Opener 2008

Jest do odstąpienia karnet na Openera.
Z polem namiotowym. Na trzy dni.

Kochana DS kupiła dla mnie a ja niestety nie pojadę bo będę wtedy w Danowskich i nijak się stamtąd na czas nie wydostanę. Po prostu nie mam czym. Jeśli ktoś jeszcze nie kupił a zamierza lub zna kogoś zainteresowanego, proszę pisać na mail

Mam nadzieję, że ktoś się znajdzie bo jest mi przeokropnie głupio…

—————————————————————————————

Karnet szczęśliwie i w porę znalazł nabywcę.
DS jeszcze raz wielkie dzięki. Niesamowita jesteś po prostu. No.

Cmoki oraz różne wyrazy. Miłe.

Jose, mroczna garderoba i ja

Ponętny niczym wygodne łóżko po tygodniowym rowerowym maratonie, subtelny jak powietrze po letnim deszczu, mocny jak barchany Pani Genowefy z mięsnego.

Po prostu On.

Zamieszkał ze mną od dziś i mam nadzieję, że będzie nam razem miło i przytulnie. Jest uroczy, przystojny i miękki w dotyku ale jednocześnie sprawia, że czuję się bezpieczna. No i atrakcyjna oczywiście. Wszystko mi się w Nim podoba. Absolutnie. Ani za mały, ani za duży, fantastycznie dopasowany do mnie ale z charakterem. Mężczyzna idealny. Myślicie, że tacy nie istnieją albo zginęli w 1945? Otóż istnieją. Mam tego dowód w mojej własnej garderobie. Co jakiś czas nawet podchodzę i zaglądam by przekonać się czy On nadal tam jest, czy nic się nie zmieniło i nie stwierdził nagle, że jest Mu za ciasno i ciemno*, więc znika. Ale nie. Obecny i wspaniały. Jose… z hiszpańska… jak torreador albo inny amant.

Mój ukochany ma tylko jeden feler.

Nie no co Wy!

Wszystko ma swoim miejscu. Co do guziczka. Obawiam się jednak, że na jesieni nasze uczucie skoreluje się z aurą a nasze.. ekhem.. stosunki mocno ochłodzą i oziębią nawet. I będę musiała o Nim zapomnieć. Przynajmniej na jakiś czas. Ale damy radę. Przezimuję Go na pawlaczu i odkopię na wiosnę. Jak bowiem mawiają starożytne babcie from Pcim: "kocha to poczeka, a nie poczeka – znaczy wiadomo co Mu wiadomo w co".

W końcu nawet najfajniejszy czerwony płaszczyk nie wytłumi rękawem odgłosu szczękających na mrozie zębów.

Tymczasem jednak jestem absolutnie zachwycona i zamierzam się od Jose uzależnić.
Kto wie, może nawet niebezpiecznie.
Dzięki Nielotku.

* W garderobie mam ciemno jak w piwnicy i ubranie niejednokrotnie wybieram przypadkowo, gdyż ponieważ albowiem kilka miesięcy temu przepaliła się była głównodowodząca żarówka. Była o tym swego czasu nawet stosowna notka. Po pierwsze, to nie mogłam do niej nijak dosięgnąć, bo do wzrostu koszykarki to mi tak jakby z pół metra brakuje. Po drugie, jak już wlazłam w tych szpilkach na najwyższy dostępny stołek i stanęłam na desce do krojenia chleba, to się okazało, że głównodowodząca żarówka owszem tkwi, ale w takim śmiesznym kloszu, którego nijak nie mogę otworzyć, podważyć, przekręcić, przesunąć ani nawet zahipnotyzować. Ani drgnął ćwok jeden no. Zatem po trzecie nie mogłam nawet podejrzeć jaką żarówkę zastępczą powinnam nabyć drogą kupna by tę głównodowodzącą nieczynną zmienić w działającą. I ogólnie umarł w butach. Do momentu aż Igor dorośnie i zadziała mogę z powodu codziennego wkurwa garderobianego nie dożyć. Bo klnę teraz znacznie więcej i się wściekam dziko, kiedy szósta właśnie wyciągnięta z międzygalaktycznej przestrzeni tekstyliów, skarpetka okazuje się kolejnym zaginionym bliźniakiem… z szóstej pary.

________________________________________________________
Na deser (oraz ze specjalną dedykacją) cytat z mojego ulubionego kolegi Starca zwanego po pijaku i nie tylko Bobkiem:

"kosmici denerwują mnie ostatnio coraz bardziej, mimo iż jestem jak bazaltowa
prawieczna skała na pustyni Gobi, której ni chuja srające na nią sępy
krzywdy zrobić nie mogą…"

I tym optymistycznym akcentem mówię dobranoc.
A może raczej dzień dobry bo jest pierwsza.trzydzieści i trochę.

Idę przypudrować nosek. Nie no tak na serio to uprać Młodemu stertę gaci i naszykować kapciuszki i sweterek i spodenki i drinka z palemką. A nie, rozpędziłam się. Chciałam żeby zabrzmiało tak bardziej światowo. Hmm… Czy jak zadzwonię dzwoneczkiem to przymaszeruje Sir Lokaj w uniformie? Szczerze to raczej wątpię. Chyba, że to będzie ten wielki kościelny dzwon z naprzeciwka. Ale obawiam się, że wtedy Sir Lokaj wystąpi w duecie z kolegą i przy akompaniamencie migających niebieskich światełek. I bynajmniej nie o świetliki mi się tu rozchodzi.

Lądolód, górodół i dzieciokwiat deserowo

Zahibernowałam się wewnętrznie i większość czynności wykonuję mechanicznie. Odcedziłam te, które wykonać muszę a reszta będzie musiała poczekać na korzystniejszy biomet i się_mi_chciejstwo. Jednego dnia myślę, że już jestem w stanie funkcjonować na poziomie w miarę zbliżonym do dawnego, dwa następne to równia pochyła bez zakrętów. I repeta. Taka huśtawka, co zamiast nieść frajdę, że się merda nogami i fruwa, powoduje mdłości. Źle mi. Ogólnie. I fizycznie i psychicznie. A emocje mam w konsystencji galaretki. Nie lubię siebie takiej a wszystko wskazuje na to, że będę musiała trochę zacząć albo przynajmniej zacząć to akceptować i odzwyczaić otoczenie od pewnika, że zawsze jakoś daję sobie radę. Nie zawsze, nie jakoś i nie daję. Czasem po prostu się za-ci-nam, zaciskam i stop.

Samo się.

Dostałam polecenie co ostatnio samo się i co bym chciała. Więc. Samo się chudnie. 13 kg. Bo samo się nie je. A co bym chciała? Nie wiem. Na Ołpenera pojechać bym chciała. Bardzo. Ale to tak w sferze mocno średnio obecnie finansowo realizowalnych marzeń.

Bla bla bla.

Piszę bo mam nadzieję, że to pomaga. I nawet jeśli teraz tego nie widzę, to liczę na to, że kiedyś wrócę, przeczytam, pokręcę z niedowierzaniem głową i przynajmniej porządnie kopnę się w tyłek.

Ktoś mi tam zawsze jakoś nóżkę rozbuja.

—————————————————————————————–

A na deser, żeby nie było tak ckliwie i dramatycznie, Lokator w wersji Mundry&Uczony…

… czyli Patrz_No_Pani/Panie jakie ładne teraz foty robią na Zakończenie Żłobka.

—————————————————————————————–

Wersja – mam wytrzeszcz i nie zawaham się go użyć:

Wersja – młody poeta w czerni za to z frędzlem na wierzchu:

Kot w czasie przeszłym

Ratowałam dziś kota. Znaczy próbowałam, bo niestety nie dało się już nic zrobić. Spadł z szóstego piętra. Na kostkę brukową. Siedzieliśmy w pracy i słychać było tylko taki odgłos jakby upadł worek w wodą. Komuś. A to był On. I potem głośny szloch wywołał nas do okien. Młoda dziewczyna tak strasznie płakała, że ścisnęło mi się wszystko w środku. Potem zobaczyłam Kota. Leżał na boku i – pamiętam dokładnie – jeszcze oddychał, jeszcze poruszał ogonem, tylną łapą. Prosiła o numer na pogotowie weterynaryjne. Znalazłyśmy szybko w internecie, chwyciłam telefon i wybiegłam do Niej na dół. Na oko dwadzieścia pięć-sześć lat. Cała roztrzęsiona. Mówiła coś o Ukraince, która myła Jej w domu okna. Kompletnie nie wiedziała co zrobić. Po prostu stała, łkała i się trzęsła. Trzymała w dłoni telefon ale nawet nie usiłowała z niego skorzystać. Zadzwoniłam z własnego ale w trakcie rozmowy Kot zaczął drgać. A potem przestał oddychać. Zmętniały Mu oczy. Koniec. Szloch przeszedł w lament. Powiedziałam żeby poszła po jakiś karton. Sprawdziłam czy aby na pewno nie wyczuwam pod ciepłym jeszcze futerkiem bicia serca. Ale nie. Dziewczyna wróciła. Nie mogła nawet Go dotknąć, od razu zanosiła się płaczem. Pakując Jej ukochanego zwierzaka do środka myślałam tylko o tym, że nie wiem co teraz. Nasze Psy i Koty w Mamutowie miały swoje miejsce, pod drzewem na końcu podwórza. Tu tylko bruk. W końcu dziewczyna wyrzuciła Go do kontenera w śmietniku. W śmietniku.

Nie wiem. Siedzę i nie mogę przestać myśleć o tym śmietniku, o tym szlochu, o tym, że mi strasznie przykro bo nie mogłam pomóc. Jednocześnie zastanawiam się, czy jeśli będzie miała Dziecko i coś Mu się stanie – na przykład nagle przestanie oddychać – też stanie i zacznie płakać w głos zamiast zrobić cokolwiek.

W świetle moich przejść wczesnolokatorskich, które na stałe już chyba mam w tyle głowy, naprawdę nie daje mi to spokoju.

A jak Wy, drodzy Czytelnicy, reagujecie w kryzysowych sytuacjach?
Paraliżuje Was strach i szok
czy też włącza się Wam automatyczny pilot?
Przyglądacie się z daleka czy działacie?

Pytam, bo w tej konkretnej sytuacji, pomimo wielu świadków w wielu oknach, cała reszta świata nie wykazała cienia zainteresowania. No ale to Kot. Dla niektórych tylko. Dla innych aż. W sumie nie pierwszy raz jestem inna. Obawiam się jednak, że gdy sięgam pamięcią i odnajduję rozmaite wypadki z udziałem ludzi, reakcja była tak samo żadna. Tylko zaćmienie i ciekawskie spojrzenia.

Raczej trudne przypadki podróżne

Po lewej proszę wycieczki ciągnie się nasze cmentarne zagłębie. Po prawej szara odrapana kiszka bloków. Tu i ówdzie zapomniany nawet przez pajęczyny zakład fryzjerski czy szewc co w butach wprawdzie, ale najwyraźniej poszedł precz. Czerwiec, okołoobiednia niedziela, lato w rozkwicie i zapach schabowych z każdej bramy.

Pechowy matematycznie rzecz ujmując tramwaj stukoce snując się po szynach oraz majestatycznie unosi w dość konkretnie określoną dal maszynistkę o wybitnym zamiłowaniu do niecenzuralnych okrzyków, pana o urodzie bagiennej, garstkę niczym poważnym nie wyróżniających się pasażerów – w tym Lokatora i lokatorskiego sprawcę, czyli mnie – oraz Gruchającą Parę + 1.

Gruchająca Para + 1 to mogłoby się wydawać pewny pewnik w postaci Onej czule wpatrzonej i zagruchanej w Onym (z wzajemną wzajemnością) oraz ewentualne Potomstwo lub inny krewny czy znajomy. Nic bardziej mylnego. Gruchająca Para + 1 w tym konkretnym tramwajowym suwie to ni mniej ni więcej jak Ona i Prawie Teściowa uwieszone na sobie czule oraz On, błagalnie wypatrujący pilnie acz wybiórczo działającego kataklizmu.

Obie Panie w sposób ożywiony dyskutowały o planowanym ślubie. Pan mentalnie dłubał w nosie bądź wizualizował wieczór kawalerski bez tortu i stiptizerki, za to z cerberem w postaci mamuni. Tak czy inaczej obrazek tyleż hecny co żałościwy.

Dyskusja toczy się, toczy aż nabiera rumieńców i decybeli.

Ona – No kiedy ja mu mówię, jak nie wiem co mu mówię: nie lipiec! tylko nie lipiec! pamiętaj!

Prawie Teściowa
– No pewnie, że nie lipiec.
Ona – I co zrobił? Ślub w lipcu!

Prawie Teściowa
– Nonsens.
Ona – Zupełny. Przecież w lipcu nie ma ER!
Prawie Teściowa – Pech. Tfu Tfu.
Ona – Są za to dramatyczne kolejki na suknie, samochód a salę i orkiestrę to ja nie wiem skąd weźmiemy.
Prawie Teściowa – Oj biedactwo ty moje. Jakoś może coś znajdziemy.
Ona – No ale co, chyba remizę.
Prawie Teściowa – No bez przesady. Mirek ma znajomości. Popyta.
Ona – No ale niech mama sama powie, to zupełnie bez sensu, prawda?

Prawie Teściowa
– Prawda, zupełnie prawda.
Ona – I tortu przecież też jeszcze nie mamy. Nic nie mamy.

Prawie Teściowa
– O matko!
Ona – No właśnie!

Prawie Teściowa
– Sernik!
Ona – Nie mamo, sernik na wesele to swoją drogą ale tort musi być.

Prawie Teściowa
– Ale sernik!!
Ona – Jaki sernik??!!

Prawie Teściowa
chwytając za telefon – MÓJ!!! W piekarniku!

Z trudem zdławiłam atak nagłego chichotu.

Tu odbyła się krótka rozmowa telefoniczna i osoba z drugiej strony elektronicznego postępu naszych czasów została poinstruowana by natentychmiast wyłączyć piekarnik, sprawdzić żelazko, lodówkę, odkurzacz i uchylony balkon na niewiadomej kondygnacji.


Prawie Teściowa
– No… ale by było.
Ona – No… ale.
On włączając się do dialogu obu Pań z rezygnacją – No… ale będzie.
Prawie Teściowa – Będzie?
Ona – Co będzie?
On w dalszym ciągu tęsknie wpatrując się w zaokienny krajobraz – Dym…
Świat – ??????????
On – Bo to lipiec… w przyszłym roku.

Ciszy jaka zapadła zdawał się przeszkadzać jedynie stukot tramwajowych kół.

On – Pierwszy wolny termin.

Powietrze zgęstniało. Panie nadal łapały oddech.
Świat zamarł i zastrzygł uszami.

On nagle radośnie – Ale przynajmniej zdążymy ze wszystkim kotku!

W tym momencie wybuchłam strasznym śmiechem a wraz ze mną wszyscy pasażerowie i nawet pan o urodzie bagiennej. Jazda tramwajem świetnie robi na depresję i okolice. Mija kwadrans i już wiesz, że wcale nie jest Ci tak najgorzej i mało tego, w zaistniałych okolicznościach nawet nie wypada się smucić. Wszak inni mają gorzej. Zdecydowanie.

Międzyczasy i rozmaitości

Dobra. Najwyższa pora wstać, otrzepać tyłek i podlać tego kwiatka co jeszcze wyżył. Postanowiłam. Mam w najwyższej mierze dość własnej smuty i będę z nią walczyć. Choć odkryłam jeden niezaprzeczalny plus depresji – smuklejszą linię – aczkolwiek przyznaję, że zdecydowanie wolałabym osiągać obserwowaną zmianę gabarytu nieco mniejszym kosztem.

Przy okazji – póki pamiętam kto i którędy – pragnę gorąco podziękować wszystkim wyciągającym mnie za uszy i kończyny w górę. To naprawdę budujące, że nie zostaje się z tym wszystkim samemu sobie i czasem można komuś bezkarnie obsmarkać rękaw. Matce Whitney Houston też dziękuję. Bo czemu by nie.

Co się działo przez ten czas zasuszania kwiatów i pielęgnowania penicyliny na dżemie truskawkowym?

Lokator przeżył zarówno zajęcia przygotowawcze do Przedszkola, jak i Akcję Beret. Ośmielam się nawet spostrzec, że z oszałamiającym sukcesem.

Po pierwsze nieco może i dziwne, że skoro Przedszkole startuje od września, to zajęcia przygotowawcze organizuje się w ostatnim tygodniu maja, ale na pewno sama inicjatywa była mocno potrzebna. Choćby dlatemu, żebym wiedziała, od których Mamuś i ich cudownych Dziateczek trzymać się z daleka. Inaczej później szok zabiłby we mnie całą resztkę matczynej empatii i musiałabym zacząć mordować. Poza tym uroczo. Młody najbardziej zainteresowany był okazałym kącikiem motoryzacyjnym i szczerze oraz z oddaniem olewał wszelkie stworzenia dwunożne.

– Czy Pani Synek nigdy nie bawi się z innymi Dziećmi???
– Hmm… Owszem. Od siódmej do siedemnastej przez pięć dni w tygodniu w dwudziestoosobowej grupie w Żłobku. Po tym czasie znacznie bardziej ceni sobie święty spokój.

I ja mu się szczerze powiedziawszy wcale ale to wcale nie dziwię. Lubimy ludzi, czasem nawet tolerujemy nieletnich, a niektórych – zwłaszcza małą urokliwą Zofię z Lublina – nawet trzymamy za rękę w chwilach romantycznego zapomnienia, ale po tylu godzinach intensywnych interakcji społecznych, każdemu napotkanemu przedstawicielowi gatunku mamy co najwyżej ochotę odgryźć nos. Bynajmniej natomiast nie myślimy o dzieleniu się samochodzikiem bądź przepisem na ciasto rabarbarowe. Opcjonalnie.

Po drugie Akcja Beret, czyli tak naprawdę Akcja Nocnik, ale z uwagi na fakt rozmaitych zastosowań tegoż artykułu pierwszej i drugiej potrzeby oraz najprzeróżniejsze – a nie tylko jak nazwa wskazuje nocne – godziny użytkowania, przemianowaliśmy jak wyżej. I już. Obszczymur Domowy w rozkwicie. Mokre było już wszystko. Sufit nie wiem czy był bo nie sprawdzałam a teraz wszelkie badania będą już niewiarygodne. Za to podłoga, ściany, drzwi, łóżko i nawet komoda przyjęły sporą dawkę do analizy. W końcu się udało. Nie powiem, że było to lekkie, łatwe i przyjemne. Nie powiem również, że Akcja Beret nie jest w toku – bo jest jak najbardziej. Ale postęp jest olbrzymi i chyba oboje zrozumieliśmy o co w tym wszystkim chodzi. Młody, że jak się celuje do nocnika, Matka się cieszy i jest upragniony święty spokój. Ja, że jak się nie celuje, jest więcej frajdy. Przynajmniej dla niektórych.

A co u mnie?

Byłam na ten przykład w Lublinie. Zaprosiła nas AgA to pojechaliśmy. Co mieliśmy nie jechać. Mogłam się pokiwać w fotelu, pomiziać miękkie wszędzie kocury, pogadać albo pomilczeć, pooglądać albo posłuchać. Wszystko mogłam. Nawet w Nałęczowie byłam i kąpałam się w mineralnej. Młody pierwszy raz w życiu był na basenie a zachowywał się jakby nigdy nic innego w życiu nie robił, tylko moczył odwłok po aquaparkach. Fajnie. Bo bałam się, że spanikuje i rozedrze się na pół we wrzasku. Naprawdę nie chciało mi się wracać. Nic a nic.

W bonusie będzie zdjęcie. Zaraz wstawię, ale najpierw słów parę. Bo w pracy mieliśmy konkurs z okazji Dnia Dziecka. Każdy miał za zadanie przynieść swoje zdjęcie z zamierzchłego dzieciństwa, takie maksymalnie niepodobne do nikogo a już najmniej do siebie samego. Wszyscy grzecznie przynieśli po fotce i kryjąc się jeden przed drugim pokątnie skanowali pulchne policzki i chude łydki w zaciszu recepcji. Następnie otrzymaliśmy zestaw młodego komika, czyli nas w wersji ultra odmłodzonej a do każdej podobizny przypisany był numerek. Cały myk polegał na tym by poprawnie przypasować numerki spod zdjęć do obecnie pracujących tam dorosłych i nie dostać ze śmiechu skrętu kiszek. Ja to jeszcze jakoś w miarę ale koleżankę Kapustę jednogłośnie ochrzczono Laleczką Chucky, albowiem zaciętość w minie i spojrzeniu oraz fryzura były aż nazbyt zbieżne by móc ten fakt przeoczyć. Wygrać nie wygrałam – a wygraną były dwa bilety na dowolnie wybrany seans w kinie – ale za to dowiedziałam się, że od czasów przedszkolnych nie zmieniłam się prawie wcale. Tylko jedna osoba nie odgadła, że ja to ja. Aczkolwiek podejrzewam, że prawie również w tym przypadku robi znaczącą różnicę.

Coś

Od kilku dni myślę, że chyba powinnam coś napisać. Napisałam więc. Duże krągłe "coś" w tytule.

Nie wiem. Może pomoże i mnie odblokuje. Będę tak sobie na nie patrzeć aż mi się poukłada to co mi się snuje gdzieś po głowie. A potem znów będzie normalnie i będziemy mogli o tym zapomnieć.

Różni ludzie – ci bliscy, i ci dalsi, i całkiem odlegli – oczekują, że skoro zawsze przecież wstawałam i to w znacznie gorszych ich zdaniem sytuacjach, to i teraz powinnam być na powierzchni. Bo przecież niezatapialni tak mają. Więc teraz zapewne wydziwiam i przesadzam. Odwarkuję wewnętrznie, że przesadza się w kwietniu najlepiej, bo czerwiec to już lato.

Zacznę działać. Jeszcze trochę. Zbiorę myśli, otrząsnę się i jakoś to będzie. Mam
wprawę. Tylko teraz się czuję trochę jakbym nie miała skóry. Wszystko
mam na wierzchu i wszystko bardziej.

Rozumiesz?

To pisałam ja. Wenlafaksyna.

Jutro

Jest dobrze. Jest dobrze. Jest dobrze. Tak sobie powtarzam bo Alty mi kiedyś napisała, że jak coś powtórzę tysiąc razy to w końcu uwierzę. Nie wiem ile powtórzyłam bo nigdy nie miałam piątki z matematyki, ani tym bardziej cierpliwości. Niemniej jednak jest lepiej niż było, bo zaistniało w moim słowniku słowo jutro. A to już dużo.

Jutro mam wizytę u psychiatry. Pan doktor porozmawia ze mną o życiu i braku apetytu na nie, postara się mnie przekonać, że to chwilowe i da przepis na mało pyszne ale za to skuteczne tabletki. Niebieskie albo czerwone, albo żółte. W zależności od koloru depresji.

Jutro opowiem, że to w zasadzie nie o to nawet idzie, że spotkałam Jakuba (tak, TEGO Jakuba z początków bloga) i że nasze życia nagle się na powrót mocno roziskrzyły, zazębiły, otarły i rozminęły. Bo mimo, że wyglądało jakby wrócił, jakbyśmy wrócili i jakby wróciło… to najwyraźniej tylko dla mnie. Choć nadal mamy wspólnego kota, wspomnienia, masę nieporozwiązywanych supłów i wielką gulę w moim gardle. I że jak się czegoś nie zamknie w uczuciach, to potem tak jest. Bo to nawet nie to. Chodzi o całokształt. I o to, że prawnie zakazane powinno być posiadanie więcej niż jednej poważnej choroby, bo potem trzeba się albo spowiadać albo zamknąć i milczeć. No to milczałam. Nie spowiadam się z zasady. I o to, że nie jest łatwo a trzeba robić tak jakby było.

Jebło mnie takie wielkie pudło i przygniotło. Wyszło na wierzch wszystko co gryzłam w środku i przestałam się poruszać.

Ot tak.

Pustka idealna.

Wyjdę z tego, czemu nie. Tylko za każdym razem mam wrażenie, że jest mnie mniej i robię się coraz bardziej przezroczysta. Strasznie nie lubię pisać takich notek ale muszę to gdzieś wywalić bo mi się już zwyczajnie nie mieści. Jednocześnie czuję się żałosna i pretensjonalna ale wierzę, że Ci co mnie znają zrozumieją a reszta nie będzie się wymądrzać bardziej niż musi. Wiem, to wybitnie nie jest w moim stylu. W moim stylu jest przecież urwanie komuś głowy, nasikanie do szyi i odtańczenie mazura na przygodnie napotkanych genitaliach. Z przytupem. Ale teraz jestem tak cholernie miękka i rozsypana, że zwyczajnie nie mam siły. Nie chcę już musieć mieć siłę. Chcę móc być całkiem naturalnie słaba, delikatna, wrażliwa i dać sobie prawo do wszystkiego. Do pieprzonej depresji też. Albo zwyczajnego powiedzenia: pomóż mi, bo sama sobie nie poradzę. I nie wiem czemu nie potrafię.

Podniosłam sobie poprzeczkę do supermatki i dziwię się, że mam tylko 150 w kapeluszu.

Póki co jestem spiczniała jakaś. Nie wiem.
Może zamorduję kilka dziewic to mi się polepszy.
Tylko kto mnie kurka siwa teraz na noworodkowy wpuści…