on się na mnie patrzy”, „ratunku!”. A na dodatek zaraz coś stłuką, zgubią, zepsują. I jeszcze jak posiedzą w jednym miejscu dłużej niż pół godziny, to ktoś w końcu zaśnie i trzeba go będzie zdrapywać oraz rolować potem przy wyjściu do domu.

Tym bardziej kwiecień nie jawił się Matce Dzieciom jakoś newralgicznie. Ot, kwiecień jak kwiecień. Popada, podmucha, trzeba będzie jakoś przeżyć Wielkanoc, umyć w końcu okna, żeby umieć odróżnić dzień od nocy i zaraz zrobi się maj.

Tymczasem niespodziewanie dla wszystkich w kwietniu Matka Dzieciom ma taką jedną jedyną datę, a na niej kumulację dobra wszelakiego (w kolejności pojawienia się):

  • 14 kwietnia – sam środek trzydniowych warsztatów z Chórem w Broku
  • 14 kwietnia – wyjazd służbowy, obowiązkowy
  • 14 kwietnia – ślub ukochanej rodzinnie Cioci Zeni i Antoniego*

*Państwo Młodzi oboje w okolicach 80-tki a nawet bardziej po (sic!) są absolutnie cudowni, zakochani i nie może mnie tam zabraknąć po prostu, bo Ciocia Zenia to najważniejsza po Mamie osoba w życiu Księcia Małżonka zanim poznał mnie i narobiłam mu dzieci oraz wpędziłam w lata.

Czy ktoś jeszcze chce mnie gdzieś zaprosić 14 kwietnia?

#jakżyć

O sporcie

Sport, hmmm – to skomplikowane. Zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym. Wiadomo. Człowiek bardziej jest wtedy skupiony na masie, niż na rzeźbie oraz dba o linię, żeby ta była gruba i wyraźna. Dopiero przedwiośnie przynosi gorzką nierzadko refleksję, że ta oponka w okolicach tułowia i przyległości, może nie dać się tak łatwo zmienić, jak opony Elwiry z zimowych na letnie.

Tu miejsce na dygresję.

Elwira to nasz samochód oczywiście. Swoje imię zawdzięcza poprzedniej tablicy rejestracyjnej i pochodzeniu. Bardzo ją lubimy, a ma już lat naście, bo jeszcze jeździ, chociaż nie wygląda. Lubimy ją również dlatego, że możemy jej praktycznie nie zamykać i tak nikt się nie połaszczy. Oraz jedna rysa czy otarcie mniej czy więcej już naprawdę nie zrobi różnicy.

Koniec dygresji, wracamy do sportu.
W naszej rodzinie sport odgrywa niezwykle ważną rolę.

Książę Małżonek w pingla opierdzieli każdego i to bez mydła. Po tygodniu spędzonym z chorą trójką dzieci i po nocy w pracy pojechał na jakiś turniej tenisowy i był czwarty. A zawodników bynajmniej nie było czterech. Pięciu też nie. Strach pomyśleć co by było gdyby tak pojechał zagrać wypoczęty, wyspany, zregenerowany i inne takie (te określenia od kilku lat znamy głównie z form pisanych i nie bardzo pamiętamy, ale ciągle żywimy nadzieję). Pamiętam, że w ostatnie wakacje trafiliśmy na porę deszczową. Padało tylko dwa razy – raz przez dwa dni i drugi raz, przez siedem. Zasadniczo z miejsca stół do tenisa stał się obleganym miejscem spotkań towarzyskich, gdyż ile można rozwiązywać krzyżówki i oglądać Krzysztofa Ibisza Wiecznie Młodego w telewizji. No… to po dwóch dniach już nikt nie chciał z nim grać, bo co to za frajda. Kazałam mu grać lewą ręką i odbijać telefonem – niestety rezultat bez zmian. Mówił nawet, że czasem nawet zamykał oczy, ale też szło mu za dobrze.

Książę Małżonek jest również wiernym kibicem wszystkich sportów, na które akurat natrafi. Świetnie mu się zasypia na skokach narciarskich, wyścigi rowerowe też potrafią go odpowiednio utulić, a już wszelkie olimpijskie zmagania potrafi przechrapać na kanapie koncertowo. Przy snookerze to śpi każdy, nawet zawodnicy, więc to żaden wyczyn. Wystarczy jednak zmienić kanał, bądź wyłączyć telewizor, by natychmiast ocknął się, zbystrzał i jeszcze podał bardzo dokładnie ostatni wynik. Nie wiem jak on to robi, doprawdy. Ja, jeśli śpię, to już potrafię co najwyżej podać kilka niecenzuralnych słów, gdy się próbuje mnie obudzić.

Jan ze sportów preferuje zapasy. Dla przykładu lubi sobie gromadzić różne przekąski „na później”. Ostatnio za radiem w kuchni odkryłam owoc, który przeszedł całą drogę transcendencji i reinkarnował w bliżej nieokreślone owłosione indywiduum. Nie czekałam na samookreślenie. W sposób nieczuły i stanowczy wywaliłam do kosza. Przy pomocy długiego kija od szczotki i kosza wyciągniętego na całą dostępną długość ramienia. Taki samozwańczy gibon się ze mnie zrobił w tamtym momencie.

Ponadto Jan lubi jeździć na rowerze, ale chodnik nie zawsze za nim nadąża. Samo życie.

Lena jeszcze nie określiła, w której dziedzinie sportu czuje się najlepiej. Póki co wróżę jej karierę w wojskowości. Ma zadatki na takiego kaprala, że nawet wojska państw ościennych będą fruwać na wysokości lamperii. Emisja głosu nienaganna. Ustawia braci i nas po kątach, nie bierze jeńców, nie uznaje kompromisów. Ma prawie cztery lata i czerwony guzik do odpalenia rakiety wbudowany w system. Jest słodka i urocza, ale wpada w furię równie szybko i gwałtownie, co z niej wypada. Janek do dziś wspomina, gdy kiedyś ugryzła go w sam środek pleców. Przez kurtkę.

Bez obaw. Jest szczepiona.

Matka Dzieciom sportowo spełnia się, owszem. Wiosną i latem biega. A teraz też biega, ale na zumbę, TBC i latino ladies. I jeszcze raz w tygodniu na chór, plus czasem jakiś koncert. Oprócz tego codziennie biega do pracy, z pracy do domu, po domu też biega. Przysiady czy skrętoskłony do pralki ma opracowane perfekcyjnie. Tak razem, to można nawet uznać za sporty ekstremalne i jest z siebie dumna, że w ogóle daje radę.

Igor kocha piłkę nożną. Potem długo nic, potem swój telefon. Następnie trochę nas, ale to zależy od wielu czynników. Igor aktualnie przechodzi okres burzy i naporu. Ma dwanaście lat – chociaż czasem trzynaście, to zależy, czego akurat się od niego chce – i nastrój zmienny, niczym pogoda w górach. Nastolatek w domu to w ogóle osobny krąg piekła i jestem pewna, że jest taka forma tortur – zamykanie z grupą nastolatków na dobę w jednym pustym pomieszczeniu bez wifi.

No ale piłka nożna.

Piłka jest grana trzy razy w tygodniu na treningach i jeszcze weekendowo w formie sparingów. Oczywiście dotychczas na weekendowe mecze kibicować chodził Książę Małżonek, chyba że akurat coś mu wypadło. Ja raczej niekoniecznie. Ale w ostatni weekend postanowiłam to zmienić. I chyba to będzie temat na kolejną notkę…

Archeo

Dotarłam, ale walizka jeszcze niezupełnie.

Importowanie archiwalnych wpisów może trochę potrwać – informuje mnie nowy gospodarz – po czym dodaje, że mogę śmiało iść sobie zwiedzać, dostanę e-mail jak załadują mi całe archeo pod nowy adres.

Hmmmm… Zaczęliśmy właśnie trzecią dobę.

Ciekawe, czy wszystko uda się faktycznie przenieść. W końcu to kilkanaście lat pisania o mniej lub bardziej interesujących, ale jednakowoż dla mnie ważnych sprawach. Zawsze trochę sceptycznie podchodzę do tego typu rzeczy i żywię obawę, czy na pewno walizka z dotychczasowym dobytkiem blogowym dotrze do mnie cała i bez uszkodzeń. Wiem, wszystkim się dotychczas udało, ale znam swoje „szczęście” w kwestiach technicznych i zastanawiam się czy na pewno na mnie coś się nie wygrzmoci. I cały misterny plan pójdzie się gonić.

Poza tym ciekawe, czy ktoś tu jeszcze za mną powędrował.
Hop, hop? Jest tu kto?

Nazwijmy to grubą kreską

Nie znoszę się pakować i przeprowadzać.

Oczywiście podróże uwielbiam i nigdzie nie wysiedzę za długo, bo mnie nosi. Jednakowoż spakowanie wszystkiego, ale to WSZYSTKIEGO czego – i tu kolejna piętrząca się trudność, związana z przewidywaniem, a ja we wróżbiarstwie nie jestem zbyt mocna – mogę akurat potrzebować w bliższej bądź dalszej przyszłości, napawa mnie organicznym lękiem. Mam ataki paniki i urządzam co i rusz symulacje awantur. Życie ze mną ogólnie nie jest lekkie, łatwe i przyjemne – to znaczy bywa, ale trzeba nie być ostatnim kretynem, lubić sporty ekstremalne i mieć odpowiednio dobrane leki. Sami rozumiecie, że wobec takich warunków brzegowych populacja osób, zdolnych do wytrzymania ze mną z własnej woli i nie będących moimi dziećmi, znacząco maleje. Do kilkorga, no może kilkunastu. Ale za to najlepszych.

Ale ja o pakowaniu.

Tak bardzo nie lubię się pakować, że zawsze okazuje się, iż znowu odłożyłam wszystko na ostatnią chwilę, szczoteczka do zębów wpadła do sedesu, bielizna nie wyschła na suszarce, a ulubione spodnie, w których nie wyglądam ani jak zawodnik sumo, ani jakbym wysmarowana masłem wskoczyła w nie ze szczytu szafy, zostały właśnie zapaćkane dżemem/budyniem/czekoladą/wszystkim na raz przez małe lepkie kilkuletnie rączki. I na dodatek nie mogę znaleźć ukochanej czerwonej walizki.

Szfak!

Sami rozumiecie, że przenosiny bloga, to taki dość istotny w moim życiu wyjazd. Naturalnie nie jestem spakowana, zgubiłam bilet i umalowałam tylko jedno oko, ale co mi tam. Podobno wszędzie można się odnaleźć.

Ze zgubieniem to nie jestem pewna, bo jakiś czas temu znalazłam trochę zbędnych kilogramów i jak dotąd nie udało mi się ich zgubić. Próbuję, idzie mozolnie, ale już jest – powiedzmy – znośnie. Znaczy nie muszę przyodziewać się w kapę z łóżka, czy dwunastoosobowy namiot wojskowy, ale na widok swoich zdjęć sprzed trojga dzieci nadal mam globusa.

Czyli jestem.
Można się rozgościć.