Dziś z samego rana dzieci urządziły mi prawdziwy poligon.
Jan punkt piąta zażądał mleczka. Kategorycznie. Po czym, gdy półprzytomna przyniosłam je i podałam do łóżka, cisnął je z impetem w kąt pokoju. Gdyż albowiem miało 37 stopni a On akurat dziś preferuje 36,6. Następnie wył przez pół godziny, ponieważ równie kategorycznie co On się domagał ja odmówiłam czołgania się po jego kubek niekapek z ustnikiem i obrazkami z Krecika.
W dupie z tym.
Półgodzinne wycie brata skutecznie obudziło Lenę, która nie chcąc być gorsza i mniej zdolna, dobrała odpowiedni dźwięk i podjęła akompaniament. Chyba była to tercja wielka, ale o tej porze z głową pod poduszką nie byłam jednakowoż pewna. Z pewnymi wyrazami, pozostającymi bezgłośnie na ustach z uwagi na małoletnich, zwlekłam się z łóżka, zmieniłam Młodej pieluchę, nakarmiłam.
W tym czasie Jan jednak podjął wysiłek i poturlał swe boskie ciało po kubek z Krecikiem.
Spokój. Kwadrans spokoju. Bezcenne.
Następnie przystąpiłam do prób wyciągnięcia z pościeli i sennych marzeń o golu na miarę Mistrzostw Świata najstarszego z dzieci.
I tu jest zawsze dym. Najpierw się Go budzi za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Więc Hrabia nie raczy zaszczycić nas przytomnością i uwagą. Ewentualnie rzuci w przestrzeń „no weź się!” i szczelniej przykryje kołdrą. No to bierzemy się. Za ubieranie, śniadania, mycia zębów, czesanie czupryn etc. I potem robi się duże WTEM i nagle okazuje się, że jest zdecydowanie za późno na wszystko. I co On teraz zrobi. Przecież mogłam Go obudzić wcześniej.
Za chwilę wszyscy umrzemy.
Życie nie ma sensu.
Bo On nie zdąży NIC zrobić. NIC.
Ponarzekać tylko.
Jak się okazuje pół godziny później zawsze zdąży wszystko, tylko trzeba poganiać. Szybciej, jedz, sprawdź, szybciej, umyj, weź picie, szybciej, szalik, pa.
Jednoczesne ubieranie trójki dzieci i siebie można zaliczyć do kategorii sporty ekstremalne. Zawsze ktoś się rozmarzy, rozedrze, albo przynajmniej rozmyśli. Że dziś chce inną czapkę, nie tę co zawsze od czterech miesięcy nosi. Że nie chce wcale. Że jednak musi do toalety, choć ułamek sekundy wcześniej zaciągnięcie go w tamte rejony stanowiło wyczyn nie lada i ujmę na honorze. Że chce się pić, pożegnać z pluszakiem, ostatnim spojrzeniem omieść zabawki tęsknie. Że pielucha nowa. Albo jednak nie. Że trzeba było przynieść na dziś do szkoły wstążki. Kolorowe.
Nie mam wstążek.
Nie mam ochoty.
Nie mam czasu.
W myślach usiadłam właśnie przy stoliku z gorącą latte i niespiesznie przeglądam album o malarstwie impresjonistów. Jest uroczy ciepły poranek i słońce przyjemnie grzeje mnie w kark zapowiadając kolejny piękny dzień. Nikt mi nie wrzeszczy za uszami, nikt nic nie chce, kelner podchodzi z propozycją ciasteczka do kawy a ja uśmiecham się łagodnie i pytam… CZY ZROBIŁ JUŻ SIUSIU I UMYŁ RĄCZKI?!
Piszę w zeszycie korespondencyjnym najstarszego Syna, że wzmiankowany ma pamięć wyłącznie zewnętrzną, czyli jeśli czegoś nie zanotuje, to od razu należy przyjąć, że tego nie będzie. Ergo wstążki pozostają w pasmanterii wraz z całą paletą kolorystyczną. I miłego dnia. Pozdrawiam. Ja.
Dzieci rozwiezione po placówkach zawsze są milsze sercu jednak.
Lenka pojedyncza też jest prostsza w obsłudze. Mimo, że chora.
W myślach jestem na strzelnicy.
Idzie mi świetnie.
Po tej kawie i impresjonistach potrzebowałam się trochę rozerwać.