Imieninowo

Bardzo serdecznie dziękuję za wszystkie życzenia.
I te smsowe i te kartkowe i mailowe i osobiste.
Niesamowite ilu ludzi pamięta, że 26 lipca są imieniny Bajki.
Bo na ten przykład ja sama zapomniałam 🙂

Tak sobie krążę

Wróciłam w sobotę.

Nie chciało mi się jak cholera. O matko jak mi się nie chciało! Doprawdy nie wiem czy mogło mi się bardziej czegoś nie chcieć, chyba tylko wątróbki z dżemem. Albo mycia okien w Kuwejcie. I im bliżej byłam domu, tym bardziej mi się chciało wracać nad jezioro. Taki Kubuś Puchatek rozdarty jak pozytwistyczna sosna, tyle, że bez żółtego futerka, miodku i różowej trzody chlewnej u boku. I wcale nieśmieszny. Ani ani.

Na urlopie głównie miałam pryszcze.

Ponadto odnotowałam ponad wszelką wątpliwość obecność Lokatora, zastępu lokatorskich Artykułów Natychmiastowej Potrzeby (czyli wszystkich zabawek, które udało Mu się upchnąć do naszego bagażu podczas mojej nieuwagi), Haluty, dwukrotnie Katy ze Swoim Mencizną, upału, deszczu, poziomek, jagód, krzyżówek rozwiązywanych na pomoście, baru z tradycyjnie innymi niz wszystkie inne Tymbarkami Na Dziś… oraz Świętego Spokoju.

Miałam nawet szczery zamiar pisania notek i w ogóle, jak co roku, zdawania relacji z liczby żab pod prysznicem i ucieczek przed rozentuzjazmowaną religijnie Łucją, zwaną przeze mnie od teraz Wielkim Egzorcystorem (tak gdzieś pomiędzy inkwizytorem, ezgorcystą i tranzystorem tylko z uśmiechem, ostatnimi truskawkami rwanymi w ogródku i na ciepło). Miałam nawet chęć notowania codziennych spostrzeżeń, przemyśleń i obywatelskich wybryków. Wzięłam ze sobą nawet służbowego laptopa ale z pełną świadomością muszę przyznać, że dramatycznie mi się nie chciało.

Chciało mi się tam sobie po prostu leżeć, albo stać, coś robić, albo czegoś nie, coś mówić, albo słuchać, albo pociszyć się w samotności i tyle. I finito. Bez planu, celu i pomysłu. Tak ot sobie i dla siebie w końcu.

Odpoczęłam na pewno od zgiełku i tego, że coś muszę.
Tak. Odpoczęłam. Trochę.

Dzisiaj natomiast jestem chora i męczy mnie kaszel, co to przyplątał się w drugim tygodniu urlopowania i najwyraźniej stwierdził, że świetnie do siebie pasujemy, oraz druzgocące poczucie, że następny urlop dopiero we wrześniu. Jak dla mnie urlopy powinny trwać do chwili gdy zaczynamy się nudzić i zastanawiać co tam słychać w naszym tymczasowo odwieszonym na haczyk życiu codziennym. Czyli dla mnie pewnie jakoś z miesiąc. Mniej więcej tyle zajmuje mi regeneracja. Ja się jeszcze zastanawiać nie zaczęłam ani nudzić, a tu już trzeba było wracać.

W dodatku w skrzynce jak paskudnie skrzecząca rzeczywistość czekał na mnie prezent w postaci listu od Właścicielki Mieszkania, że pomimo olbrzymiej sympatii i ogólnych serdeczności i masy wazeliny, jest zmuszona… oraz nieszczęśliwa ale bardziej zmuszona jednak… podnieść wysokość opłaty i to całkiem znacznie. Tym oto sposobem z przyjemnego pourlopowego końca weekendu został mi w brzuchu zwinięty kłębek nerwów oraz inne potworki. Jak mi się nie podoba to oczywiście od 19 września mogę sobie mieszkać gdzie chcę, tylko, że jak tak się zastanowię, to mi wychodzi, że nie bardzo mam gdzie. No i to przedszkole lokatorskie, mężnie wywalczone tuż obok. Ech.

Więc znów mi się nic nie chce. Bo nawet jakby mi się chciało to muszę zacisnąć wiadomo co na wiadomo czym i do przodu. Zęby na nadgarstku ostatnio. Albo na kawałku ust, bo przygryzam. I skórki przy paznokciach. I tak sobie jestem, albo mnie nie ma, krążę i bywam i głównie się przyglądam. Obserwacja uczestnicząca. Przecież nie będę się wydzierać na paprotkę.

No nic. Odgruzuję się trochę i może sobie jeszcze popiszemy. Albo popatrzymy. Albo pomachamy nogą. Albo.