Na dobry weekend

– Z pracą kiepawo…
+ No to tak jak u mnie.
Nie znasz dnia ani godziny.
– Nic tylko pryskać stąd czym prędzej.
+ Ej no nie gadaj bzdur…
Gdzieś tam musi być jakaś cywilizacja.
– To jak już wyśledzisz gdzie to daj mi znać 😉
+ Nie ma sprawy.
– A czemu Ty też masz z pracą problemy?
Myślałam, że chociaż w Empiku jest stabilnie…
+ Stabilny to jest dżem truskawkowy mojej lodówce… bo go nie lubię 😉

Po babsku

Tadaaaaaam
Mam je!
Wczoraj odebrałam moje zupełnie nowe, całkowicie fenomenalne, absolutnie pierwszorzędne i maksymalnie odlotowe OKULARY.
Zakochałam się w nich od pierwszej dioptrii.
Stare mi się… lekko znudziły i mocno zdezelowały. Wszak zestarzeć się mogły przez cztery lata ciężkiego użytkowania z lądowaniem w miejscach do tego kompletnie nie przeznaczonych. Pomijam wypadki mojego lądowania własną osobistą szanowną na nich albo usilne podgryzanie ich przez kota Dudusława (Dudusiem zwanego) albo też fakt wyprania ich w pralce w kieszeni ukochanych, wiecznie za dużych i utytłanych błockiem z mokotowskich pól bojówek. A ile razy zdarzało mi się o nich zapomnieć, zgubić i potem szukać z obłędem w oku, upuścić z dużej wysokości i błogosławić potem pomysł wyboru plastiku zamiast szkieł, wykąpać w górskim strumieniu i wyławiać konstelacją patyków zanim oddalą się z bystrym nurtem. Raz nawet znalazły się w lodówce i przeżyły… całe i zdrowe. Nie odłożę ich na półkę by się zapomniane zakurzyły i schowały w papierach i karteluszkach. Będę je nosić zamiennie… ale teraz na pewno zrozumieją moją babską naturę i fakt, że czasem trzeba po prostu coś zmienić… czy to w sobie czy na sobie. Zmiany, zmiany, zmiany…
Takie to ja lubię.
Ta zmiana ma nowy, elegancki, czarny futerał i niebieską ściereczkę do czyszczenia i ma piękny, powabny kształt i jest bardzo lekka i prawie przeźroczysta… gdyby nie ta delikatna czerwona niteczka wpleciona w oprawkę. Wszystko to razem sprawia, że patrząc w lustro myślę sobie ‚to zupełnie inna bajka’. Mała rzecz a jakże może odmienić spojrzenie – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Teraz mogę rzucać zalotne rzęs trzepoty zza okularów delikatnych jak mgiełka (kobieta powabna), ujawniać błysk w oku udając, że wyglądam inteligentnie (kobieta uczona) lub ciskać gromy i błyskawice w złości (femme fatale) do woli.
Wczoraj w tramwaju pewien pan uśmiechnął się do mnie tak, że aż lód stopniał na szybie. A na próbie wszyscy zauważyli zmianę i posypały się komplementy. Ech. Babsztyl ze mnie straszny i na komplementy nabieram się jak młoda foka na ławicę. Ale cóż. Czasem trzeba zapomnieć… i się… i o problemach… i dać sobie na luz, choćby wierząc w to, że ‚wyglądam dziś czarownicująco’. Jestem pewna, że to przez nowe okulary. I tej wersji będę się trzymać 😉

Pogodnego dnia

Marudnik prawie niezauważalny

Przydałby mi się mały poradnik dzielności…

Radzę sobie, ale… za dużo tych ale.

Tęsknię za Mopką i jej małymi kocimi łapkami, pomrukami, gruchaniem na dzień dobry, miękkością i ufnością spojrzeń na dobranoc.
Tęsknię do miejsc i do ludzi.
Do drzew za oknem znajomych i melodii kościelnych dzwonów punktualnie o 21.
Łapię się na tym, że wsiadam nie do tego autobusu… a ja już przecież nie jadę w tamtą stronę… już nie przejeżdżam dawnymi szlakami… nie przemierzam ścieżek
Przemykam się ulicami jak cień.
Praca, praca, praca, jakieś próby, jakieś spotkania, ludzie próbują do mnie dotrzeć a mi tak ciężko wyjść im naprzeciw…
Jak się wali to wszystko i po całości… równo z ziemią…
Nie ma już tak wielu rzeczy…
Ale będą inne…
Chcę w to wierzyć.
I choć wieczorami dopada mnie ten cały bolesny uścisk… to staram się… bardzo się staram cieszyć każdym nowym dniem, promieniem słońca, płatkiem śniegu na rzęsach…
Dobrze, że są ludzie, dla których warto się starać… jeszcze są…
Uśmiecham się prawie tak samo jak dawniej…
Prawie nikt nie widzi różnicy…
Tylko lustro

Jutro znowu zanucę sobie ‚jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie’ i uśmiechnę się… prawie tak samo jak kiedyś…

ps. ależ ja muszę być nudna 😉

Po prostu Bajka… i nie ma mocnych

Jeśli w danym punkcie stycznym wszelkiej czasoprzestrzeni istnieje jakiekolwiek, nawet pozornie nieistniejące, ryzyko wpakowania się w problemy lub zepsucia czegoś co właściwie zepsuć by się nie dało albo doznania urazów w miejscu absolutnie bezpiecznym i ewidentnie niegroźnym i przez zupełny i oczywiście całkowicie niezamierzony przypadek znajdę się tam ja… można obstawiać jak codzienny stolczyk pana Kazia w Ciechocinku, że będzie dym.
Bo ja generalnie we wszelkim pakowaniu się w kłopoty jestem jak ślepy koń w wielkiej pardubickiej – nie widzę przeszkód. Jeśli na całej linii komunikacyjnej tramwaju X istniał będzie tylko jeden przystanek z potencjalnie niegroźnym i atakującym tylko wtedy gdy ktoś go mocno zdenerwuje zbirem, to pewnym jak moja pustka w portfelu jest fakt, że wysiądę właśnie na tym przystanku i wnerwię go bezbrzeżnie pytając o godzinę a on właśnie w nocy przegrał swój ukochany czasomierz w karty.
Jeśli w promieniu całych kilometrów asfaltu i betonu na pobliskim blokowisku w pogodny, słoneczny, piękny dzień zdarzy się nieopatrznie wystąpić spod śniegu jakiejś jednej, zagubionej, mikroskopijnej wręcz i zamarzniętej w ślizgawkę kałuży, to można obstawiać jak totka, że właśnie na niej wywinę przecudnej urody orła i malowniczo rozczapierzę się na chodniku wywołując gorący aplauz, ogólną radość oraz zwiększając pieczołowicie pielęgnowaną i stale powiększającą się kolekcję siniaków na mojej własnej osobistej szanownej.
Jeśli komuś wydaje się, że czegoś w żaden sposób nie można zepsuć nawet przy olbrzymim nakładzie sił i środków, jak na przykład złamać solidnie wykonanego i służącego przez lata całe klucza francuskiego, to wystarczy, że da go mnie a ja bez żadnego problemu i użycia osób trzecich zrobię to przez przypadek i z rozbrajającym uśmiechem. Przypadki to moja specjalność. Te z języka polskiego również. Nikt tak jak ja nie potrafił odmienić pozornie nieodmieniających się słów.
Przypadki są mi nieodzowne jak totalne roztrzepanie i beztroska w sytuacjach pozornie bez wyjścia. Przypadki mogłabym mnożyć bez końca i wciąż byłoby mało: począwszy od wczesnych lat niemowlęcych i nauki raczkowania, gdy wraz ze ściągniętym ze stołu obrusem u cioci na imieninach dostałam w promocji niedopite kieliszki z ajerkoniakiem, których zawartość wchłonęłam błyskawicznie i bez szemrania; latach mocno przedszkolnych, gdy podpaliłam strych, na którym sama się schowałam wiejąc przed sąsiadem, którego wyrżnęłam w czoło szklaną butelką roztrzaskując ją w drobny mak (czoło niestety wytrzymało); wszystkie szkolne afery, dymy i zajścia ze mną w roli głównej, że dwa dzienniczki uwag na semestr nie wystarczały a moje nazwisko jeszcze długo po zakończeniu podstawówki śniło się po nocach nauczycielom w formie koszmarów; klasowe wagary w liceum, których byłam prowodyrką kończące się na komisariacie ‚bo barbakan nie jest żeby po nim tańczyć a z Zygmuntem III Wazą nie da się rozmawiać w suahili’; na studia spuśćmy zasłonę milczenia, bo tu trzeba by opisywać co trzecie zajęcia, co drugi egzamin, każdą imprezę czy wyjazd w teren; a na chwilach obecnych skończywszy, bo nawet siedząc sobie grzecznie w pracy przy biurku, gdzie cicho i bezpiecznie – przynajmniej chwilowo bo nie ma czifa, pisząc notkę do bloga, mogę sobie przez przypadek włożyć wieczne pióro do herbaty z cytryną albo zakorektorować kołnierzyk koszuli przed super ważnym zebraniem…

Bążur

Jak poprawić sobie humor za 60 groszy?

Nic prostszego…

– kupić sobie w Domu Towarowym Smyk odlotowy, kolorowy, żelowy długopis ze Snoopy’m i uśmiechać się każdorazowo gdy w biurze przyjdzie nam wypełniać jakieś papirusy

– w drodze do autobusu wstapić do piekarni i potem wchłonąć dwie gorące kajzerki pachnące tak cudnie, że mózg staje dęba i wywraca się na lewą stronę a klawiatura wietrzy się w uśmiechu

– wydać je w pobliskiej cukierni na pyszniutkiego i ogromnie tuczącego pączka, po czym z pełną świadomością i olbrzymim zadowoleniem przyswoić ten nadmiar wszystkiego co niezdrowe brudząc przy tym malowniczo pół twarzy lukrem

– kupić sobie na straganie wielkiego długiego żelka Haribo i mieć zajęcie dla paszczy na najbliższą godzinę (należy jednak pamietać by nie odbierać wtedy telefonów)

– w kiosku kupić zapałki, ułożyć je siarczanymi główkami malejąco i podpalić najwyższą – gwałtowna radość piromana zapewniona (nie polecane przy wietrznej pogodzie bądź deszczu)

– w sklepie papierniczym nabyć zeszyt szesnastokartkowy gładki, wyprodukować samoloty i urządzić w pracy bitwę floty powietrznej wykorzystując w tym celu wiatrak, kolorowe cienkopisy, korektor i wysokiego kolegę a samemu zająć się dowodzeniem z parapetu

– zakupionym papierem toaletowym radośnie udekorować poręcze klatki schodowej w najbliższym bloku lub rzucić rolkę z czwartego piętra trzymając tylko skrawek papieru i patrzeć jak się sytuacja rozwinie (potem należy pamiętać o sprzątnięciu ewentualnej makulatury recyclingowanej)

– wydać je na jabłko i wmawiać wszystkim, że to nowa dieta cud i wcale nie jest się głodnym i chudnie się w tempie iście kosmicznym i efektu jojo nie ma tylko efekt talii osy jest i w ogóle ach i och a potem śmiać się z ukrycia z koleżanek pędzących do warzywniaka po owoce jabłoni

– ofiarować je komuś kto potrzebuje ich bardziej niż ja…

Miłego dnia

Urlopowania ciąg dalszy, czyli kingsajz dla każdego

Grybów powitał nas śniegiem, śliskimi stromymi ścieżkami, drewnianymi domkami i mordownią o wdzięcznej nazwie Feniks (na rynku), gdzie odpowiednio fizjonomicznie przystosowane feniksy podnosiły się co jakiś czas z popiołów popielniczkowych mamrocząc coś bełkotliwego w pijanym widzie. Piwo Grybów za 2,50 można było ponoć pić dopiero po jakimś niezłym podkładzie alkoholowym z uwagi na niewielkie walory smakowe ale jak widać nie wszystkim to przeszkadzało. Ośrodek był położony dość wysoko jak na moje wymęczone nożki tak więc z wdzięcznością przyjęłam pomoc kolegów przy transportowaniu bagażu i sapiąc dziko pięłam się pod górę. Zamieszkałam w blokhausie B, przypominającym murowany barak. Z zewnątrz nie wyglądało to zbyt przekonująco ale w środku okazało się całkiem przytulnie. Trzyosobowe pokoje z łazienką, dobrze wyposażone i mało obsurne. Żyć nie umierać. Do wtorku mieszkać ze mną mieli koledzy, od wtorku koleżanki. Nie ma co – Bajka to się umie ustawić. Nie pamiętam już czy po przyjeździe zjedliśmy śniadanie czy od razu poszlismy spać, grunt, że od przeciągłego snu zimowego wybawił nas obiad i próba a potem jakoś wszyscy, mimo zmęczenia ruszyli na podbój Grybowa i lokalnych knajp. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez cały wyjazd. Bajka raczyła się kulturalnie to martini rose, to cin cinem bianco, to absyntem płonącym, to gorzką żołądkową, to kadarką, to kwiatem jabłoni. Inni raczyli się tym wszystkim oraz piwem Grybów, które dla mnie jednak było mocno nie do przyjęcia. Warsztaty chóralne upływały pod znakiem imprez, imprezek, tańców, hulanek, swawoli i… śpiewu oczywiście. Jedzenie było dobre (no może poza przypaloną owsianką), klimat jeszcze lepszy a humory dopisywały jeszcze bardziej niż piękna pogoda. Co dzień działo się coś nowego. Śnieżne rzeźby sypały się jak z rękawa – powstało igloo, w którym jego twórca spedził pół nocy ze świeczką budząc nas nad ranem dźwiękiem rogu; a to Pani Krystyna przestawiająca całemu światu swoje śnieżne, mocno obfite kształty i trwałą ondulację z ketchupem w miejscu sutków; a to lodowa mysz do złudzenia przypominająca misia z kultowego już filmu Barei. W przerwach od prób spacery i inne wycieczki, drzemanie w pokojach, gra w karty. Taka sielsko-wyjazdowa atmosfera. Pod koniec pobytu wybraliśmy się cała watachą na narty tudzież łwyżwy do Krynicy. Ja byłam w grupie łyżwiarzy. Wejście Bajki na lód… i rozpoczęła się komedia. Pozycja mocno rozdeptanej kaczki, ogólny brak równowagi objawiający się rozjeżdzaniem się nóg we wszystkie strony, nieskoordynowane wymachy rąk rodem z kreskówek, dzikie okrzyki bojowe. To tylko nieliczne z wielu atrakcji. Pocieszam się, że większość z nas jeździła podobnie. Lądowanie na bandzie sposobem ‚na glonojada’ przeszło do historii podobnie jak piruety wykonywane tuż przed efektownym plaśnieciem kupra na lód. Ale było super. Ogólna radość i śmiech. W Warszawie też musimy iść na łyżwy. W Krynicy zaliczyliśmy jeszcze pijalnię wód i pokrzepieni mogliśmy udać się na spotkanie z grupą narciarzy, by razem wrócić do Grybowa. Nieliczni tylko próbowali słynnej wody Zuber, której dość mocny aromat unosił się w pijalni i odstraszał ewentualnych konsumentów walorami węchowymi zbliżonymi do wody z sedesu. Podziwiam tych, co moga to pić. Nic dziwnego, że są zdrowi – im już nic nie zaszkodzi. Do Grybowa wróciliśmy wprost na imprezę. Dobrze, że korytarze były wąskie, bo nawet jeśli ktoś nie trzymał pionu mógł się trzymając ścian teleportować do pokoju. Wytańczyłam się i wybawiłam za wszystkie czasy.
Szkoda, że tak szybko minęło te 10 dni i trzeba było już wracać do domów.
W drodze do Warszawy, mieliśmy postój. Cały dzień spędziliśmy w Krakowie, gdzie odwiedziliśmy urokliwe zakątki, kościół, księgarnię, supertani bar mleczny (obowiązkowo) z pysznym żurkiem, kotletem schabowym, naleśnikami i szarlotką, galerię Mleczki, a na koniec uraczyliśmy się grzanym winem w przytulnej knajpie. Wszędzie chodziliśmy nucąc i śpiewając. Aż dziwne, że nikt nie wynajął na nas zbirów by nas skopali w ciemnej bramie. Widać ludzie potrafią byc bardziej tolerancyjni niż sądziłam 😉
W powrotnym pociągu wymienialiśmy się spostrzeżeniami i wrażeniami kulinarnymi z Krakowa. Nasza grupka z baru mlecznego miała najlepsze wspomnienia. Reszta – która wybrała inne lokale – miała mieszane uczucia. Jedno wiem na pewno… nigdy w życiu nie zjem czegoś co nosi nazwę Jalebi 😉

Do domu wróciłam pielęgnując liczne siniaki i miłe wspomnienia z wyjazdu.

Buziaki Bajkowe

I jak tu nie wierzyć w przesądy, czyli co się działo jak się bajka urlopować pojechała…

Zaczęło się od trupa.
Ja wiem, że komunikacja wszelaka nie pała do mnie uczuciem płomiennym i żarliwym ale żeby aż tak…
Wszystko przez ten piątek trzynastkowy, kiedy to wyruszaliśmy z chórem wyjców szaleństwem mi pokrewnych na podbój Grybowa. W zamierzeniach miały być to warsztaty, na których rozpracujemy do szczętu nieszczęsne Requiem aż się biedny Giuseppe w grobie z piruetem przewróci. Faktycznie podbój był, aż dziw bierze, że lawina nie zeszła od naszych ryków, kwików i pisków z piekła rodem. Ale po kolei…
Udało mi się spakować (sukces ogromny), wyjść z domu nie zapominając niczego, nie przycinając sobie drzwiamu kurtki, nie gubiąc kluczy i prawie nie klnąc a następnie na czas dotrzeć na miejsce zbiórki (sukces gigantyczny i prawie awykonalny), udało mi się nawet dotaszczyć bagaż o własnych siłach na dworzec, wdrapać się do wagonu i umościć się w przedziale. Po prostu pełnia szczęścia. Pomijam drobne wypadki nagłych dawek adrenaliny, kiedy to okazywało się, że kogoś brakuje a dopingowani z okien spóźnialscy ostatniem sił wskakiwali do ruszającego już pociagu. Ruszyliśmy o 20.30 z zamiarem znalezienia sie na miejscu ok 3 w nocy. Sześć godzin z hakiem. Normalka. I owszem wszystko byłoby w porządalu gdyby nie smutny fakt nagłego zaistnienia denata pod kołami naszego pojazdu szynowego. Nie wiem czy to wypadek, czy przedwalentynkowe samobójstwo w ten pechowy dzień, ale fakt jest faktem – trup stał się obecny. I staliśmy pod Piasecznem w dusznym pociągu ponad trzy godziny czekając kolejno na karetkę, policję i prokuratora to siedząc smętnie i ubolewając nad losem nieszczęśnika to próbując zmienić atmosferę włączając nerwową głupawkę, wzmacnianą przez niektórych trunkami mniej lub bardziej wyskokowymi. Bo przecież nie sposób przesiedzieć spokojnie takiego przestoju. Były nawet pomysły, żeby wezwać pizzę ale obawiam się, że zamówienie ‚do drugiego wagonu obok denata’ nie zostałoby potraktowane z należytym szacunkiem. Kiedy już wreszcie ruszyliśmy, wszyscy odetchnęli z ulgą. Jeszcze chwila w tym pociągu-widmo a jak nic zaczęłabym gryźć. Dalsza podróż przebiegała w miarę spokojnie, jeśli nie liczyć mocno wstawionych panów w przedziale obok i wyrwanego ze ścianki składanego stolika. Chciałoby się rzec: Kobiety, wino i śpiew + dla równego rachunku radośnie upojeni mężczyźni z gitarami. Nad ranem z nadal mocnym oczywistym opóźnieniem zbliżaliśmy się do stacji Grybów. Wszyscy zapakowali się w kurtki, płaszcze, czapki, szaliki i rękawiczki, przygotowali bagaże i w pełnej gotowości czekali na postój w tu niespodzianka… Maszynista postanowił zrobić nam siurpryz i zatrzymał się na (bagatela) kilkanaście sekund. Wysiąść zdążył dyrygent, jego żona i żona opiekuna chóru i tyle nas widzieli. Byliśmy wszyscy w takim szoku, że długo nikt nic nie mówił. Zmęczeni, zrezygnowani, głodni i wściekli dowiedzieliśmy się, że nastepny przystanek dopiero w Nowym Sączu. Żałowałam tylko jednego – że nie mogłam zobaczyć miny Hanasa (dyrygent), gdy został sam na peronie a pociąg z chórem na pokładzie odjechał w siną dal. To musiało być coś godnego uwiecznienia. Tak czy inaczej podróż trwała nadal. W Nowym Sączu wybiegliśmy na peron błyskawicznie i byliśmy gotowi nawet na skoki z okien byle by tylko wydostać się już z feralnego środka lokomocji. Wysiedliśmy i… akurat odjeżdżał nasz pociąg powrotny do Grybowa. Półtorej godziny w plecy. Myślę, że moja mina mogła świadczyć o skłonnościach psychotyczno-maniakalnych z tendencją do umiłowania seryjnych brutalnych morderstw z użyciem tępych narzędzi i blaszanych kubków. Tak przynajmniej się czułam. Z tego co zaobserwowałam nie tylko ja. Można sobie zatem wyobrazić jakie słowa padły kiedy przyjechał upragniony pociąg… i zatrzymał się na drugim końcu peronu. Wystarczy, że banda wściekłych chórzystów musiała zaiwaniać w trybie mocno i niejednostajnie przyspieszonym z całym bagażem niczym wyścigowe baktriany i dromadery po śliskim podłożu ciskając gromy we wszystkie strony świata i starając się utrzymać równowagę za wszelką cenę. Sądzę, że w tym stanie ducha moglibyśmy nawet dogonić uciekający pociąg i zlinczować maszynistę wtłaczając go na koniec do podokiennej śmietniczki ale na szczęście wszystkim udało się zdążyć.
Jechaliśmy na gapę z przeświadczeniem, że żaden kontroler nie podskoczy czterdziestce rozjuszonych entuzjastów śpiewu. Mieliśmy słuszne przeświadczenia.
Kiedy wreszcie stanęłam na dworcu w Grybowie, z miejsca pokochałam ten widok i mogłam odetchnąć z ulgą. Nareszcie.
Jeszcze tylko zadreptać pod górę do ośrodka i można odsapnąć.
Wszyscy marzyliśmy o kapieli, jedzeniu i śnie… w dowolnej kolejności.

Wyjazd zapowiadał się udany…

Boso… ale w ostrogach

Wczoraj był dzień zakupów. Po pracy autobus jakoś odruchowo nawet zawiózł mnie tam gdzie trzeba – jakiś szósty zmysł normalnie. Najwyraźniej wieczór mijał w stolicy pod hasłem ‚Wszystkie drogi prowadzą pod centrum handlowe’, bo tłum czaił się wszędzie. Jakoś jednak dojechałam i to bez zbytnich zagnieceń i namaczania. Na uszach mjuzik, na nogach wygodne glany – poloneza czas zacząć. Udałam się na szperactwo stosowane, czyli przebieżkę po sklepach. Należy szerokim łukiem omijać sklepy w których: jest pusto, jest pusto i muzycznie głośno, jest pusto, muzycznie głośno i sprzedawcy wyglądają jak zombie, oraz takie, z których unosi się niezbyt przyjemna woń sztuczności, drożyzny i jaskrawych barwników. Brrr. Miałam szczery zamiar kupić zimową kurtkę (bo obniżki wielkie a moja uległa wszem i wobec już znanemu nagłemu wypadkowi), piżamę (bo nie mam w czym spać) i jakieś ciepłe skarpety (mrozy przyszły a ja nie za dobrze się spakowałam w sobotę). Na szczerym zamiarze się skończyło. Po przejściu wszystkich mniej lub bardziej interesujących sklepów stwierdziłam brak kurtek, które chciałabym nosić (wszystkie były jakieś takie strasznie kolorystycznie bądź materiałowo niezjadliwe a jak już jakaś mi się zaczynała z daleka podobać, to przy bliższym poznaniu okazywała się mieć masę niepotrzebnych gadżetów typu nadrukowaną gwiazdkę albo inny badziew); brak piżam, w których potrafiłabym spać (jedna mnie urzekła, owszem, ale odstraszył mnie i zemdlił jej błękit, a inne nadawały się tylko do odegrania głównej roli w ‚Moulin Rouge’ – do domu rodziców się nie nadają) oraz brak ciepłych skarpet (wszystkie jakieś takie cienkie i niezbyt interesujące). W efekcie poczynionych obserwacji wysnułam wniosek, że mieszkańcy okolicznych blokowisk chodzą bądź bez kurtek, bądź w okrutnie zmysł estetyki raniących odzieżowych koszmarkach w dziwnych barwach i z festyniarskimi dodatkami. Śpią bez piżam (co w sumie preferuję ale tam gdzie obecnie mieszkam nie uchodzi) albo we wdziankach zapożyczonych z zaprzyjaźnionych agentur – panie; tudzież we wstrętnych śliskich bokserkach lub iście więziennych pasiakach przetykanych (o zgrozo!) srebrną nitką – panowie. Nie noszą też ciepłych skarpet tylko jakieś cienkie, plastikowe preferując najwyraźniej pielęgnację swego reumatyzmu nad ciepło i wygodę. Gdy tylko pomyślę o (dajmy na to) mężczyźnie we wściekle pomarańczowej kurtce z wyszywaną gwiazdką, w piżamie połyskującej srebrzyście w świetle gwiazd to już tylko jeszcze brakuje mu poliamidowych skarpet do pełni szczęścia. Przy takiej wizji uderzyłabym w rechot dziki i nieskrępowany. Prawdopodobnie długo nie mogłabym przestać sie śmiać. Tak czy inaczej zakupów planowanych nie dokonałam. Dokonałam natomiast nieplanowanych. Zadowolona jak dzika świnia w dżdżysty dzień wyszłam z centum handlowego z przecudnej urody bluzką z Kamelkiem by Mrówka (kocham ten sklep), sześciopakiem fig i stringów ze Snoopy’m w różnych konfiguracjach przestrzennych (nie mogłam sie im oprzeć) oraz z pudełkiem rafaello. Co mi tam takie drobiazgi jak kurtka czy piżama – ważne, że jest Snoopy. Nie ma jak zakupy. A teraz przez dwa tygodnie zęby w ścianę i ogryzanie tynku. A co!

Bajka potrafi