Od pakowania prezentów mogą krwawić palce.
I puchną stawy od bolesnego uderzania o stolik przy zrywaniu taśmy.
A papierem potrafię się zaciąć jak brzytwą.
Na szczęście po jakimś czasie nie czuje się bólu. Opuszki już tak znieczulone, że tysięczny pakunek w pracującą sobotę do 21 na nogach wychodzi już ad hoc.
Ciężko jest ozdabiać ludziom dzień za pomocą barwnej makulatury i wstążek gdy chcielibyśmy być zupełnie gdzie indziej.
I gdy zapalenie oskrzeli męczy. Trudno powtrzymuje się kaszel. A przecież nie nacharcham pani czy panu do pięknej nowiutkiej książeczki.
Ciężko jest się uśmiechać i życzyć wesołych świąt gdy przyjaciółka leży w szpitalu i nie wiemy co się dzieje.
I nie możemy zrobić nic.
Nawet być przy niej choćby po to by potrzymać za rękę.
Wiem tylko, że bolał brzuch i pojechała na ostry dyżur. I zostawili Ją na obserwacji.
Dobrze, że są smsy. Pisane ukradkiem z kieszeni by klient-nasz-pan nie widział. Bo mógłby się poczuć zlekceważony. Jego prawo.
W mojej umowie o pracę zawieranej parę lat temu nie było wzmianki o tym, że w okresie przedświątecznym zamieniam się w niewolnika. Można mnie wysłać na drugi kraniec miasta nawet nie pytając o zdanie, odgórnie ustalić grafik i co? I nic. Przecież na moje miejsce w Warszawie jest całe stado chętnych. Dziwne czasy.
Punktualnie o 21 wystrzelam z Blue City. Osiemnaście minut później (tak, wiem, że to niemożliwe ale samochodem z warczącą ‚szybciej’ mną da się) już wykłócam się z ochroniarzami ze Szpitala Praskiego, że ja muszę, że nie pójdę sobie, że ktoś tam na mnie czeka i że mam ich gdzieś a ochraniaczy na obuwie nie kupię bo wszystkie pieniądze dałam Gro posyłając go do szpitala gdy wpadł do mnie do pracy. Bo w końcu w szpitalu trzeba mieć jakieś pieniądze.
Budynek B, drugie piętro, pokój 16… jest. Leży sobie i w najlepsze konwersuje z pielęgniarką. W końcu mogę wziąć oddech. Uśmiecha się, więc wiem, że jest ok. Tylko brzuch boli. I nie wiedzą dlaczego. Ale oddycham z ulgą bo na własne oczy widzę. No i ma tu opiekę. Podejrzewali wyrostek ale to chyba nie to. Zbieram zamówienie co przywieźć jutro. Z dzisiejszych zakupów ‚na szybko’ przyda się tylko woda i gazety. Owoce poczekają na lepsze czasy. Na razie kroplówki na głodniaka. Bo nie wiedzą… Staram się nie kaszleć. Ludzie w pokojach obok śpią.
Przed 23 wychodzimy. To i tak o wiele za późno ale byliśmy cicho, więc nie wyrzucali. Dopiero jedząc w domu kanapkę czuję jaka byłam głodna. Całkiem zapomniałam.
Nie mogę spać. Myślę jak się czuje i męczy mnie kaszel. Szfak. Stefan grzeje w nerki. Jest ok.
Całą niedzielę spędziłam też z Nią. Przywiozłam wszystko co trzeba i co nie trzeba ale się przydaje zawsze też przywiozłam. Tak tak. Japonki i szampon też. Nareszcie. Po kąpieli zabawa w salon fryzjerski. Posadziłam Ją na stołku i umyłam Jej włosy w umywalce. Dla mnie bomba, tylko trudno chyba było utrzymać równowagę. Ale nawet udało mi się nie zachlapać wodą całej łazienki.
Potem odwiedziny najbliższych. Rozmowy o wszystkim i o niczym gdy już poszli. Byle tylko zająć czas. Byle nie było jej nudno i samotnie. Potem prawie Ją uśpiłam czytając jej na głos ‚Dziwny przypadek psa nocną porą’. Przeczytałam połowę. Przyszli Kata i Gro. Przynieśli też radio. I dobrze bo prawie straciłam głos. Zapalenie oskrzeli jednak nie sprzyja akcji ‚Cała Polska czyta dzieciom’.
Koło 21 jestem w domu. Jem śniadanie.
Sms od Gro, że rozmawiał z lekarzem i mała może już jeść lekkie rzeczy. I dobrze. Ostatnio jak pytałam to tylko pić mogła a ja i tak sucharkami ją dokarmiałam. Przynajmniej nie będzie głodna.
Zasypiam na stojąco. Chrrr.
Poniedziałek 7.00. Pobudka. W portfelu znajduję 2 złote. W sam raz na pyszną, jeszcze ciepłą chałkę z piekarni. Może i nie po drodze ale warto. Czterdzieści minut czekam na autobus. Mróz trzaska i mimo dwóch swetrów i iście syberyskiego dizajnu czuję jak wtapiam się w krajobraz na stałe. A do tego ta torba tak pachnie… Ale będę twarda. Dam radę.
O 9.00 jestem na miejscu. Dziś pracuję do późna, więc nie dam rady przyjechać wieczorem. Cieszy się, że przyszłam. Chałka wzbudza furrorę i dzikie pożądanie ale trzeba jeszcze poczekać. Idziemy na badania. Za pół godziny już jesteśmy z powrotem. I znów wszystko w porządku. Nikt nic nie wie. Pewnie jutro ją wypiszą. I niby zdrowa a brzuch boli. Ech…
Przynoszę jeszcze herbatę i pędzę do pracy. Jestem spokojna. Pieczywo i herbata to jest teraz to co szpitalne tygryski lubią najbardziej. Uciekam. W końcu do Blue City stąd spory kawałek. Cały dzień przede mną.
W ciągu dnia wymiana smsów. Ponoć jest lepiej. No i koleżanka przybyła w pokoju, więc nudno nie będzie. Wieczorem już nie dzwonię. Pewnie śpi. Znów nie mogę spać przez kaszel. I nie tylko. A rano będę miała podpuchnięte oczy…
Wtorek rano. Sms, że wychodzi. Lekarze już Ją wypisują bo to na pewno nie wyrostek i z badań wynika, że zdrowa. Cieszę się. Co prawda nadal nie wiadomo co to było ale przynajmniej będzie w domu… i nie będzie jej smutno. Po pracy do Niej pojadę. Lubię gdy się uśmiecha. Trzymajcie kciuki by nie musiała już nigdy tam wracać. Ja trzymam. Trzymam póki mogę. Jutro znów nie będę ich czuła.