Ale za to niedziela, niedzieeelaaa będzie dla nas

Niedziela przywitała mnie przecudną pogodą. Zimno co prawda sakramencko i szczerze powiedziawszy cienko zapowiadało się samo wstanie z łóżka ale po przełamaniu pierwszych barier dźwiękowych w stylu ‚osz_w_mordę_ale_pii’ i szoków termicznych w stylu ‚oł_dżizas_ja_cię’, po pospiesznym narzuceniu na grzbiet wszystkiego co znajdowało się w zasięgu wzroku, dało się na wyżej wymieniony grzbiet wrzucić i nie miauczało przeciągle, oraz po jeszcze pospieszniejszym rozpaleniu w piecu… okazało się, że ta niedziela to w gruncie rzeczy fajna jest.

Przy okazji stwierdziłam, że mogę ze spokojnym sercem startować w zawodach o zabarwieniu erotyczno-termiczno-wizualnym pod tytułem ‚Kto szybciej podnieci ogień’. Nie wiem czy to widok mnie odzianej świątecznym porankiem w tekstylia rozmaitego pochodzenia i zastosowania za to na bosaka, czy też brak jakiegokolwiek makijażu na obliczu zaróżowionym od chłodu i zaczątków wkurwu za to z deczka już usmarowanej sadzą na lewym policzku (co okazało się dopiero po późniejszych ablucjach przed lustrem). Grunt, że ogień podniecam wybitnie szybko i pierwszorzędnie. Hmmm… właśnie marsowy grymas ciśnie mi się na lico z przenikliwą myślą w parze ‚szkoda kurde, że TYLKO kurde ogień kurde’ ale powstrzymam gada w zarodku i ukatrupię kęsem jabłka.. Grzduk. No.

O czym to ja? Aha. Niedzielny poranek, za oknem raj na ziemi, w chałupie już wesoło trzaskają drwa i skwierczą węgle w palenisku i ja szukająca skarpetek jednocześnie grzejąca kuper od coraz cieplejszego pieca. Szczęściem skarpetki udało się zlokalizować w promieniu zasięgu ramion, bo inaczej musiałabym odstąpić moje miejsce w loży grzewczej honorowej Stefanowi. A Stefan tylko na to czekała tęsknie mrużąc oczy do popielnika.

Ubrana, odświeżona i szczęśliwa, że nie muszę iść do pracy zjadłam z mamutami śniadanie i komentując świat sobie tylko znaną melodią udałam się na spacer. W tak zwanym a ulubionym przeze mnie międzyczasie przyszło mi do głowy, że telefon i okulary zostawiłam w domu na stole i że może to być okoliczność nieco utrudniająca bytowanie we współczesnym świecie ale zaraz potem zdałam sobie sprawę, że w zasadzie to niekoniecznie. Albowiem po pierwsze primo jest nieco jakby wcześnie i większość normalnych ludzi jeszcze drzemie albo przynajmniej byczy się koncertowo i ani myśli o tym, żeby cokolwiek ode mnie chcieć, więc nie będzie mamutów nawiedzać brzęczykiem mojej komórki, po drugie primo śnieg i tak jest jasny jak cholera, więc bez czy w okularach czy bez nich – widzę tyle samo, po trzecie zaś primo ultimo – jest niedziela i mam wszystko gdzieś a gdzie to nie powiem bo to bardzo głęboko i nieładnie i pojęcia nie mam zielonego jak to się tam wszystko mieści.

Na spacerze udało mi się w lesie zaliczyć śnieżną zaspę, która słowo daję usypała mi się na lewo znienacka i jestem bardziej niż pewna, że trzy sekundy przed moim upadkiem jeszcze jej tam nie było i wystraszyć zająca i parkę małoletnich obścisków – sama nie wiem które bardziej – czy kicaka czy zakochanych. Pod lasem natomiast udało mi się wpaść w dołek zasypany co prawda śniegiem i wydający się równiną, jednak zasypany TYLKO śniegiem a śnieg jak wiadomo w zetknięciu z Bajkami rodzaju ludzkiego wykazuje wysoce mało dżentelmeńskie właściwości zapadawcze i pochłania Bajki nawet bez mlaśnięcia.

Z rzeczy udanych to udało mi się jeszcze wygramolić się z dołka wprost na spacerującego z pieskiem młodziana o fizjonomii młodego gniewnego poety skrzyżowanego z Judem Law, z którym w sprzyjających okolicznościach natentychmiast chciałabym spłodzić kilka sonetów i fraszek a może i nawet jakąś odę, jednakowoż okoliczności w jakich ów młodzian z pieskiem mógł się z moją wybitną osobą zaznajomić były jak dla mnie wybitnie mało wszelkiej twórczości sprzyjające. Nie dość, że pierwsze co mógł usłyszeć to sapanie, chrumkanie, parskanie śniegiem i jakieś wyjątkowo wyszukane epitety pod adresem wzmiankowanego dołka wypełnionego śniegiem świeżym a sypkim, z którego następnie – co było pierwszą rzeczą jaką mógł ujrzeć – wytarabanił się mój ośnieżony zadek a w chwilę później cała biało-rumiana reszta uwalana bieżącym opadem atmosferycznym równo od czubka czapki po buty.

Szfak! – wymsknęło mi się tylko gdy zobaczyłam młodziana z pieskiem i miny ich obu. Pan prezentował osłupienie totalne połączone z rozbawieniem tak wielkim, że ledwie tylko powstrzymywał wybuch straszecznego rechotu a pupil był najwyraźniej targany sprzecznymi emocjami – czy rozdziamgotać się w szczeku na widok tego czegoś co widzi a co najbardziej zbliżone zapewne do Yeti było czy zamerdać się na śmierć. Najwyraźniej czworonogi mnie lubią nawet gdy przypominam raczej śniegową kulę niż najlepszego dwunożnego przyjaciela psa bo mały merdacz okazał wielką radość z nieoczekiwanego spotkania. Młodzian nie zdążył okazać bo został w trybie niejednostajnie przyspieszonym pozbawiony obiektu rozbawienia… znaczy zwiałam. I to prędko. Mam nadzieję, że nigdy więcej go już nie spotkam bo chyba będę się musiała zapaść ze wstydu w jakąś zaspę a gdy zmieni się pora roku będzie to dość trudne.

Dotarłam do domu, gdzie zastałam na pozostawionym miejscu okulary i telefon, polepszyłam sobie wzrok, skonstatowałam, że w telefonie głucha cisza i pognałam na podwórze lepić bałwana. Bałwan udał się przedni. Trzyczęściowy z miotłą, szalikiem, garnkiem do gotowania bigosu, marchewką i czarnymi węgielkami. Żałuję, że nie posiadam aparatu bo zaraz bym go uwieczniła i pozostawiła za wzór dla potomnych. No ale w końcu albo ma się szczęście do zawierania przygodnych znajomości albo umie się lepić bałwany. Jak widać to drugie wychodzi mi o niebo lepiej ale może to dlatego, że jak mawia Siostrzyca w chwilach prawdziwie siostrzanej czułości – ze mnie samej niezły bałwan. Tak, w istocie. Za królową śniegu to bym się raczej nie podała.

Potem mnie naszło jeszcze bardziej i wylądowałam… na sankach. Mało tego, że na sankach to jeszcze na Ursynowie, u stóp największej górki do zjeżdżania na sankach jaką kiedykolwiek widziałam. Nie mówię tu o górach w sensie ogólnym tylko o takich specjalnie saneczkarskich. No to ta była naprawdę potężna (wysokości gdzieś tak siódmego piętra) i w pierwszym momencie chciałam się w te pędy zawinąć i wracać do swojego Rembridge ale słowo się rzekło, myśl się pomyślała i zjechać trzeba. Choćby na zębach. Na szczęście udało mi się dotrzeć z góry na dół na sankach nie pod nimi i w jednym kawałku masy początkowej. A potem jeszcze raz… i jeszcze… i następny… i jeszcze jeden… i potem jeszcze z tego bardziej stromego zbocza. Fajnie było i tyle. Znów się naśmiałam do pędu powietrza i zachłysnęłam szczęściem. Ech ta zima to piękna jest. Nawet gdy taka mroźna. I nawet gdy trzeba palić w piecu i odśnieżać chodnik i podwórze i nawet gdy rano po przebudzeniu widać obłoczek oddechu. Warto. Latem nie można się tak wytytłać w śnieżnym dołku, wystraszyć młodzieńca z psem, ulepić bałwana z marchewkowym nosem, pognać na drugi koniec Warszawy by zjechać sankami z najwyższej górki i z bananem od ucha do ucha wsiąść do autobusu byle jakiego…

Chciałam jeszcze coś porobić, gdzieś pójść, kogoś swoim optymizmem, który mi aż uszami wyłaził, zarazić ale mimo tego, że mam w stolicy sporo znajomych i to w sumie dość wolny od zajęć wszelakich dzień… nikt jakoś nie odpisał na smsa, nie odebrał telefonu, był ‚czasowo niedostępny’ albo informował sztucznie modulowanym głosem, że ‚jeśli to coś ważnego – zadzwoń później’. Nie było to nic ważnego. Po prostu było mi dobrze i chciałam się tym z kimś bliskim podzielić. Tak na żywo. Nie przez telefon. Ale i tak nadal w słuchawce cisza. Trudno, ludzie mają swoje sprawy.

Pospacerowałam jeszcze trochę po pustoszejącym już o zmroku i w takim zimnie mieście, pouśmiechałam się do chmur co takie piękne kolory przybierać zaczęły, poczytałam książkę ale i mnie w końcu zrobiło się mroźno i… wróciłam do Mamutowa. Wróciłam w samą porę bo był gorący rosół z kluseczkami i Mamut prasujący Zdzichowy fartuch Mistrza Cukiernika i Stefan mrucząca pod piecem i ja… uśmiechnięta tym niedzielnym wieczorem z nosem prawie tak czerwonym jak marchewka Ryszarda na podwórzu.

Do zobaczenia w śniegu
Bałwanek

Piątkowo

Spokojnie mi dziś i lekko jakoś. Wczoraj rozmawiałam na stacji metra z kimś, kto słuchał. Dobrze tak czasem. Mało ludzi tak potrafi, więc tym bardziej się cieszę. Ostatnio często bywam w podziemiach. Przytulniejsze się zrobiły. A może to ja po prostu widzę więcej… Gro napisał mi maila, że mnie widział ale go nie spostrzegłam. Nic dziwnego. Bez okularów to jestem rasowy krecik.

Mamy nową lektorkę na angielskim. Za duży kontrast in minus albo tak się przyzwyczaiłam do poprzedniej, grunt, że baba mi zwyczajnie nie leży. Już nie mam takiego zapału. Ale raczej ciężko o to gdy ktoś tłumi wszelkie przejawy samodzielnego myślenia i kreatywności. Czuję się trochę jak na nudnych zajęciach z psychiatrii, kiedy facet usypiał dwustuosobową grupę studentów samym głosem. Kaszpirowski normalnie. Mam nadzieję, że ta kobita się jeszcze wyrobi i to niekoniecznie w betoniarce, bo w przeciwnym razie jakoś marnie widzę moje ewentualne popisy lingwistyczne.

Na próbie wyjątkowo jak na mnie nie miałam nastroju na wygłupy. Miałam za to głos. Dobrze mi szło i jakoś o dziwo nie miałam problemów z piskliwą wysoczyzną. Czyżby coś za coś? Hmmm. Wnioskując – albo śpiewam albo rechoczę. Muszę chyba opracować system łączny – śpiewnego rechotu. Choć to pewnie mogłoby zabijać 😉

Dostałam też prezent od Ani. Płytę. A na niej zdjęcia z wyjazdu do Grybowa. Przyjazd, rozgardiasze pokojowe, imprezy na korytarzu, śnieg, Byle_Co_Party, pociąg, Kraków, radość.
Znów śmiałam się w głos. Przyjemnie było tam wrócić choćby tylko na ekranie komputera. Kurcze, ja chcę jeszcze raz 😉

Lubią mnie krakowskie gołębie…

Kraków

Zasłyszane

Wpada sąsiadka do sąsiadki:
– Co pani tak na czarno?
– Mąż nie żyje.
– A co się stało? Wczoraj jeszcze kopał w ogródku.
– No właśnie, a po południu poszliśmy na zakupy. W obuwniczym przymierzał buty. Jedna para, druga, dziesiąta. Mówię mu: wybierz dokładnie! Przyszliśmy do domu, wkłada je jeszcze raz i powiada: ze dwa numery za ciasne!!!
Nie zabiłaby pani?!?

O wpływaniu na ambicję i trudnym macierzyństwie

halucynka
ej
bajka
nuu
halucynka
to już nie będzie kopów w zad?
bajka
nie
definitywnie
halucynka
bo włosy to już mi wygłaskałas?
pora na kopy
bajka
teraz cię żywcem zakopię z bambusem i zobaczę które pierwsze wynijdzie
będą nagrody
dla publiczności
halucynka
dlaczego z bambusem?
bajka
bo szybko rośnie
podkręci ci śrubę
ambicjonalną
halucynka
yyy
papirus szybciej
bajka
ale gdzie ja ci wurwa tera papirusa znajdem?
halucynka
ryczę
rykiem prostym
habilitowanym
bajka
to może od razu profesorskim albo doktorskim
i w ogóle honoris causa
a łaj?
halucynka
wizja bambusa wpływajacego mi na ambicję
mnie powaliła na ziem
bajka
no ba
ja to jak powale to nawet wizją co nie?
ma się ten talent
halucynka
mam pomysła
bajka
jakego?
halucynka
jak mnie zakopiesz to jest czens
że te migdały wreszcie wykiełkują
bajka
ooo… lubię prażone
dobra
to lecę po łopatę
halucynka
bo lada dzień puszczom kiełki
wurwa
może przestać je podlewać?
bajka
taa
zacznij je karmić
może po jakimś czasie zaczną raczkować
i mówić do ciebie mamo
a przy większej dozie szczęścia
zapytają po 13 latach
‚gdzie jest kompot?’

'Życie jest piękne' pomyślał Prosiaczek i rzucił się w przepaść

Zadziwiająca jest zdolność człowieka, nazwanego kiedyś homo sapiens (jednak najwyraźniej mocno na wyrost niekiedy) do samoumartwiania się. To samoumartwianie się i samoupierdliwość, które ważni uczeni z ‚prof’ przed nazwiskiem zwykli zwać perseweratywnością, stanowi tak ważny szkielet wzorców zachowań niektórych, że już chyba nie wyobrażają sobie, iż kiedykolwiek mogłoby być inaczej. Lepiej.

Zadziwiająca – twierdzę – ponieważ człek w swych statusowych założeniach winien raczej wyznawać zasadę ‚karpia zjem’ niż – cytując za moim ulubionym doktorem ‚weterynarii’ (;) – ‚wszystko ch..’. A tak nie jest. Gdy pytam znajomej/znajomego ‚jak tam?’ niezmiennie odpowiada mi, że źle i zaczyna się jeden wielki nieustający marud. Ja wiem, że bywa źle. Sama mam to samo. Ale na zimne nóżki Krysi nie może być wujowo oldetajm. Raz jest lepiej a raz gorzej i jeśli ktoś nie widzi różnicy, to wcale nie znaczy, że nie musi przepłacać, a raczej, że sam własnoręcznie wyprodukował sobie na oczach klapki made in Taiwan i na to w dodatku zaprzywdział mocno przybrudzone okulary. I to nie jest norma, którą powinniśmy w sobie pielęgnować.

Insza inszość, że pipole mają – że tak powiem – w pakiecie dość ograniczone pole widzenia a pamięć to mamy wiewiórczą jak mało kto. ‚Pamiętamy tylko to co chcemy pamiętać’ – rzekł mi kiedyś ktoś z emfazą, po czym odwrócił się na pięcie i obrażony podreptał przed się. Ja mówię troszkę inaczej – pamiętamy to co nam łatwiej. A co łatwiejsze do pamiętania? To co niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny. A co niesie? To już każdy wie. Na ogół rzeczy związane z szeroko pojętymi relacjami międzyludzkimi, momentami euforycznymi albo traumatycznymi.

Niestety pech chciał, że łatwiej nam się w tych webach odkłada to co wywołało emocje negatywne niż to co było i jest rzeczywiście warte pamiętania. No bo to, że w lipcu to pani Kazi dobrze było to było i ona niby pamięta i wie ale za to w styczniu to ho ho… w styczniu to było tak źle, że o rety. I weź tu Panie spuść nogę i kopnij. Niby wiemy, że raz lepiej a raz gorzej jest i niby rozumiemy czemu, że uczymy się doceniać i że nie może być cały czas jednako i że w ogóle ‚takie jest życie maleńka’ a i tak z uporem maniaka w ciemnym lesie często (zdecydowanie za często) wybieramy z całego wachlarza wspomnień te, które wywołują smutek.

Nostalgia też jest potrzebna ale jak wszystko, z umiarem. Jeśli ktoś siedzi w dołku i dodatkowo sam się umartwia to za diabła i Chiny Ludowe z niego nie wypełznie. Fakt, bywają (i to całkiem ich niemało) przypadki, kiedy człowiek tak przyzwyczaił się do swojej sytuacji i tak mocno wszedł w rolę cierpiętnika, że sam nie chce tego zmienić. Bo mu wygodnie, bo nie musi myśleć o wyborach, które każdego dnia przed każdym stoją, bo może się wypiąć na wszystko i powiedzieć ‚nie tańczę’, bo lubi jak się go głaszcze po głowie i mówi jaki to on biedny i nieszczęśliwy jest.

Tak najprościej. Tylko co, jeśli kiedyś okaże się, że nie ma już nikogo kto po tej głowie głaszcze i kto przytula? Kiedy wszyscy wokół zrozumieją, że to taka poza, maska (bardzo często nieuświadomiona ale maska właśnie), bo wygodniej, bo łatwiej, bo walczyć nie trzeba… i pójdą żyć własnym życiem, tak jak powinni już dawno. Bo tak się to właśnie niestety kończy. I potem się dziwimy, że z tą ręką w nocniku nam zimno.

Pominę fakt, że pocieszać to może każdy. Czasem z lepszym a czasem z gorszym skutkiem ale każdy. Nie każdego jednak stać na przyjaźń. A przyjaciel to taki ktoś, kto w odpowiednim momencie po całym korowodzie pocieszań, które nic nie dały, kopnie nas w zad i zamiast kolejny raz przytulić i podać chusteczkę na gila, wywoła w nas choćby cień motywacji do zmiany takiego negatywnego stanu rzeczy. To jest właśnie przyjaciel. Niestety chyba mało jest ludzi, którzy zdają sobie z tego sprawę i uzmysławiają jak trudno jest komuś, kto jest tak bliski, powiedzieć kiedy trzeba szorstko – ‚stary, weź się w garść!’. To jest dopiero świadectwo tego, że mu zależy. Tulić można przez jakiś czas. Ale kiedyś trzeba wstać, otrzepać tyłek z kurzu i otworzyć okno. A do tego zmusić nas potrafią tylko nieliczni i z reguły początkowo mamy do nich tylko pretensje o nieczułość i brak empatii.

Dobrze, kiedy dół i dupa trzydrzwiowa, mieć kogoś kto ukocha i powie (czasem nawet bez słów) ‚będzie dobrze’. Ale moim skromnym zdaniem trzeba takie zachowanie wyjątkowo szanować i nie domagać się go na okrągło, nie przyzwyczajać… bo to już rodzi nadużycie. A nie mamy prawa do wykorzystywania ludzi dla własnych przyjemności i dla własnych pomysłów na życie. A dla niekórych takie dołowanie się to już niekiedy właśnie przyjemność i pomysł na kolejne szare dni. Tak się w tym rozsmakowali, tak rozszarpali wszystkie już nawet dawno zagojone ranki, tak rozdrapali wszystkie strupki, że teraz patrzą na swoje dzieło i mówią ‚Aaaaaale mam depresję’.

Depresja to choroba, ale perseweratywność bierze się z lenistwa przed życiem. Bo to nie jedno i to samo. Bo depresja to rzadko to co nią nazywamy a najczęściej właśnie samoumartwianie się i mentalne tkwienie poniżej poziomu morza. Bo najłatwiej powiedzieć ‚mam doła, jest mi źle’ i płakać. Najtrudniej wstać rano i pokonać to Kilimandżaro pierwszego kroku, który tak rzadko o tej mało przytulnej i zimnej porze roku chce nam się zrobić.

Uszy wzwyż

Matka Joanna od aniołów nosiła reeboki czyli twój kot kupowałby whiskas

Czasem czuję się jak na polu bitwy. I to bez żadnej broni. Całkiem jakby mi kto przytrzymywał powieki, żeby mi czasem coś ‚ważnego’ nie umknęło. Zewsząd atakują mnie coraz to drapieżniejszymi formami i treściami reklamy. A im głupsze tym ich wszędzie bardziej pełno.

Nie oglądam telewizji, bo nie ma w niej nic interesującego. No może poza teatrem telewizji i kilkoma filmami na dwójce. Ale do teatru zawsze mogę sobie pójść (tak tak wiem, że taniej i wygodniej przed pudłem ale tak naprawdę to są tylko łatwe i lekkie usprawiedliwienia) a kino i tak uwielbiam, więc zupełnie mi to, że je cyklicznie nawiedzam, nie przeszkadza. Zresztą dwójkowe filmy są emitowane z reguły o tak kosmicznych godzinach, że nie mam serca budzić Mamutów włączaniem odbiornika. Brakiem czasu też mi nikt nie zaimponuje, bo sama mam go tyle, że nie wiem czy można mieć jeszcze mniej. Tak więc – jakoś sobie poradzić można.

Przyjęło się uważać, że telewizja jako czerpiąca najwięcej korzyści (bo czystego zarobku) z emisji reklam (zwłaszcza w pasmach mocno zwiększonej oglądalności) ma ich w swoim repertuarze najwięcej. Są stacje, które nas relamami karmią pomiędzy programowymi pozycjami, są też takie, które bez żenady przerywają margarynami, proszkami do prania i debilnymi paniami domu nawet najciekawsze filmy, nie bacząc na nic, zwłaszcza na takie tam pierdoły jak budowanie napięcia fabuły czy środek jakiejś wyjątkowo trzymającej w napięciu akcji. Tak więc telewizja zawsze z góry była przeze mnie traktowana jak odbiorcy audiotele i wiedziałam czego się po niej mogę spodziewać.

Jednak ostatnio męczą mnie nawet reklamy kinowe, które z reguły prezentowały nieco wyższy poziom i choć trąciły nutką finezji i polotu. Nie dość, że wybierając się na seans o 20.00 możemy tylko po cichu mieć nadzieję, że zacznie się dwadzieścia po a nie o 20.30, to jeszcze te popisy wirtuozów kreatywności i marketingu wręcz zwalają z nóg. Ciągle słyszę albo zajebisty, albo zajefajny, albo pobierz energię, albo przykumaj, albo jeszcze całe stado różnych dziwnych słów i sformułowań, których wcale nie chciałabym w słowniku poprawnej polszczyzny znaleźć.

Rety! Czy doprawdy według realizatorów kolejnych akcji ‚wujah’ nie używa się teraz innych, ciekawszych określeń? Moim zdaniem owszem. Nie wszyscy młodzi ludzie są glamur i trędi i nie każdemu z nich zależy tylko na tym, by ‚płynąć z falą’. Ja tam zawsze wolałam pod prąd i z tego co widzę wokół nie tylko ja mam ten feler. To się akurat z wiekiem nie zmienia.

Otwieram gazetę – wypada sterta ulotek. Co druga strona zawiera jakieś durne reklamy, mające na celu wpłynąć na ograniczony bezmyśleniem umysł odbiorcy i sprawić, że w środku nocy wstanie i pojedzie po zgrzewkę coca-coli albo zacznie kupować tę i żadną inną mineralną wodę tylko dlatego, że pije ją super-eks-modelka. Jadę autobusem – kolorowe bilboardy drażnią niedopowiedzieniami, które najprawdopodobniej mają skłonić ociężałe zwoje użytkowników stołecznych szos do wykrzesania z siebie ciekawości. Niestety to na mnie nie działa a poza znudzeniem i zniechęceniem nawet odrobiny zainteresowania nie wywołują we mnie hasła ‚nie dla idiotów’, ‚nie odbieraj telefonu’, czy ‚nie patrz w dół’. Szczerze mówiąc to dośc marne chwyty reklamowe i jakby nie patrzeć już nieco oklepane.

Zatem drodzy mistrzowie marketingowo-medialni… trochę inwencji. Może to co widać i słychać na każdym kroku przestanie wreszcie męczyć i zacznie rzeczywiście intrygować. Bo jak na razie to bardziej przypomina to reakcję ‚na odczep się’ i dawanie rumuńskiemu dziecku 50 groszy, żeby sobie poszło, niż faktyczne zainteresowanie. Może warto. Ponoć reklama to też sztuka. Szkoda, że jak dotąd to niestety w większości przypadków tylko z nazwy.

Nie warto jeść byle czego.

Szok

Najpierw w wigilijną noc ’99 samobójstwo popełnił jego syn.
To on znalazł jego ciało.
Teraz to.
Wczoraj w nocy popełniono morderstwo.
Beksiński nie żyje.

Kończy nam się limit ludzi niezastąpionych.

Apdejt – 23.02, 11:42

Jeszcze większy szok!

‚Może to zabrzmi dziwnie, ale nie wykluczamy też skomplikowanego, upozorowanego na zabójstwo samobójstwa’ – powiedział Rzeczpospolitej gen. Eugeniusz Szczerbak, zastępca komendanta głównego policji…

Nie, to wcale nie brzmi dziwnie.
Przecież każdy samobójca notorycznie zadaje sobie 17 ciosów nożem, przechodzi na balkon i zamyka za sobą drzwi… od wewnątrz.
Dla mnie bomba.

Kogo do cholery przyjmują do tej policji? Buraki pastewne?

Wtorek… Jolu, zdejm kapelusz !

Jak zwykle w poniedziałki czas płynie szybciej. Najpierw tak się tylko wydaje bo jeszcze mocno nieprzytomna jestem nie mogąc się wybudzić z weekendowania, a potem nagle okazuje się, że jak już się obudziłam i wdrożyłam ochoczo w pomnażanie naszego wspólnego wkładu pracowniczego w rozwój ukochanej firmy (tak tak to brzmi jak film s-f klasy B), to się nie wiedzieć czemu i kiedy i jakim kurde prawem nagle zrobiła jakaś wściekle późna godzina i trzeba zwłoki przetrasportować do jakiegoś miękkiego, przytulnego wyrka.

Co do miękkiego i przytulnego to generalnie rzecz biorąc mogłabym pewnie wcale nie wychodzić z niego rano, spędzać całe dnie na słodkim leniuchowaniu popijając kakao i poczytując książki z niedalekiej półeczki, a w przerwach słuchać muzyki i brak pachnące kąpiele wyżerając czekoladki z pudełka, co logicznie myśląc wpływałoby o wiele korzystniej na mój pielęgnowany czule tumiwisizm wsteczny niż nagłe uświadamianie sobie w miejscu pracy, która jest godzina i dziki pęd tramwajowo-autobusowy, by złapać trochę snu przed kolejnym dniem.

Myślę jednak, że po pierwsze primo nie mam takiego osła co by na mnie i na te fanaberie zarabiał, po drugie primo – wcale bym nie chciała by ktokolwiek poza mną na mnie zarabiał a osła pogoniłabym precz na salami, po trzecie primo ultimo – zanudziłabym się na śmierć i po tygodniu o ile sąsiedzi nie wyczuliby, że mi się jednak trochę perfuma sfermentowała, zeżarłby mnie jakiś owczarek alzacki, którego będąc w tym stanie umysłu ewentualnie mogłabym wówczas posiadać. To jest po prostu wykluczone. Myślę, że raczej mam niezłe zadatki na pracoholika niż rasowego lenia z rodowodem.

Tak czy inaczej wylazłam wczoraj z pracy wieczorem. Wylazłam i pognałam do autobusu. Autobus przyjechał jak zwykle spóźniony. Czasem to myślę, sobie, że my to z autobusem mamy taki niepisany układ – jak ja jestem o czasie to on się spóźnia a jak on jest o czasie to zreguły już tylko zdążę mu pomachać na ‚do widzenia’ w czerwone światełka. No ale z dwojga złego to wolę już trochę na niego poczekać niż machać mu na pożeganie. W autobusie było miło, przytulnie i ciepło. Była też para dyskutująca o czymś zaciekle aczkolwiek jednak jak na mój gust nieco jednostronnie:

Ona – Bo widzisz, jak Aśka powiedziała mu spier… to on sobie musiał pomyśleć, że mu przykro czy jak..
On – No
Ona – ..i pewnie dlatego jej wyjechał z tej piąchy..
On – No, pewnie tak
Ona – ..chociaż ja to nie jestem za biciem, powinno się rozmawiać..
On – Uhm
Ona – I dlatego lubię na przykład jak my rozmawiamy..
On – No
Ona – Bo ty byś mnie nigdy nie uderzył. Prawda?
On – Pewnie nie
Ona – Ale pewnie czy na pewno nie?
On – Nie wiem
Ona – Jak to nie wiesz?
On – No zwyczajnie
Ona – Ale powinieneś wiedzieć!
On – No
Ona – Co no?
On – No wiem
Ona – Ale co wiesz?
On zrezygnowany – że bym cię nie uderzył
Ona – No, a widzisz właśnie Robert myślę uderzył Aśkę bo oni nie rozmawiali no i powiedziała mu spier… no to mu się przykro myślę zrobiło… powinni więcej rozmawiać…

Taak. Zdecydowanie. Ludzie powinni ze sobą rozmawiać.