Jan, jak każdy szanujący się mężczyzna, zdrowieje powoli. Proces zdrowienia zaś, niczym w urzędzie, musi się odpowiednio ułożyć motywacyjnie, uleżeć w organizmie, nabrać mocy urzędowej i następnie ewentualnie wdrożyć. Gorączka nie wraca, kaszel już nie przestrasza, inhalacje działają, marud nieco opanowany. Ale tylko odrobinę.
Aktualnie huśtawki nastrojów Jana imponują częstotliwością i rozmachem. Siada do stołu z obrażoną miną i tuż po podaniu ulubionych kluseczek z pomidorowym sosem oznajmia, że nie lubi nas wszystkich, nikogo, absolutnie. Tylko Majeczkę lubi a i to po namyśle. Majeczka, jako narzeczona od początku przedszkola, cieszy się oczywiście szczególnymi względami. Jan więc po namyśle lubi tylko Majeczkę. Poza tym nikogo.
Odpowiadamy mu zgodnie, że nam przykro, że nas nie lubi i że my dla odmiany go kochamy. Bardzo i niezależnie od aktualnie przeżywanego focha. Tu następuje żałość wyrażona szlochem, gdyż Jan, pomimo tego, iż jest szczery do bólu i stały w uczuciach tylko do Majeczki, nade wszystko nie chce żeby było nam przykro.
Pocieszenie przynoszą kojące ramiona mamy i udostępnienie kolanka numer jeden. Kolanko numer dwa natomiast jest w trzy sekundy później zasiedlone przez Lenę, która widząc brata w rodzicielskich objęciach, natychmiast porzuca dotychczasowe zajęcie, uruchamia tryb Zazdrość i po chwili kontroluje sytuację z bezpiecznej odległości wyciągniętej ręki. W razie zbytniego spoufalenia się można chrząknąć znacząco albo pacnąć łapką. Coś zawsze zadziała.
Jan i Lena zazwyczaj nie mogą się zdecydować, czy bardziej nie mogą bez siebie żyć z miłości, czy też z potrzeby namacalnego przeciwnika. W każdym razie zabawka w rękach siostry jest zawsze bardziej interesująca od pudła pozostałych zabawek w pokoju, książeczka w rękach brata o niebo ciekawsza niż cała biblioteka, a już biada temu, kto pierwszy wyhaczy wolne kolanka któregoś z rodziców. Albo plecak z zeszytami i piórnikiem Igora.
Wrzaski, krzyki, lamenty częstochowskie i zgrzytanie zębów – kto akurat takowe posiada. Trup pada gęsto, szczęśliwie na niby, w przeciwnym razie rozmaite tabloidy spragnione sensacji miałyby z nas rodzinę roku.
Ostatnio przechodząc Jan trzepnął niezobowiązująco Lenkę w rogalik, który ta akurat trzymała z zamiarem konsumpcji. Lena, jako że dziewczę z niej krzepkie i krótki ma loncik, po mamuni, już bardziej zobowiązująco pacnęła go rzeczonym rogalem w ucho. Jan już podniósł palec wskazujący i chciał uargumentować siostrze swą wyższość w centymetrach, gdy ta, nie zastanawiając się wiele, rzuciła się na ów palec z całym orężem świeżo nabytych zębów sztuk sześć i dotkliwie dziabnęła delikwenta. Delikwent zawył przeciągle, lecz pod ciężarem naszych rodzicielskich spojrzeń, zamilkł był i spojrzał nieco strapiony.
Tu nastąpiło pedagogiczne tłumaczenie, że rozmaite zaczepki skutkują czasem dość przykrymi konsekwencjami, że robienie na złość nie jest zbyt miłe i działa w drugą stronę, że gryzienie nie jest najlepszą metodą komunikacji etc.
Po wykładzie Książę Małżonek zasępiony spojrzał na Jana i wzrok swój zawiesił. Trwało to chwilę i przyniosło zamierzony efekt – proces myślowy u potomka. Jan bowiem, urodzony pragmatyk, węsząc nieco, że tym razem bek może nie zadziałać i być może kapkę przegiął, konspiracyjnie zagaił:
– Tato… Ale gniewasz się na mnie??
Bo nie wiem czy mam płakać, czy nie.
Jan szczerością rozbraja nawet bardzo skomplikowane ładunki. Śmialiśmy się długo i głośno.