Depesza z obczyzny

Jestem, zyje, dotarlam i nadal jestesmy z Ludzkim w dwoch wyjsciowych kawalkach.

Jak wspominalam przypuszczajaco, w Szwicu jest net. Natomiast nie przypuszczalam nie wiedziec czemu nawet w mglistym wspomnieniu altuchowych opowiesci, ze Szwajcary to jednak w obcym narzeczu szprechaja i to ma jakies konotacje. Na przyklad wplywa na jakosc i szybkosc pisania osob praktycznie nie zerkajacych na klawiature podczas normalnego pisania. I na przyklad wplywa tak, ze pol godziny szukam gdzi jest to „z”, ktore zawsze bylo tu gdzie obecnie znajduje sie „y”. Generalnie czarownie. W zwiazku w powyzszym ten niemiecki klawikord tak mnie niebotycznie wnerwia, ze po mozolnym nasciboleniu e-maila do Nowego (bo przeciez by mnie zabil po powrocie jednym spojrzeniem gdybym nie napisala, ze dzis tez ajlawiu), nie starcza mi sily ani ochoty na nic poza puszczeniem kolejnej wiazanki i wody do wanny (tu sie bowiem w kapiela trzeba streszac do 22). W ogole Szwajcaria to bardzo ciekawy kraj – ludzie sa mili i te zasady, ktorych przestrzegaja maja tu jakis sens, nikt nie nie obrusza o to co powinien robic i kazdy dba o to co wspolne. Milo. Chetnie przenioslabym ten zwyczaj do Polski.

Wiecej pewnie napisze po powrocie.
Zreszta jak znam zycie to wszystkich wywialo na majowke i nikt nie siedzi przed kompem w oczekiwaniu na to co u mnie. Tym niemniej jednak pisze: u mnie dobrze i wracam do Alty, ktora jest najkochansza na swiecie i znosi kazda nasza upierdliwosc z wdziekiem godnym Audrey Hepburn, ktora zreszta wisi u na scianie w naszej sypialni i wyglada bosko.

Trzymajcie sie tam.
Buziale.

Ogłuszenia patafialne

Jutro z Igorowskim zrobimy wszystkim wdzięczne papa i udamy się na podbój krainy serów, czekolady i banków. Być może nawet wrócimy z jakimś łupem. Kto wie…

Hmmm, papierowa torba i same pięćdziesiątki?

Poczty firmowej nie odbieram albowiem z różnych przyczyn nie ma mnie dziś w Firmie, więc w razie gwałtownych i niewytłumaczalnych potrzeb proszę pisać na pasztetową (gdzieś tam po prawej jest adresik). Albo poczekać aż wrócę. Nie wiem czy coś jeszcze napiszę przed wylotem, ale mogę obiecać, że się postaram, Choć bez specjalnego entuzjazmu 😉

Najwyżej będzie niespodziewanka.

Zresztą w Szwicu też jest net.
Zobaczymy czy dam radę coś wydłubać na ichniejszym klawikordzie. Najwyżej wyjdzie mi telegram.

Bardzo bym chciała dolecieć na miejsce w jednym kawałku, z jednym, całościowym kawałkiem Ludzkiego przy boku, tak więc mam nadzieję, że nic nie wybuchnie, nie przestanie działać a załoga samolotu nie zacznie nas nagle pozdrawiać z małego żółtego pontoniku na jakimś bajorze. I że jedynym terrorystą na pokładzie będzie zapach pietruchy, którą sobie Alty zażyczyła w ramach pocztówki z Ojczyzny. I że Stewardesa z nienagannym uśmiechem nie zaproponuje nam gdzieś pomiędzy szklanką soku pomarańczowego a herbatnikiem wyrwania strony z danymi osobowymi z paszportu celem lepszego zrolowania i wetknięcia sobie w tyłek.

I w ogóle mam nadzieję.

Uprasza się więc o rytmiczne zaciskanie kciuków. Rytmiczne, bo z uwagi na fakt totalnego braku doświadczeń w kwestii jakiegokolwiek latania, jeszcze nie jesteśmy pewni, czy się boimy czy nie. Takie pół na pół. Bez telefonu do przyjaciela.

Mnie się tylko raz śniło, że leciałam. Ale miałam przy tym dziób, pełne upierzenie i niezłą rozpiętość skrzydeł, więc nie wiem czy to się liczy.

Idę o zakład, że to ja wylosuję połówkę z się_baniem a Lokator spokojnie przetrwa te dwie godziny radośnie ćwierkając do ucha jakiejś Małej Syrenki albo innej Pocahontas. Bo zapomniałam wspomnieć, że Młody teraz gustuje w ciemnowłosych, śniadolicych ewentualnie Świteziankach. A że gust ma dobry, to nie marudzę.

O! I jeszcze mi Creed w radio śpiewogra, że can you take me higher?… no ja nie wiem dooprawdy, czy ten utwór jest faktycznie odpowiedni w moim obecnym stanie skupienia.

Pomyślę jeszcze.

Tymczasem miejcie się dobrze i nie rozrabiajcie zanadto na majówkach.
Bo potem znów bedzie wyż demograficzny 😉

Bajtki na walizkach

Herbata stygnie na wojnie

Jestem absolutnie zakochana w takiej jednej Kulce.

Słucham płyty już któryś raz pod rząd i w zasadzie to nawet nie chciało mi się jeść kolacji.

————-

Podobnie było z Kosheen. Dobrych kilka lat temu usłyszałam ich kawałek w sklepie, gdzieś pomiędzy ubraniami. Dwutysięczny rok chyba. Wypytałam sprzedawcę co to, musiał nieźle szperać bo to jakieś radio internetowe było. Ale dopięłam swego. Znalazł. Potem trułam znajomym za uszami dopóty, dopóki ktoś się nie ulitował i mi tego nie ściągnął bardzo nielegalnie na tak zwaną Kopię Zapasową. Nigdzie nie było ich płyty. A ja miałam.

A wczoraj mieli koncert w Colloseum. I są sławni. I w ogóle nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że kibicowałam im przez ten cały czas, gdy tutaj jeszcze nie istnieli. Bo to było holenderskie radio. Bez koncesji za to z trzaskami. Ale w tym sklepie słuchałam go chyba z godzinę.

W życiu nie oglądałam tak dokładnie żadnej bluzy.

————-

Kulka mnie uderzyła i trzyma.
I coś czuję, że prędko nie puści.

Gdyby nie fakt, że 13 maja sama mam koncert, na którym śpiewam, już bym miała w kieszeni bilet do Kędzierzyna.

A tak, przyjdzie poczekać do następnego.

.
Znudziły mi się waszych smoków powtórki
Zgadzam się
Zrobię, co chcecie

Za królestwo i pół córki

Minęły już lata, gdy mogłam zawartość
swej zbroi dzielić spokojnie
Gdy odsiecz zamyka się wokół czajnika
herbata stygnie na wojnie

.

Pchły na noc.

Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł

Wszyscy chyba znamy tytułowe przysłowie. I wszyscy raczej dobrze wiemy, że jest w nim dużo racji. Jednak czasem się nie da. Nie da i koniec.

Dlatego ja na przykład spieszę się ciągle i notorycznie. Gdzieś coś komuś… więc się spieszę.

Notki też pisuję w pośpiechu pomiędzy jednym a drugim łykiem kawy.

I w ogóle kosmos.

Bilans ostatniego tygodnia jest taki, że:

– nie mam kiedy się pakować i oczywiście nie powiem nawet jak dużego stresa już złapałam… a jeszcze nawet nie widziałam się z torbą;
– nie mam kiedy się stresować, bo jak tylko się stresuję, to nagle sobie uświadamiam, że generalnie to nie mam na to czasu i powinnam robić zupełnie coś innego;
– nie mam kiedy robić czego innego bo stale robię to;
– poza tym w żłobku Etatowe Ciotki są mocno zdezorientowane kim jest Ten Pan co odbiera Lokatora i na wszelki wypadek mówią o Nim szeptem;
– pełni dezorientacji dodał fakt, że pewnego pięknego wieczora Lokator stracił uwłosienie na rzecz błyszczącej w świetle księżyca glacy i gdy w zwiazku z tym pewnego pięknego poranka oddałam Go w ręce Etatowej Ciotki usłyszałam: „O matko!”;
– siłą woli powstrzymałam się by nie odrzec: „Słucham”;
– poza Ciotkami Etatowymi niewiele osób dostrzegło lokatorską łysinę – albo żyjemy w społeczeństwie ludzi omijających z daleka okulistę, albo Lokator miał te swoje pukle zbyt nikłe;
– osobiście niestety muszę opowiedzieć się za tą drugą opcją;
– niestety, bo zawsze marzyłam o Synu z gąszczem pięknych kędziorów, na które bedzie wyrywał laski jak młode zboże;
– tymczasem pozostają Mu emerytki i rencistki, które łykną wszystko – byle młode;
– zaraz ktoś mi wygarnie od chamów i prostaków, a być może nawet dołoży Żyda, masona i cyklistę;
– z czego tylko do cyklisty się przyznać mogę, ewentualnie do prostaka, bo ta moja skolioza nie rzutuje;
– na szczęście dostałam e-mail zapewniający, że jestem jak Kaszpirowski, działam terapeutycznie i mam być taka jaka jestem;
– nie wiem tylko czy podoba mi się bycie jak Kaszpirowski bo to Jego „adin, dwa, tri” było strasznie monotonne;
– może choć jakiś podkład bębnowy pod to podłożą… wtedy pomyślę;
– w ramach odchamiania się idę za chwilę do Filharmonii na koncert muzyki cerkiewnej w wykonaniu Państwowego Chóru Republiki Białorusi (przyda się przed majowym wyjazdem do Hajnówki);
– zastanawiam się czy dam radę przez dwie godziny ani razu nie mlasnąć/ kichnąć/powiedzieć brzydkiego wyrazu;
– pewnie nie…

Motyla noga.

Z cyklu – odkrycia

W moim Wielce Tajnym Przez Poufne Notesie odkryłam właśnie wpis z lutego (oj bo tak mi się akurat otworzył i się zdziwiłam, więc z tego zdziwienia nawet powróciłam do przeszłości i przeczytałam) o treści:

dr Kozak, albo inny Kalosz

i godzinę 18.15. Z wykrzyknikiem.

Czyli chyba ważne.

Dałabym głowę, że nigdy nie potrzebowałam Bilobilu i z pamięcią kłopotów większych nie zanotowałam. Ni otoczenie moje. Jednakowoż dr Kozaka, albo innego Kalosza nijak skojarzyć nie mogę. I w ogóle do dziś nawet jego istnienia się nie domyślałam. Biedak.

Zdaję sobie sprawę, że nieco dziwacznie zapisuję czasem pewne rzeczy, zdarzenia czy adnotacje na temat pewnych osób ale dotychczas skojarzenia nigdy nie zawodziły.

I tak wpis:

plum w bok do 17

oznaczał ni mniej ni więcej jak spotkanie ze Śliwką w parku koło domu, w którym planowałam przebywać do 17 właśnie.

Ale żadnego Kozaka ani tym bardziej Kalosza to ja przepraszam nie znam.

No halo!

A nawet chciałabym. Czemu nie.

Bo zawsze marzyłam o żółtych kaloszkach.
Mogą być w ptysiowe groszki.
Albo trupie czachy.
Pełna dowolność.

Chyba, że znów coś zapisałam lunatykując.

Bo już mi się zdarzyło parę razy robić głupawe rzeczy przez sen.

Oczywiście pominę sceny w stylu, że jak miałam naście lat to w środku nocy usiadłam, otworzyłam oczy i przerażonej Siostrzycy wyszeptałam strasznym głosem prosto w twarz: ŻUŻEL… Po czym padłam i chrapałam w najlepsze dalej a Ona nie mogła spać do rana co do tej pory wypomina mi zawsze na rodzinnych spędach gdzieś pomiędzy kotletem a jarzynową sałatką.

Albo jak ścieliłam łożko, ubierałam się w garnitur Ojca, wychodziłam pobiegać na bosaka po korytarzu i wracałam by ponownie przywdziać nocne tekstylia, wszystko precyzyjnie – łącznie z wygładzeniem krawata – odłożyć na miejsce, rozścielić łóżko i zasnąć… a rano nie dowierzać opowieściom zaskoczonych coraz to większą moją pomysłowością współspaczy.

Kiedyś nawet zadzwoniłam do kolegi i Mu się oświadczyłam nic sobie nie robiąc, że po pierwsze jest jakaś trzecia w nocy, po drugie nieco bełkoczę a po trzecie kolega jest zdeklarowanym wielbicielem tej samej co ja płci. Tej, co im się majta po nogawkach to i owo. I nie muszą golić włosów na nogach. I bynajmniej nie noszą staników na pół pleców, moherowych beretów ani innych takich. I ponoć byłam tak przekonująca, że mi potem kolega z emfazą wykładał, że gdyby miał zdradzić swe upodobania to tylko ze mną.

Taa…

To o czym ja?
Ach, o Kozaku. Albo nawet Kaloszu.
Nie wiem. Doprawdy nie wiem.

Macie jakieś pomysły?

Ps. A za tydzień mam: kokosy do wyżęcia. Jezu! Zejdę jak nic. Może jednak kupcie te orchidee.

Się manie

Napotykam ostatnio interesujące tytuły książkowe. Co rusz.

Najpierw wpadł mi w oko jakiś „Upiorny mleczarz”. Moja wyobraźnia z miejsca podsunęła mi wizję Cmentarnego Dziada pobrzękującego morderczo pustymi butelkami, po opróżnieniu których trup ściele się gęsto i rozłożyście. Żorżyk, zapoznany z moją wyobraźnią jak mało kto, oczywiście zaoponował, że teraz to mleko już nie w szkle jak w peerelu, a w tetrapackach. Jednakowoż jakoś nie korespondują mi mordercze instynkty z kartonikami UHT. Stanowczo nie ten klimat.

Potem przyszła kolej na „Seksualne neurozy – autobus”. I oczywiście i tym razem wyobraźnia nie zawiodła. W ułamku sekundy już zobaczyłam Pokurcza O Rozbieganych Oczkach przycupniętego w ciemnym zakamarku nocnego autobusu i pieczołowicie wyrywającego dermę z siedzeń. Bo akurat żadnej w miarę atrakcyjnej niewiasty kierowca nie posiadał na stanie, a te co były prezentowały się dość staro bądź wręcz kostropato. Wreszcie wsiadła jakaś zbłąkana nifma o urodzie bagiennej i Pokurcz zemdlał. Widać neuroza przyprawiała go o palpitacje. Także.

Tu Żorżyk odważył się zarżeć, ale chyba nawet przez telefon działa mój wzrok Bazyliszka, bo dość szybko zmilkł.

Żorżyk bowiem bardzo lubi wszelkie długowłose nifmy i inne Świtezianki a sam wygląda raczej jak niejaki Dimmu Borgir, czyli albo bardzo brzydka kobieta cała w czerni i strąkach – gotyk jak w mordę strzelił – albo dość zniewieściały wczesny i nieco przybrudzony adonis – zafarbowany i z pryszczami. I nosi skórzany fartuch, który dla mnie wygląda jak kiecka, więc proszę…

No.

A teraz na ten przykład widzę tytuł „Doradca zawodowy w środowisku bezrobotnych”. I już widzę ten męski tłumek z petami, obowiązkowo przypisany do porannej sesji Zwyczajowego Pośredniaka, bo czasem przyjeżdża ten czy ów po zasilenie do murarki czy ziemniaków. I tego doradcę też widzę. W charakterze dziwoląga raczej.

Choć oczywiście to zwykły stereotyp, bo bezrobotny – jak wszyscy wiemy – wygląda różnie. Albo bardzo rożnie.

Czasem oczami a czasem przez okno.

Ale dziś mam nieco ciężką głowę, więc i stereotypami sobie pomyślę i wyobraźni pozwolę na te harce. Spotkałyśmy się bowiem wczoraj z Halutą by w czynie społecznym osuszyć najpierw butelkę winka białego a następnie zmieniłyśmy bukiet i zapoznałyśmy się bliżej z czerwonym. Tak patriotycznie. Można powiedzieć, że uczciłyśmy te przyszłe mistrzostwa w piłce kopanej, którymi już teraz się społeczeństwo ekscytuje. Oczywiście najpierw zrobiłyśmy całą masę innych rzeczy – na przykład ugotowałyśmy pomidorówkę, wykąpałyśmy Dziecia i ogoliłyśmy Go na zero (Haluta trzymała Lokatora a ja walczyłam maszynką i jej buczeniem) – ale najlepsze rzeczy robiłyśmy potem. Albo w trakcie.

Najpierw obejrzałyśmy „Sztuczną Inteligencję” i zużyłyśmy zapas chusteczek higienicznych. Zatem trzeba się było jakoś pocieszyć, tak? Bo to nie fair, że te filmy są takie smutne. I potem siedzimy i nie możemy się zdecydować czy bardziej jesteśmy pijane czy bardziej płaczemy. Na resztę naszych dylematów spuszczam litościwą zasłonę milczenia, ale generalnie temat „faceci to penisy” nie schodzi z wokandy. Nawet gdy jednocześnie się szlocha, pije wino i czka w mankiet.

A dominującą wypowiedzią wieczoru było:
– Eśśśś…

I rozmazał mi się tusz, więc wyglądałam jak wczesny Osbourn bądź późny Picasso. Opcjonalnie.

Zadzwoniłyśmy też do Gogi, która akurat siedziała u KHy (którą poznałam w weekend – klawa babka i świetnie gotuje) i też coś tam niezwykle kulturalnie sączyła. Po prostu nagle odczułyśmy niezwykłą potrzebę dyskursu. Być może to przez film nadawany akurat w telewizyjnej Jedynce. Film był tak totalnie od czapy, że sądzę, iż gdybyśmy nie były odpowiednio znieczulone, z miejsca przełączyłybyśmy na cokolwiek innego. Choćby na zawody w leżeniu w rowie na czas. Ale, że znieczulenie miejscowe nastąpiło, oglądałyśmy to cudo, w którym motywem przewodnim było o ile się nie mylę wożenie martwej sarny windą pełną ludzi i podziwianie jej sterczących racic. No masakra, mówię Wam. Coś takiego to tylko po pijaku.

Pojechaność.

Potem oczywiście zerknęłyśmy w telegazetę i potwierdziłyśmy nasze przypuszczenia co do tego, że to bardzo offowe kino jest – tak bardzo offowe, że chyba reżyser sam dla siebie je zrobił. Po czym wyszedł. I w ogóle jaki melanż produkcyjny: „Rzeźnie” – film francusko-belgijsko-szwajcarsko-hiszpański. I że film jest wybitny bo go wyróżniono nagrodą w Cannes. Super. Ja widać jestem prosty garkotłuk i się na sztuce nie wyznaję. Lubię filmy nietypowe – nie przepadam za hollywood’zkimi gotowcami (choć może AI nie jest tego najlepszym przykładem) i postawiona przed bramkami wybiorę raczej kino nieco mniej popularne a smakowite, niż Bondy czy inne Spidermany – ale ten przerósł wszystko. Dołączył do „Złodziejaszka”, który też w mojej opinii jest filmem absolutnie niezdatnym do spożycia. Takim z cyklu: biez pół litra nie rozbieriosz.

Czasem mam wrażenie, że dobry aktorzy tak bardzo chcą zagrać w czymś trudnym, dziwnym i wyjątkowym, że zupełnie nie zwracają uwagi na to, czy będzie to zjadliwe dla odbiorcy. A w każdą stronę da się przedobrzyć. Niestety.

Goga z Khą oczywiście miały z nas niezły ubaw, gdyż albowiem jednakże mocno nietrzeźwe już byłyśmy. Do Papierówki i Meg (którą też poznałam w końcu w weekend i bardzo się z tego cieszę) postanowiłyśmy już jednak nie dzwonić. I to chyba było postanowienie z gatunku korzystnych. Albowiem mocno po północy już było.

No. To tyle.

Rano już przed siódmą Lokator był rześki jak młode prosię podczas dżdżu.
Czego raczej nie mogę o nas powiedzieć.

I teraz zastanawiam się właśnie czy „Doradca zawodowy w środowisku bezrobotnych” ma się tak samo jak „Bajka po dwóch winach w środowisku Windows” czy inaczej. Nieco.

Ma się… te dylematy.

A jakie Wy napotykacie ciekawe tytuły książek?

Bo moim faworytem był swego czasu „Ciągnik jako maszyna i jego kulturowe konotacje”. A zapoznać się można było z tym cudem bynajmniej nie na wystawie w Centrum Sztuki Współczesnej… a w czytelni Akademii Rolniczej w Szczecinie.

Tylko błagam… nie pytajcie co tam robiłam.

Nowa notka

Po pierwsze w weekendy nie piszę.
Chyba, że akurat mi się odwidzi.
Ale jakby co to patrz punkt pierwszy.

Po drugie tyle się dzieje, że szkoda mi czasu na pisanie.
I tu Nowy na pewno narobił już sobie kilku wrogów – Stałych I Uzależnionych Czytaczy – ale dobrze poinformowane źródła donoszą, że ma to głęboko.
I bynajmniej nie zamierza przepraszać.

Po trzecie obiecuję ponadrabiać zaległości i zasypać Was notkami.
Ale ta doba jakaś taka krótka.
Zbiegła się w praniu.

Doprawdy.

Jakby nie mogła wyprać się w Perwollu.
Makolągwa jedna.

Przy okazji…

Proszę mi przypomnieć bym nie nastawiała prania na 60 stopni i nie wpierniczała do niego radośnie czerwonych lokatorskich skarpet…
I na przykład nie wracała na noc. Albo dwie.

Ktoś reflektuje na zgaszony róż?
Ewentualnie lekko siny?

Bo nie mogę zdecydować jaki to odcień.

Podkoszulki Nowego już raz zaliczyły podobny eksperyment. Dwa razy pytał, czy aby na pewno TO nie farbuje. Dwa razy zapierałam się, że TO absolutnie i nigdy w życiu i za kogo On mnie w ogóle ma. I oczywiście wszystko wyszło jakieś szarawe…

Ale milczy jak grób.

Ja też się oczywiście nie przyznam i jakby co to zwalę na wodę, zanieczyszczenie środowiska, dziurę ozonową i kłamliwe reklamy.
Głupia nie jestem.

Fajnie jest jak wchodzimy do łazienki i udajemy, że w zasadzie to nie ma jej części. Tej z wiszącą suszarką. Omiata się wzrokiem i niby nie zauważa tych nieokreślonych w kolorystyce dotychczas białych elementów garderoby. Mówię Wam.

Ściskam pośladki żeby nie rechotać.

A ten – cisza.

Nie wiem czy zbiera materiał dowodowy i ukręci mi łeb dopiero po swojej ulubionej koszuli w całkiem nowym odcieniu lila, czy udał, że ma silną wadę wzroku, ale w temacie prania milczy jak zaklęty.

Złoty chłopak.

————–

Samo południe. Dość słoneczny poniedziałek. Wietrznie i rześko. Ta sama Pani sprzedaje te same tulipany po drugiej stronie ulicy. Nawet wyglądają jak sprzed tygodnia. Pani za to wygląda jak sprzed mocno już minionego ustroju. W odróżnieniu.

Jemy obiad popijając czarnoporzeczkowy Tymbark. Przy okazji omawiamy zbliżający się wielkimi krokami mój sobotni wyjazd do Szwajcarii. Albo raczej wylot… co już przypawia mnie o drżenie kończyn.

Nowy przy trzeciej butelce odkrywczo zerka pod nakrętkę. Po chwili zagaja:

– Czy wiesz, że rozpiętość poroża łosi może dochodzić nawet do 160 cm?

Trochę mi kotlet uwiązł w gardzieli – albowiem dokładniusieńko i akuratnie przed momentem wspominał żebym sobie tam kogoś czasem nie poderwała_albo_co… – ale walczę:

– Hmmm… A ile ma Twoja framuga? Bo chciałabym żebyś się zmieścił?

Nawet ogórkowa na chwilę wstrzymała oddech.

– 80. – cierpko odpowiada Nowy.

Kurtyna.

Bardzo

Bardzo zaabsorbowały mnie dziś dwa słowa. Immanentny oraz wypasiony.

Wyglądają ślicznie, znaczą zupełnie co innego i jedno jest bełkotem z lekka filozoficznym a drugie bardzo nadal trędi ekspresywizmem.

Pierwszego użyjemy, gdy zamiast powiedzieć prosto i po ludzku „tkwiący w środku, wpisany” zechcemy zakręcić i wyjść na większych inteligentów niż ustawa przewiduje. Albo gdy zechce nam się napisać jakąś światłą rozprawę naukową. Bo w niej jakby nie wypada pisać normalnie i trzeba strugać wariata z każdego przymiotnika. Im więcej schorzeń tym lepiej. I tak nikt rozsądny nie będzie tego czytał, bo nie zrozumie a rozmaici Psorowie są na tyle skrzywieni, że zamiast powiedzieć do żony: cho no tu stara, rzekną: czy Twoje kontinuum mogłoby wykształcić odrębny byt w naszej dualności dusz a priori? W domyśle oczywiście zawsze istnieje część druga: czy też mam Ci wysłać zaproszenie Ty stara pokrako?

Drugie zaś stosuje się, gdy zamiast użyć jednego z pięknych naszych polskich synominów dobrego, wyjątkowego, robiącego wrażenie, zechcemy użyć jednego acz rozpowszechnionego już gniota. Wypasiony. Co to w ogóle znaczy? Mnie się to nieustająco kojarzy jednak z pastwiskiem i parzystokopytnymi przeżuwaczami, ewentualnie z wybiegiem w ZOO. Choć raczej wątpię by ktoś, używający sformułowania wypasiona bryka chciał wpisać swój samochód w scenerię traw, krowich placków i gzowych chmar nad mokradłami. Albo pośród stada nieco przybrudzonych i osowiałych antylop zamkniętych za żelaznym parkanem pokrytym stuletnią warstwą rokrocznie odświeżanej emalii.

Nie wiem czy piękna dziewczyna widziana ostatnio w tramwaju linii 24 na wysokości Placu Starynkiewicza ucieszyłaby się gdyby usłyszała, że dwóch chłystków ledwo odrośniętych od kaloryfera wypowiada się o niej wypasiona laska i dalej z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy grzebie sobie w dziąśle. Bo że niby dobrze odżywiona czy jak?

Podobnie jak nie wydaje mi się by można było ją ku jej uciesze i przy pełnym zrozumieniu określić jako immanentną część tegoż tramwaju.

Wszystko zależy od kontekstu, nastroju i okoliczności, w jakich się akurat znaleźliśmy. Ja na przykład czasem uprawiam metanarrację, czasem bawię się słowami, dbam o rozwój zasobów lingwistycznych Syna i wzbogacanie wzmiankowanego zasobu słowami innymi niż kupa i siku, bo opowiadam o źródłosłowach i pochodzeniu patronów naszych starowolskich ulic, z których i Antek Rozpylacz i Mały Franek – najmłodsi powstańcy i o dendrologii stosowanej – czyli dlaczego klon jesionolistny zawsze rośnie sam i osobno. A czasem klnę jak szewc. Bo lubię.

Bo emocje mam pod czapką, a nie sumplement do encyklopedii.

Najdziwniejsze określenie, jakie usłyszałam kiedyś z ust pewnego młodego człowieka brzmiało: psycha mi klęka. Godzinę później byłam na jego wykładzie o wszystkich szaleństwach wielkich filozofów i jednej normalności Sartre’a.

I wtedy mnie psycha klękła. Klękła bo nawet nie klęknęła.

Bo jakoś nie mieściło mi się, że małolat z krokiem w kolanach i w zwyczajnym tiszercie z gołą babą może znać słowa, których mój znajomy ze studiów uczył się po nocach by wyrywać panienki z filologii, i których ni w ząb nie rozumiał.

Od tamtej pory dużo więcej mi się mieści.
Choć nadal za mało.
Ale to już nie kwestia pojemności.
Bardziej punktu widzenia.