Scenki z życia smoków egejn

Wszystkich napadło jakieś odrętwienie i takie tam buraski. W Mamutowie też różnie. Wszyscy mamy swoje fioły i fochy, lęki i depresje. Ale jedno rozwaliło mnie kompletnie…

Noc. Zimno, czarno i smętnie.
Zdzich pochrapuje, ja miziam Stefana na lepsze trawienie – moje i jej, Mamut się wierci.
Wierci się i posapuje.
Nagle wybucha:

Mamut z rozpaczą – Zdziś… ale kochasz mnie?
Zdzich z lekka rozbudzony ale jeszcze nie do końca – Uhm
Mamut domagając się zapewnień – Ale tak na serio serio?
Zdzich zdziwiony – Uhmm

Chwila ciszy…

Mamut z emfazą ala rzut na taśmę – Zdziś! Ale kochaj mnie!
Zdzich przerażony i nagle oprzytomniały – TERAZ??!!

Rechot ogólny…
do trzeciej nad ranem.

I po co mi kabaret?

Mam glęboko w szanownej pani De 99,9% galaktyki

Ten zero_coś_tam_jeden to taki standardowy błąd w obliczeniach. Ponoć zawsze jest. Na władzę nie poradzę, więc został.

W dupie mam…

politykę
i święta co minęły… i dobrze bo lubię święta, ale pod warunkiem, że nie uczestniczę w szopce… w dodatku w roli barana,
i sylwestrowe bale, na które wylansowane bźdźiągwy i ich wyślizgani partnerzy rodzaju mocno nijakiego pindrzą się już od wigilii,
i walkę o karpie co to ich sie zabijać nie powinno, prowadzoną przez paniusię w mega_giga_turbo_ultra_glamur kożuszku naturalniejszym niż uwłosienie wąsowe cioci Jadzi,
i telewizję, bo nie oglądam,
i radio, bo zawsze mogę odgryźć antenę i udawać, że mamy w chałupie mysz o zgryzie dorodnej maciory,
i gazety, bo się fajnie mieszczą,
o służbie zdrowia już pisać nie będę, bo obiecałam Mamutowi ograniczać przeklinanie… zawód szewca niestety mocno obsadzony.

Mam więc w szanownej pani De.
Głęboko.

Pielęgnuję tumiwisizm stosowany i można mi będzie nastukać. A jak już się uodpornię na wszelkie dżumy, cholery i ebole świata, to pójdę do mojej geograficzki z elo i siekne jej z liścia za dyskryminację z powodu jeża i glanów do kolan i motocykla i wyzwisk tylko dlatego, że miałam fajniejsze cycki.

Pieprzę…

sałatkę z tuńczyka – do smaku
schabowe dla rodziny – dla aromatu
brzoskwinie z puszki – z przekory
perfumy – dla pazura
konwenanse – bo lubię
a najbardziej wymysły i urojenia – bo im głupsze i mniej prawdopodobne tym bardziej bolą
a szkoda – możnaby przynajmniej na ułamek sekundy przestać być ślepcem, co pępek świata ma w epicentrum swoich fantazji.

Nie zamierzam nikomu udowadniać, że nie jestem wielbłądem.

Dobranoc

Zamiast życzeń

Drogi Mężczyzno W Czerwieni Z Wielkim Worem

W zeszłym roku napisałam do Ciebie list. Pewnie się zapodział. Piszę więc znowu. To drugi list do Ciebie w mojej życiowej karierze – doceń to proszę i nie marudź za bardzo. A ja specjalnie for ju wyczyszczę komin. Tylko mam nadzieję, że wczasy odchudzające były bo jak mi zapchasz wentylację to przyjdą panowie w kominiarkach z badylami co to za guzik się łapie jak się ich widzi (tu mi się przypomniało jak kiedyś z braku guzika własnego złapałam za guzik współpasażera w autobusie… nie pytaj gdzie ten guzik był..) i zrobią Ci jesień średniowiecza z tego co będzie na wierzchu. No, to ustaliliśmy konkrety i możemy przejść do sedna mikołajowego listu.

Chciałabym, żeby ludzie mieli tylko takie zwyczajne problemy. A nie takie, od których nie śpi się tygodniami. Żeby byli zdrowi. Bo jak się jest zdrowym to wszystko inne się udaje z rozpędu. I chciałabym, żeby myśleli o sobie z szacunkiem. O sobie i o innych. I żeby siebie choć trochę lubili. Bo dopiero gdy polubią siebie i mogą uśmiechnąć się do lustra z sympatią… polubi ich reszta świata. Ponoć.

Chciałabym, żeby wszyscy mieli takie miejsce, jakiś kąt, o którym mogliby powiedzieć ‚mój’. Miejsce, gdzie w końcu mogliby poczuć się bezpiecznie, gdzie byłoby im ciepło i spokojnie, swoje miejsce na ziemi z własnym kubkiem, własnym kocem, własnym życiem. I wciąż mam nadzieję, że kiedyś i ja wreszcie będę mogła powiedzieć o jakimś fragmencie wszechświata… jesteś mój.

Chciałabym widzieć więcej uśmiechu, mniej łez. Słyszeć ‚jest dobrze’ i nie widzieć w cieniu na ścianie drżących ramion. Chciałabym, żeby każdy z nas miał gdzieś dłonie, w które może schować twarz i ramiona, które go obejmą gdy będzie najgorzej. I żeby każdy miał jakieś okruchy w kieszeni płaszcza, gdzieś pomiędzy kasztanami a kapslem z tymbarka z mantrą, że ‚będzie dobrze’.

Chciałabym, żeby nikt nigdy nie czuł się niekochany, czy niepotrzebny. A samotny tylko wtedy, gdy sam tego potrzebuje. Żeby kobiety były mniej upierdliwe a mężczyźni mniej samolubni. Żeby rodzice potrafili kochać to co mają najcenniejszego nim to stracą. Żeby dzieci zdążyły nauczyć się odpowiedzialności nim dorosną i złamią skrzydła jakiemuś aniołowi. Żeby wszyscy potrafili otworzyć oczy i… siebie by dostrzec to co jest tuż obok. I żeby zawsze wiedzieli co jest najważniejsze.

I żeby nigdy nikomu nie było tak smutno jak mnie teraz.

Dla Ciebie Panie Z Kapturem chciałabym pogodnych nocy, czystych kominów, łakoci w salaterce na kredensie, uśmiechów przez sen i mniej kolęd… bo pewnie i Ty masz już ich serdecznie dosyć. A przede wszystkim życzę Ci, żeby ludzie pamiętali o Tobie zawsze… nie tylko w grudniowe wieczory.

A ja?
Ja chciałabym umieć spełniać marzenia.
I chciałabym być lepsza.

Twoja Bajka

Z kija

Od pakowania prezentów mogą krwawić palce.
I puchną stawy od bolesnego uderzania o stolik przy zrywaniu taśmy.
A papierem potrafię się zaciąć jak brzytwą.
Na szczęście po jakimś czasie nie czuje się bólu. Opuszki już tak znieczulone, że tysięczny pakunek w pracującą sobotę do 21 na nogach wychodzi już ad hoc.

Ciężko jest ozdabiać ludziom dzień za pomocą barwnej makulatury i wstążek gdy chcielibyśmy być zupełnie gdzie indziej.
I gdy zapalenie oskrzeli męczy. Trudno powtrzymuje się kaszel. A przecież nie nacharcham pani czy panu do pięknej nowiutkiej książeczki.

Ciężko jest się uśmiechać i życzyć wesołych świąt gdy przyjaciółka leży w szpitalu i nie wiemy co się dzieje.
I nie możemy zrobić nic.
Nawet być przy niej choćby po to by potrzymać za rękę.
Wiem tylko, że bolał brzuch i pojechała na ostry dyżur. I zostawili Ją na obserwacji.
Dobrze, że są smsy. Pisane ukradkiem z kieszeni by klient-nasz-pan nie widział. Bo mógłby się poczuć zlekceważony. Jego prawo.

W mojej umowie o pracę zawieranej parę lat temu nie było wzmianki o tym, że w okresie przedświątecznym zamieniam się w niewolnika. Można mnie wysłać na drugi kraniec miasta nawet nie pytając o zdanie, odgórnie ustalić grafik i co? I nic. Przecież na moje miejsce w Warszawie jest całe stado chętnych. Dziwne czasy.

Punktualnie o 21 wystrzelam z Blue City. Osiemnaście minut później (tak, wiem, że to niemożliwe ale samochodem z warczącą ‚szybciej’ mną da się) już wykłócam się z ochroniarzami ze Szpitala Praskiego, że ja muszę, że nie pójdę sobie, że ktoś tam na mnie czeka i że mam ich gdzieś a ochraniaczy na obuwie nie kupię bo wszystkie pieniądze dałam Gro posyłając go do szpitala gdy wpadł do mnie do pracy. Bo w końcu w szpitalu trzeba mieć jakieś pieniądze.

Budynek B, drugie piętro, pokój 16… jest. Leży sobie i w najlepsze konwersuje z pielęgniarką. W końcu mogę wziąć oddech. Uśmiecha się, więc wiem, że jest ok. Tylko brzuch boli. I nie wiedzą dlaczego. Ale oddycham z ulgą bo na własne oczy widzę. No i ma tu opiekę. Podejrzewali wyrostek ale to chyba nie to. Zbieram zamówienie co przywieźć jutro. Z dzisiejszych zakupów ‚na szybko’ przyda się tylko woda i gazety. Owoce poczekają na lepsze czasy. Na razie kroplówki na głodniaka. Bo nie wiedzą… Staram się nie kaszleć. Ludzie w pokojach obok śpią.

Przed 23 wychodzimy. To i tak o wiele za późno ale byliśmy cicho, więc nie wyrzucali. Dopiero jedząc w domu kanapkę czuję jaka byłam głodna. Całkiem zapomniałam.
Nie mogę spać. Myślę jak się czuje i męczy mnie kaszel. Szfak. Stefan grzeje w nerki. Jest ok.

Całą niedzielę spędziłam też z Nią. Przywiozłam wszystko co trzeba i co nie trzeba ale się przydaje zawsze też przywiozłam. Tak tak. Japonki i szampon też. Nareszcie. Po kąpieli zabawa w salon fryzjerski. Posadziłam Ją na stołku i umyłam Jej włosy w umywalce. Dla mnie bomba, tylko trudno chyba było utrzymać równowagę. Ale nawet udało mi się nie zachlapać wodą całej łazienki.

Potem odwiedziny najbliższych. Rozmowy o wszystkim i o niczym gdy już poszli. Byle tylko zająć czas. Byle nie było jej nudno i samotnie. Potem prawie Ją uśpiłam czytając jej na głos ‚Dziwny przypadek psa nocną porą’. Przeczytałam połowę. Przyszli Kata i Gro. Przynieśli też radio. I dobrze bo prawie straciłam głos. Zapalenie oskrzeli jednak nie sprzyja akcji ‚Cała Polska czyta dzieciom’.

Koło 21 jestem w domu. Jem śniadanie.
Sms od Gro, że rozmawiał z lekarzem i mała może już jeść lekkie rzeczy. I dobrze. Ostatnio jak pytałam to tylko pić mogła a ja i tak sucharkami ją dokarmiałam. Przynajmniej nie będzie głodna.
Zasypiam na stojąco. Chrrr.

Poniedziałek 7.00. Pobudka. W portfelu znajduję 2 złote. W sam raz na pyszną, jeszcze ciepłą chałkę z piekarni. Może i nie po drodze ale warto. Czterdzieści minut czekam na autobus. Mróz trzaska i mimo dwóch swetrów i iście syberyskiego dizajnu czuję jak wtapiam się w krajobraz na stałe. A do tego ta torba tak pachnie… Ale będę twarda. Dam radę.

O 9.00 jestem na miejscu. Dziś pracuję do późna, więc nie dam rady przyjechać wieczorem. Cieszy się, że przyszłam. Chałka wzbudza furrorę i dzikie pożądanie ale trzeba jeszcze poczekać. Idziemy na badania. Za pół godziny już jesteśmy z powrotem. I znów wszystko w porządku. Nikt nic nie wie. Pewnie jutro ją wypiszą. I niby zdrowa a brzuch boli. Ech…

Przynoszę jeszcze herbatę i pędzę do pracy. Jestem spokojna. Pieczywo i herbata to jest teraz to co szpitalne tygryski lubią najbardziej. Uciekam. W końcu do Blue City stąd spory kawałek. Cały dzień przede mną.
W ciągu dnia wymiana smsów. Ponoć jest lepiej. No i koleżanka przybyła w pokoju, więc nudno nie będzie. Wieczorem już nie dzwonię. Pewnie śpi. Znów nie mogę spać przez kaszel. I nie tylko. A rano będę miała podpuchnięte oczy…

Wtorek rano. Sms, że wychodzi. Lekarze już Ją wypisują bo to na pewno nie wyrostek i z badań wynika, że zdrowa. Cieszę się. Co prawda nadal nie wiadomo co to było ale przynajmniej będzie w domu… i nie będzie jej smutno. Po pracy do Niej pojadę. Lubię gdy się uśmiecha. Trzymajcie kciuki by nie musiała już nigdy tam wracać. Ja trzymam. Trzymam póki mogę. Jutro znów nie będę ich czuła.

Nie płaczę przy ludziach…

Są koty, które wskakują na kolana każdemu, kto tylko pojawi się w zasięgu ich spostrzegawczości jeszcze zanim zdaży na dobre usiąść. Łaszą się do obcych i mruczą jak oszalałe za byle muśnięcie. Nie wybierają sobie ludzi. Ocierają się o wszystkich i od wszystkich domagają się pieszczot. Takich nie lubię. Takie mnie nie zajmują.

Wolę takie, które oswajają człowieka miesiącami. Oswajają człowieka bo tylko taka zależność jest moim zdaniem w przypadku kotów możliwa. Oswajają lub nie. To zależy od nich. Jak wszystko. Lubię ten moment gdy kot, który ‚nigdy… do nikogo… nikomu… i w ogóle…’ nagle ni z tego ni z owego wybiera sobie mnie i długo patrzy mi w oczy zanim rozmruczy się po przyjacielsku. Ale wiem, że jeśli już… to na dobre. Zresztą nie tylko ja tak mam.

Szanuję to. Znajduję czas i nie zganiam kota z kolan. Druga szansa może się już nie powtórzyć.

Są koty, które potrafią usnąć w każdej pozycji, byle blisko osoby, której ufają. Żaden kot nie ma pana. Ma przyjaciela. Partnera. Ale to mało partnerki związek. I tak wszystko poza pożywieniem zależy od kota.

Są też takie, które lubią spać w swoich ulubionych, wybranych miejscach… na przykład na telewizorze i nawet gdy spadną z niego raz czy drugi narobiąc przy tym łoskotu, zanim się przestraszą czy wstaną, najpierw uważnie patrzą, czy się z nich nie śmiejesz. Potrafią się obrazić. Na długo. I przestać ufać. Na zawsze.

Są koty, które są przy tobie zawsze. Bo chcą.
A są takie, które są przy tobie zawsze wtedy, gdy tego potrzebujesz. Bo czują, że chcesz.

Żadnemu kotu nie obcinam pazurów.
Żaden nigdy nie użył ich wobec mnie.
Nawet w zabawie. Zawsze chowają.
Lubię zakręty. Nawet ostre. Nawet bardzo. Ale nie wtedy, gdy obcina się mi pazury… Tracę przyczepność.

Każdy kot ma inne oczy. I inne ścieżki.
Lubię przecięcia prostych.

Wszystkie koty chadzają własnymi drogami.
Wszystkie w nocy są czarne.
Nocami Stefan miewa mokre futerko. Wybacza. Słyszę jak mruczy mi za uchem.
Wiem, że ona lubi gdy się uśmiecham… Wtedy mruczy inaczej.
I z zamkniętymi oczami.

Koty czasem odchodzą…
Bo chcą.
Kto naprawdę kocha – pozwala.
Z kawałkiem siebie. Ale pozwala.

A kto zna mnie… wie, że to wcale nie jest notka o kotach.