Królestwo i pół córki

Sobotni poranek.

Młoda jest podejrzanie cicho i sapie z kąta pomlaskując. Ostrożnie zaglądam, a tam… konsumpcja jankowego kapcia. Czerwony piankowy ZygZak Mc Quinn w starciu z pierwszym zębem niemowlęcia.

Przy pierwszym dziecku pewnie już bym biegła wyszorować mu otwór gębowy z przyleglościami, wyparzyć kapcia i zdezynfekować mieszkanie zahaczając o klatkę schodową. W panice oraz zamawiając w aptece aphtin przez telefon.

Przy drugim dziecku zabrałabym kapcia, złoszcząc się, że brat odstawi wielopłaszczyznową histerię z przytupem i chórkiem z Mazowsza z powodu zniszczeń i obślinienia. Nigdy nie wiadomo co gorsze. Wydzieliny rodzeństwa są jak wiadomo najbardziej toksyczną substancją w galaktyce.

Przy trzecim dziecku spokojnie wycofuję się z pokoju i postanawiam dokończyć śniadanie. Oceniając stan kapcia – z kawą i gazetą.

Spokój.
Towar reglamentowany i nie do przecenienia.

Ps. Mamuśki na forum już by mnie poszczuły amstafem, księdzem proboszczem, wybraną chorobą weneryczną i Faktem.

Inna matka zawsze wie lepiej

Ostatnio przed wycieczką do kina Igo zapomniał wspomnieć, że trzeba mieć 2 bilety ZTM. Przypomniało mu się, gdy wychodził z domu. Zbiórka za pięć minut. Poleciłam by biegł za autobusem to wzmocni sobie kondycję. Wyszedł z domu z poczuciem posiadania matki-potwora i drobnymi do biletomatu na przystanku pod Ratuszem.

Teraz o bilety męczył mnie już tydzień przed wycieczką do muzeum i dziś dodatkowo sam osobiście sprawdził czy na pewno nie są skasowane.

Na ostatniej zbiórce jedna z mam skomentowała moje ostatnie zachowanie, że ona by raczej poszła z synem i kupiła te bilety sama, bo w biletomacie to trzeba szybko czytać i wszyscy patrzyli a w ogóle to przecież mógł zgubić. Stres etc.

Stłumiłam warknięcie. Choć nie bez trudu. Przyznaję. Bo bardzo źle znoszę nieproszone dobre rady oraz próby bycia „na moim miejscu”.

Powiedziałam tylko, że nam pępowinę odcięto po porodzie i jeśli im nie, to może warto wrócić z reklamacją.

I tak nigdy baby nie lubiłam.

Chwila spokoju

Igor w szkole. Zapewne „patrzy w okno”, „mówi sam do siebie i głośno się śmieje” oraz „przeszkadza na lekcji a upomniany udaje martwego”. Mam ochotę dopisać „Nie resuscytować”.

Jan w przedszkolu. Nie bez oporów, jeśli liczyć fakt jak bardzo mi dziś ciśnienie skoczyło, gdy stwierdził z mocą, że z wejściem do budynku poczeka na śnieg. Przy obecnej aurze czekałby do grudnia.

Lena właśnie tnie komara pod kocykiem w zwierzątka. Od Ciotki Lukrecji, która szyje i dobrze, bo pięknie.

Ja leżę na szarym puchatym dywaniku w pokoju i oddaję się błogiemu lenistwu. Nie myślę o zapyziałym mieszkaniu, brudnych oknach i stercie ubrań do prasowania. Nie myślę o niczym i jest mi z tym cudownie. Powieki jak przy Kaszpirowskim – lewa ciężka, prawa gorąca.

Wchodzi Mamut.

– Co robisz?

– Czczę orła.

Pomysł na…

Moje dzieciństwo to było pasmo sukcesów na polu towarzysko-podwórkowym. Nie było gier komputerowych, komputery zresztą były absolutną nowością dla przeciętnego Statystycznego, w telewizji nie było nic, a to i tak dopiero od popołudnia. Coś było dopiero w weekendy. Albo gdy już byłam starsza i wszedł LUZ.

Byli znajomi, rowery, drzewa w lesie i dachy budynków gospodarczych w okolicy. No i poligon wojskowy oraz bazar Ciuchy – największe rarytasy Rembridge. Można było spotkać Marylę Rodowicz saute i wiele innych gwiazd estrady. A na poligonie znaleźć łuskę i zabłysnąć w towarzystwie. Póki rodzice nie odkryli i nie skonfiskowali z hukiem i wielką burą.

W wakacje, jeśli nie było akurat kolonii, wychodziło się po śniadaniu i wracało na chwilę na obiad, albo i nie, bo zawsze gdzieś ktoś kogoś czymś poczęstował i potem dalej w świat. O 22 trzeba było być w domu, bo już robiło się ciemno.

Dziś niewyobrażalne, żeby tak puścić dziecko samopas, ale wtedy właśnie tak było. Ludzie się znali, ruch na ulicy żaden, jeden autobus na pół godziny i finito. Nikomu nic się nigdy nie stało. Oczywiście jeśli nie liczyć zdartych kolan czy urażonej dumy bolących po upadku z drzewa pośladków.

Jak człowiek dostał od rodziców kieszonkowe, to było kino. A jak coś zostało, to lody, gumy turbo albo napój Ptyś. Bardzo mi smakował i pamiętam go do dziś.

Nie było fejsbunia i ludzie spotykali się by porozmawiać, zobaczyć się. Telefon to był stacjonarny i nie w każdym domu, więc pisało się listy, kartki pocztowe i na poczcie kupowało żetony a potem karty telefoniczne. I szło się do budki. Jak założyli nam telefon w domu to było święto. I oczywiście ścisła reglamentacja czasu antenowego. Podchodził Mamut, albo Siostra i scenicznym szeptem musztrowały „Kończ już!”.

A jeszcze wcześniej, kiedy rodzice naszych rodziców byli małymi bąkami z obtartymi kolanami, to dopiero było ciekawie.

Były na przykład takie fajne zabawy dla dzieci. O jak dajmy na to ta.

image

Zdjęcie pochodzi z The Secret Museum of Mankind i przedstawia dzieci próbujące zjeść śledzia na łyżwach. Znaczy dzieci są na łyżwach, nie śledzie.

Oraz była jeszcze fajerka i kijek. Do toczenia.

Nie to, co teraz – samochody, śmieciaki, lego i PSP. I się w dupach przewraca.

Nie masz pomysłu na obiad?

– Idźcie dziateczki i to co zjecie, to Wasze. Tylko postarajcie się, bo obiadku dziś nie przewiduję.

Idę rozwiesić sznur w ogrodzie i skoczę do rybnego.

;-))

Oddycham do torebki

Ja to wszystko odnotuję w moim złowrogim kajeciku. Te wszystkie nocne wrzaski, kilometry robione w ciemnym pokoju i godzinne kołysania, bezlitosne pobudki o piątej. Gile do pasa, bitwy nie wiadomo o co, histerie, fochy, humory, trzaskania drzwiami gdy akurat odkładam do łóżeczka Młodą, ciągnięcie za włosy, palce w oczach, drogi krem równiutko rozsmarowany na wannie i sprawdzanie na puchatym chodniczku jak długa jest pasta po zębów z mikrogranulkami. Wywiadówki też. Wszystko spiszę.

A potem poczekam trzydzieści lat i będę się pastwić.

Zrobię najazd teściowej o brzasku w sobotę i łaskawie pozwolę się obsługiwać, będę telefonować po nocy bo nie będzie mi się chciało spać, albo będę chciała porozmawiać o życiu, wyżrę im wszystko z lodówki plus słodycze schowane na czarną godzinę, oraz zacznę złowieszczo rechotać w zupełnie przypadkowych momentach. Rozważam również nieoczekiwane wiatry w towarzystwie, a w dalszej przyszłości zawsze mogę przestać trafiać do kuwety. Oraz wspaniałomyślnie zamówię im prenumeratę Strażnicy, Naszego Dziennika i największe przeboje disco polo oraz muzyki biesiadnej. A do zupy będę wrzucać wagon natki.

Już mi lepiej 😉

Lena, 10 miesięcy

Odnotowano całkiem świeżą dolną jedynkę. Prawą. Jak na pierwszy ząb chyba klasycznie. Pozostałe trzy czają się chyba na najbliższe dni.

image

image

Humor rekonwalescentce dopisuje. Jutro ostatnie dawki antybiotyku. Każdy by się cieszył w tej sytuacji.

image

Stara się robi.
Za chwilę rok, potem pięć i osiemnaście.

Czy wspominałam już, że Książę Małżonek źle znosi wzmianki o ewentualnych narzeczonych? No, to źle. Strach się bać co odwinie gdy Młoda faktycznie przywlecze jakieś indywiduum i przedstawi, że to jej laf. Oczyma wyobraźni widzę go galopującego po podwórku z tym wielkim drągiem, co to się nie mogę doprosić żeby porąbał na ognisko.

W ogóle dorastanie dzieci to mam wrażenie temat rzeka. Taka delta Mekongu z krokodylami niekoniecznie w charakterze drogich torebek i zgrają jadowitych węży czyhających na niczego nieświadomych śmiałków. Tabletki na serce Księcia Małżonka mogą nie wystarczyć. Zwłaszcza dla nas obojga na tyle dzieci. Muszę jednak zdobyć ten paralizator. Od razu będę spać spokojniej.

Chabry z poligonu

Dziś z samego rana dzieci urządziły mi prawdziwy poligon.

Jan punkt piąta zażądał mleczka. Kategorycznie. Po czym, gdy półprzytomna przyniosłam je i podałam do łóżka, cisnął je z impetem w kąt pokoju. Gdyż albowiem miało 37 stopni a On akurat dziś preferuje 36,6. Następnie wył przez pół godziny, ponieważ równie kategorycznie co On się domagał ja odmówiłam czołgania się po jego kubek niekapek z ustnikiem i obrazkami z Krecika.

W dupie z tym.

Półgodzinne wycie brata skutecznie obudziło Lenę, która nie chcąc być gorsza i mniej zdolna, dobrała odpowiedni dźwięk i podjęła akompaniament. Chyba była to tercja wielka, ale o tej porze z głową pod poduszką nie byłam jednakowoż pewna. Z pewnymi wyrazami, pozostającymi bezgłośnie na ustach z uwagi na małoletnich, zwlekłam się z łóżka, zmieniłam Młodej pieluchę, nakarmiłam.

W tym czasie Jan jednak podjął wysiłek i poturlał swe boskie ciało po kubek z Krecikiem.

Spokój. Kwadrans spokoju. Bezcenne.

Następnie przystąpiłam do prób wyciągnięcia z pościeli i sennych marzeń o golu na miarę Mistrzostw Świata najstarszego z dzieci.

I tu jest zawsze dym. Najpierw się Go budzi za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Więc Hrabia nie raczy zaszczycić nas przytomnością i uwagą. Ewentualnie rzuci w przestrzeń „no weź się!” i szczelniej przykryje kołdrą. No to bierzemy się. Za ubieranie, śniadania, mycia zębów, czesanie czupryn etc. I potem robi się duże WTEM i nagle okazuje się, że jest zdecydowanie za późno na wszystko. I co On teraz zrobi. Przecież mogłam Go obudzić wcześniej.

Za chwilę wszyscy umrzemy.
Życie nie ma sensu.
Bo On nie zdąży NIC zrobić. NIC.
Ponarzekać tylko.

Jak się okazuje pół godziny później zawsze zdąży wszystko, tylko trzeba poganiać. Szybciej, jedz, sprawdź, szybciej, umyj, weź picie, szybciej, szalik, pa.

Jednoczesne ubieranie trójki dzieci i siebie można zaliczyć do kategorii sporty ekstremalne. Zawsze ktoś się rozmarzy, rozedrze, albo przynajmniej rozmyśli. Że dziś chce inną czapkę, nie tę co zawsze od czterech miesięcy nosi. Że nie chce wcale. Że jednak musi do toalety, choć ułamek sekundy wcześniej zaciągnięcie go w tamte rejony stanowiło wyczyn nie lada i ujmę na honorze. Że chce się pić, pożegnać z pluszakiem, ostatnim spojrzeniem omieść zabawki tęsknie. Że pielucha nowa. Albo jednak nie. Że trzeba było przynieść na dziś do szkoły wstążki. Kolorowe.

Nie mam wstążek.
Nie mam ochoty.
Nie mam czasu.

W myślach usiadłam właśnie przy stoliku z gorącą latte i niespiesznie przeglądam album o malarstwie impresjonistów. Jest uroczy ciepły poranek i słońce przyjemnie grzeje mnie w kark zapowiadając kolejny piękny dzień. Nikt mi nie wrzeszczy za uszami, nikt nic nie chce, kelner podchodzi z propozycją ciasteczka do kawy a ja uśmiecham się łagodnie i pytam… CZY ZROBIŁ JUŻ SIUSIU I UMYŁ RĄCZKI?!

Piszę w zeszycie korespondencyjnym najstarszego Syna, że wzmiankowany ma pamięć wyłącznie zewnętrzną, czyli jeśli czegoś nie zanotuje, to od razu należy przyjąć, że tego nie będzie. Ergo wstążki pozostają w pasmanterii wraz z całą paletą kolorystyczną. I miłego dnia. Pozdrawiam. Ja.

Dzieci rozwiezione po placówkach zawsze są milsze sercu jednak.

Lenka pojedyncza też jest prostsza w obsłudze. Mimo, że chora.

W myślach jestem na strzelnicy.
Idzie mi świetnie.
Po tej kawie i impresjonistach potrzebowałam się trochę rozerwać.

Milutki kaftanik bezpieczeństwa poproszę, na polarku

Jan przechodzi załamanie nerwowe, gdyż Majeczka zaniemogła i nie chodzi do przedszkola. On jest wierny jak papużek nierozłączek i odmawia nawet deseru.

Igor przechodzi załamanie nerwowe w co drugim bezpośrednim kontakcie, gdyż albowiem nikt go nie rozumie, oraz nie pozwalamy mu poświęcić się wyłącznie piłce nożnej i wywieramy nacisk na jakąś tam przereklamowaną edukację. Pffff. Też coś doprawdy.

Lena przechodzi załamanie nerwowe gdyż jest głodna i ma katar, ergo oddychać musi, a jeść nie może.

Ja przechodzę z pokoju do łazienki z naręczem ciuchów, z łazienki do kuchni z zapomnianym kubkiem, z kuchni w czwarty wymiar. Ze spokojem. Gdyż jestem zen i już się dziś wydarłam przy lekcjach, więc nie mam siły ani czynnej krtani.

Zen. Lotos. Jezioro.

Cholera! Namoczyłam pranie! Rano!

W przyszłym tygodniu Książę Małżonek wyrusza na tydzień zagramanicę.
Chyba będę potrzebowała wiadra melisy.
I jednak kupię ten młot murarski w Castoramie.

#zarazodwioząmniedotworek

Sztuka i racuchy

Zima w mieście.

W szkole fajne zajęcia: kino, wycieczki, wystawy, basen, fabryka cukierków, wizyta w ambasadzie różnych państw etc. Dla rodziców dobre wyjście w przypadku braku opcji wyjazdowej na ferie – dzieć się nie snuje po domu marudząc, tylko robi coś ciekawego i (co ma niebagatelne znaczenie) poza domem. Oraz bardzo smaczne stołówkowe jedzenie – mój własny osobisty syn-niejadek zachwalał. Same plusy.

Igor wrócił ze szkoły i od progu oznajmił:

– Byłem dziś w Muzeum Narodowym…

Glorie i hosanny rozległy się w mojej głowie przepięknym tadaaam. Mój ci On! Lata wleczenia go od oseska po muzeach, koncertach, filharmoniach jednak procentują.

-… bo do obiadu potem mieli dawać dodatkowe racuchy.

Ostatnia hosanna spadła popiskując z wysokiego C i plasnąwszy o podłogę roztrzaskała sobie D.

– Straszne nudy.

Podsumował pierworodny boleśnie masakrując moją artystyczną duszę.

– A „Bitwa pod Grunwaldem” Ci się podobała? – zagaił ze słabnącą nadzieją Książę Małżonek.

– No, niezła. – odparł krótko Syn.

I pogalopował rączo do swoich arcyważnych spraw.

Niezła?
Niezła to może być nowa kiecka z wyprzedaży.
Nieźle faktycznie Ci to wyszło Matejko, ziom. Joł.

O trybie awaryjnym i straconym czytelniku

Przy trzecim dziecku nadal powyżej 39 stopni włącza mi się tryb awaryjny. Zawsze najgorszy jest ten kwadrans zanim zadziała podany lek. Jeśli jeszcze do tego Młoda ma dreszcze, jest ciemna noc i jestem autentycznie wykończona, mam wrażenie, że zaraz rozsypię się na kawałki.

Na szczęście parę głębokich wdechów i spadająca temperatura na termometrze ratują mnie przed rozległym zawałem.

No i w sekundę potrafię się zregenerować. Nie chce mi się spać, jestem gotowa do działania, czuwam. Choć potrafię lepiej zamienić na muszę.

W poczekalni przed gabinetem Pani Doktor moje chore dziecko zagaja rozdając uśmiechy i prezentuje się znakomicie.

Nigdy nie przestanie mnie dziwić jak one to robią. To chyba ta energia z kosmosu, dzięki której po krótkiej drzemce potrafią przebalować kolejne 10 godzin bez przerwy. Ku rozpaczy zmordowanych rodziców i spragnionego ciszy, jak kania dżdżu, otoczenia.

Pół godziny temu Lena była omdlewająca, teraz wygląda jak okaz zdrowia i dobrego nastroju. Czary z mleka i nurofenu.

Antybiotyk. Ech. Żegnając pieczołowicie przez te miesiące przekazywane przeciwciała mam nadzieję, że przynajmniej szybko będzie lepiej.

Znajomy zasugerował, że nie powinnam tyle pisać o chorobach dzieci. Bo co on zajrzy, to któreś chore i od razu odechciewa mu się czytać. Sorry, taki mamy klimat. Nie będzie zawsze różowo-pastelowo i z tapetą w misie. Nawet pod groźbą utraty czytelników. Zresztą od nadmiaru pasteli można dostać łupieżu. O rzuconym pawiu nie wspomnę. Wspomniałam? Ech, cała ja.

A Ty czemu lubisz czytać Radziecki Termos?
A może nie lubisz ale masz coś z masochisty?
Może stale nudno i o chorobach a i tak zaglądasz z przyzwyczajenia?
A może ciągle dajesz mi szansę, że zacznę pisać z polotem, finezją, interesująco i inteligentnie?

A może poszli do lasu?
A może są w studni?

Podziel się.
Będę miała co czytać w kolejną noc z termometrem w dłoni.