Izolampra – liniowy rozkład dni pogodnych.
Strasznie wkurza mnie czerwiec. Ale to jak! Nie taka była umowa. Zawsze w późnojesienne szarugi i zimowe szczękościski, gdy cisnące mi się na usta rozmaite wyrazy markuję szalikiem, powtarzam sobie jak mantrę: "oby do wiosny". Wiosna właśnie mija a ja nadal nie chowam ciepłych rzeczy na pawlacz. Bynajmniej z czystego, wrodzonego lenistwa – aczkolwiek zapewne również możnaby tu doszukać się pewnych wpływów. Po prostu nadal je noszę. Lato również nie zapowiada się spektakularnie. Chyba, że nagle wybuchnie tu klimat podzwrotnikowy i zaczniemy tu sadzić palmy, ale bądźmy szczerzy – to równie prawdopodobne jak to, że w przyszłym roku zdobędę tytuł Mister Universum. Zwłaszcza, że się jakby nie ubiegam, bo oczywista oczywistość jaką jest rodzaj żeński i moje doń przywiązanie faktycznie nie rzutuje.
No i mamy – jeden dzień ciepła, dwa dni zimna. I tak cały czas. Na opalanie to się szczególnie nie nastawiam, bo po pierwsze musiałabym pracować na łące a nie w biurze – i już sprawdziłam, że dostawca mleka ze mnie żaden oraz zdecydowanie nie pociągają mnie zielone źdźbła murawy – a po drugie primo, ultimo, z moją karnacją mogę sobie co najwyżej w chwili absolutnego zwątpienia opalić łydkę palnikiem acetylenowym… ale trochę bardziej ta aura mogłaby się rozbujać jeśli chodzi o górną skalę rozkładu temperatur.
Z1 – linia zastępcza.
Nigdy nie sądziłam, że tak mi będzie brakować ruchu tramwajowego. Żeby codziennie dostać się do pracy i z niej wrócić trzeba niestety przy okazji dostać lekkiego szmergla. W godzinach szczytu szczytów ów szmergiel ewoluuje w całkiem potężny a ludziom widmo mordu patrzy z każdego fragmentu fizjonomii. Rozkład jazdy autobusów został wywieszony zapewne wzorem purpurowej mulety matadora, by podkurwić byka, czyli gawiedź.
Patrzysz i widzisz, że co 5-6 minut jest Stalowy Rumak. Po 10 minutach tuptania znasz już na pamięć każdą rysę na płytach chodnikowych i zaczynasz się nerwowo rozglądać. Po 15 minutach myślisz, że co prawda masz dość, ale za chwilę na pewno skunks przyjedzie. I wtedy mu wygarniesz. Czekasz. Czekasz. Nadal czekasz. Po 42 minutach podjeżdża autobus i ze szczęścia chcesz posmyrać go po oponkach. Otwierają się tylko drugie z czworga drzwi – reszta zablokowana ogromem rozmaitych kończyn i odwłoków. Drzwi otwierają się zupełnie bez sensu albowiem i tak się nie zmieścisz. Ale jesteś ambitny albo już na tyle zdesperowany, że wciskasz się na wdechu gdzieś pomiędzy ludzi i zawiązujesz bliską przyjaźń z własną trzustką. Plusem jest niewątpliwie fakt, że martwienie się o niedoprasowany kołnierzyk naprawdę przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Na przystanek docelowy docierasz w stanie częściowego paraliżu i całkowitego zsinienia. Oraz spostrzegasz z bezbrzeżnym zdumieniem, że zaraz za Twoim autobusem dotarły dwa następne tej samej zastępczej linii Z1. W ostatnim tylko Pan kierowca, kilkoro zbłąkanych pasażerów i generalny przeciąg. W tym momencie nie możesz się już nawet zdenerwować – i tak jesteś już mocno spóźniony do pracy a poza tym zwyczajnie nie masz na to siły.
Cienka czerwona linia.
W pracy zmiana goni zmianę i zmianą pogania. Roszady, przetasowania oraz czeski film, czyli nikt nic nie wie. Oczywiście, że człowiek nie sznurek – wszystko wytrzyma i do wszystkiego się przyzwyczai. Zaczynam jednak łapać się na tym, że jeśli przez dwa kolejne miesiące nikt nie ogłasza jakichś zmian w konfiguracji, czuję się nieswojo oraz podświadomie przechodzę w tryb wyczekiwania na "bum!". W kwestii linii podwójnych… mamy zdecydowany urodzaj na ciąże. Kolejna ujawniona zaskoczyła wszystkich w Firmie. Pikanterii dodaje fakt, że przyszła mama również siedziała na Miejscu. Eee. Bo nie wiem czy wspominałam o Miejscu, ale jeśli nie to już spieszę z wyjaśnieniami.
Otóż mamy w Firmie taki jeden pokój a w tym pokoju pewne konkretne Miejsce. Nie wiem czy to kwestia jakiejś wodnej żyły, czy też starego indiańskiego cmentarza, ale kilka odcinków Archiwum X możnaby zmontować ze spokojem. Zmieniały się biurka i osoby, ale dziwnym trafem każda z pań, które Miejsce zajmowały, pielęgnuje całkiem świeżego Dziecia, albo właśnie Potomka się spodziewa. Interesujące, nieprawdaż? Obecnie urzęduje tam kolega, zatem czekamy tylko aż przyniesie radosną nowinę od Żony.
Linia najmniejszego oporu.
Nie jestem jakimś fanatykiem, który widząc w czymś, co akurat czyta, błąd uniesie się nad nim, spisze elaborat i wyśle autorowi pogardliwy e-mail czy sprokuruje zjadliwy komentarz, ale uważam całkiem na poważnie, że polszczyznę powinniśmy mieć we krwi. Choćby dlatego, że tu żyjemy, myślimy, planujemy. To kwestia szacunku – również do samego siebie. Umyślnie nie używam słowa "poprawna", bo jeśli niepoprawna, to i nie polszczyzna, ale złości mnie gdy ktoś prezentujący się w mediach jako osoba oczytana, inteligentna i olbrzymią wiedzę z wielu różnych dziedzin nauki posiadająca, pisze w swoim felietonie o "najmniejszej linii oporu". Niby banał, ale wystarczy śladowy element logiki i raczej wpadniemy na to, że to opór, nie linię można zmniejszyć. Mnie też zdarzają się błędy – na ogół z pośpiechu i sama je po chwili wyłapuję, albo literówki, ale tych w ogóle nie liczę, bo zdarza mi się mieć myśl szybszą niż palce – tylko, że ja nie mam aspiracji do miana omnibusa, czy wielkiego literata. Ja mam aspiracje by być zwyczajnym człowiekiem, który jak już coś robi, to porządnie. Zatem skoro języka polskiego używam, to poprawnie – chyba, że założenie jest by było "do śmiechu", wówczas umyślnie zachwycam się "czerwonom spódnicom" albo piszę "ętelygencja", "se" czy "mientka w kolanach". I to jest chyba ta różnica.
Linia brwi Fridy Kahlo.
Widziałam dziś zjawiskowo piękną dziewczynę. Piękną naturalnie. Śniadoskóra, czarnowłosa i ciemnooka. Nawet brwi miała zrośnięte. W gąszczu tych wszystkich wyskubanych gąsek faktycznie przykuwała wzrok. W pierwszym momencie nie było tej linii Fridy widać, bardziej miało się wrażenie dzikości, egzotyki ale bliżej mało sprecyzowanej. Po chwili bardzo ogólny wyraz oczu nabiera głębi. Nie było w promieniu kilku metrów osoby, która nie patrzyłaby na nią z zachwytem. Ucieszyło mnie to. Bardzo. Tym bardziej, że jak sądzę miała jako mała dziewczynka mocno przerąbane przez rozmaite docinki koleżanek i kolegów. Tym bardziej mnie urzekła. Kolejne małe Fridy będą miały łatwiej.
Niebieska linia.
Halka przysłała mi mms-em swoje zdjęcie. Niby nic, prawda? Tyle tylko, że na tym zdjęciu wygladała jak ofiara przemocy domowej – wielki opatrunek na jednym oku i zaraz na drugim planie Haluta. Sierotka no. Po Stalinie. Dzwonię oczywiście w te pędy bo w momencie spostrzeżenia drugiego planu doznałam rozległego zawału, a moja wyobraźnia galopem godnym Wielkiej Pardubickiej wyprojektowała mi szerokie spektrum nieszczęśliwych wypadków i upadków, napaści, rabunków i rozmaitych uszkodzeń na ciele i umyśle. Wymizerowany głos poinformował mnie, że nie upadł, nic sobie nigdzie nie wsadził i generalnie rzecz ujmując żyje, ino wrażenie w lustrze piorunujące. Dochtor Oczny w oku pogrzebał i wyjął… ziarnko piasku. Jak na mój gust to perły by z tego nie było, a poza tym to małże nie w tym miejscu raczej ten piasek mają. No i to się dopiero nazywa wpaść komuś w oko.
Tyle razy mówiłam żeby wyjmowała z herbaty łyżeczkę.