Dziadek Mróz zaatakował iście po syberyjsku. Zimnica niemożebna, oddech zamarza a na szaliku po paru sekundach tworzy się szron. Minus trzydzieści plus wiatr. Mocny ten Dziadek. Szkoda, że jedynym prezentem jest znów całkowite zaskoczenie służb odpowiedzialnych za drogi. Ale to takie tam pierdółki bo przecież siarczyste mrozy były zapowiadane dopiero od miesiąca, więc mieli prawo się zdziwić. Inna sprawa, że raczej nie można spodziewać się czegoś innego po ludziach, których co roku kompletnie zaskakuje nadejście zimy. Bo przecież mogła zadzwonić. Albo telegram wysłać. No mogła. Że jak zawsze przyjdzie po jesieni.
Z Młodym staramy się nie wyściubiać nosów z naszego Em z garderobą. I nawet nie musimy się szczególnie starać bo rzeczone nosy jakoś nie przejawiają wyjątkowej na to ochoty. Wręcz przeciwnie. Gdyby nie pustoszejąca lodówka, pieczywo z lekko sędziwego zmieniające się w zaczepno-obronne i resztki zdrowego w przebłyskach macierzyństwa rozsądku wcale nie wychodzilibyśmy na spacery. A tak to co dwa dni zapatulamy się we wszystko co możliwe (oprócz dywanu bo mało poręczny) i wytaczamy na zewnątrz. Spacery wyróżniamy celowe i bezcelowe, z tym że przy aktualej aurze te drugie jakoś mało popularne są. A spacery celowe przynajmniej owocują produktami, które przy odrobinie szczęścia i samozaparcia będzie można spożyć. Bo po co mi na ten przykład śrubokręt i klej do drewna. Hmmm. Pomyślę.
Najbardziej to bym chciała poczekać aż mi półka z książkami pokryje się mchem, zakopać się weń z termosem herbaty (moja ulubiona to oldgej oczywiście od tetleja) i ocknąć dopiero na wiosnę. Myślę jednak, że Obywatel Śliniak mógły nie być tym faktem uradowany. Mało tego. Jak Go znam to po dwóch godzinach by dorósł, odkopał mnie, dał encyklopedią po głowie i zażądał dodatkowych karmień za straty moralne. Szybko się bestia rozwija. Wczoraj nabył całkiem świeżą umiejętność przewracania się z brzucha na plecy. Normalnie miszczuniu i Jego przewrót styczniowy. Poza tym wszystko gra. Głównie wieża. Ale czasem telewizor. Lubię coś do mnie gada. I używa słów powszechnie uznawanych za zrozumiałe. Małoletni bowiem może i nawija, ale ile ‚gie’ można wysłuchać pod rząd. Po tysiącu ciurkiem robi się niedobrze.
Oglądałam galę boksu w Mieście Kasyn. Lubię czasem popatrzeć jak ludziska dają się prać po pyskach w dobrym stylu. Przynajmniej nie było młotków z wagi ciężkiej: zero techniki, jeden cios i po zabawie. Tu były ładne walki. Młody najwyraźniej nie odziedziczył po mnie zamiłowania do naparzań wszelakich bo zasnął. A ja przy okazji dowiedziałam się od komentatorów, że facet w czerwonych spodenkach to ‚myślał, że ma małą rodzinę ale gdy po wygranej walce wrócił na Filipiny, ujawniło mu się ze stu kuzynów i nie dość, że się rozmnożyli, to jeszcze każdy coś od niego chciał z „porponetki”‚. Nie zdążyłam się naśmiać, zwłaszcza z tej portmonetki a już pani Rylik stwierdziła, że ‚te ciosy nie robią dużo szkody bo on je ładnie rozbija i wyprzedza swoją przednią ręką’. Dobre. Ja z rąk to mam dwie lewe i to tylne w dodatku. Obiad przesoliłam kurka siwa. A potem spijałam jak smok. Dobrze, że nie gustuję w dziewicach.
Pora spać. Już po północy a rano młodzież wielce rozmowna i siłę mieć trzeba. Dobranoc
– Co byś powiedziała gdybym chciał przyjechać?
– Do zobaczenia…
Lubię sny