Nie mam pojęcia kto tak to zaprogramował, że jak już mam wolny, swobodny, niczym nieskrępowany wieczór i czas dla siebie, to zaraz później coś się musi spierdolić, ale chciałabym zrobić sobie w intencji tego kogoś laleczkę voodoo i wykonać jej spektakularny pokaz akupunktury. Skupiłabym się zwłaszcza na okolicach paznokci.
Noc Reklamożerców była parszywa. Znaczy reklamy były w połowie super a w połowie śmieszno-żenujące, ale taki to już ich urok. Pocieszające, że w latach osiemdziesiątych błyszczący i różowy kicz panował niepodzielnie na całym globie, nie tylko u nas. Zdecydowanie natomiast żenujący – bez domieszki humoru – był pomysł przerw w niespodzianką. Filmowe maratony, w jakich brałam udział, a swego czasu Mamut zwał to nałogiem, więc trochę ich było, charakteryzowały się tym, że przerwa była na siku, zakup popcornu, odnalezienie czucia w nogach oraz przyuważonych gdzieś po drodze znajomych. Na Nocy Reklamożerców podczas przerw (25 minut ??!!) szalał jakiś Niespełniony Wodzirej z nerwicą natręctw – wyślirzgany pizdek w białych spodenkach i marynareczce z jakąś strasznie oldskulową plamą na plecach, która miała być trędi, a wyglądała raczej na mało koleżeńskiego imprezowego pawia. Atmosfera rodem z kiepskiego wiejskiego wesela i konkursy w stylu: panowie pokazują jakie mają na klacie karakuły i szetlandy a panie rytmicznie kręcą pupciami. Dramat w paski. Jedną przerwę zniosłam mężnie, w wytrzeszczem niedowierzania ale jednak. Przy drugiej skapitulowałam. Wróciłam do domu.
Rano powitaliśmy na pokładzie własną jakże ciekawą imprezę. Lokator się zepsuł. Trzydzieści dziewięć stopni, zero jedzenie, zero picia, wszystko co próbowałam przemycić z siłą wodospadu pokrywało kolejne połacie łóżka i okolic, zresztą jak nie próbowałam też pokrywało. Jeden wielki rzyg. Wezwałam do domu lekarza, bo w Młodego nie dało się wlać nawet wody a zaczynał przelewać się przez ręce. Gorączkę obniżyłam dopiero chłodną kąpielą. Niestety termin sobotni w przedziale czasowym 15-18 tani nie jest, ale Igo był absolutnie nie do ruszenia do taksówki z uwagi na brak wystarczającej przerwy w haftowaniu. Czyli czarownie. Teraz jedziemy na antybiotyku i innych przepisanych środkach, Młody po dwóch zastrzykach odzyskał w miarę ludzką barwę i zasnął a ja właśnie wyjęłam z pralki trzecie pranie i zawieszę je sobie chyba na rzęsach. Przynajmniej będzie czas by to wszystko poprasować na zwolnieniu.
Wkurzają mnie sytuacje, w których brak partnera stawia mnie pod ścianą i uniemożliwia swobodne działanie. Żeby wykupić zwykłą receptę muszę najpierw zadzwonić i ściągnąć kogoś z domu, bo przecież nie zostawię Dziecka samego. Nie cierpię tego, że muszę i tego, że muszę kogoś ściągać też. Dobrze, że Siostra mieszka blisko i akurat była w domu. A ja od rana nawet nie byłam w sklepie, bo niby jak. Oczywiście, że mogłam zadzwonić do X, czy do Y. Jasne. Teraz po fakcie całkiem prawdopodobne, że mogłam do tabuna ludzi, a kilkoro się pewnie nawet obrazi, że tego nie uczyniłam. Tylko kiedy ja tak strasznie nie znoszę samych tych sytuacji. Poza tym czasem każdy tak ma, że chciałby by ktoś patrzył i widział, że coś potrzeba, bez mówienia. Mamut zawsze się wściekał na Zdzicha, że ten patrzy na zlew i nie widzi w nim góry brudnych naczyń, Zdzich za to nie rozumiał o co Mamut się wścieka, bo przecież nie dostał polecenia: "pozmywaj", a przecież zlew był ten sam i oboje zawsze mieli równą wadę wzroku.
Czasem głupie wyjście po bochenek chleba to Mount Everest i sumie nic to takiego, bo od trzecha lat świetnie się wspinam, ale wystarczy jedna zmienna… i już się nie da. Wkurza mnie moja bezsilność jak nie wiem co. Poczucie samowystarczalności może i dodaje skrzydeł, ale też niebezpiecznie uzależnia.