Święta spędziliśmy w Mamutowie. Była choinka, pod którą pląsał radośnie wyszczerzony Lokator a czasem można było zaleźć szeleszczące pakunki-niespodzianki, były pierogi i karp i wigilijna kapusta, którą uwielbiam i pożeram zapalczywie przez całe święta w ramach śniadań, obiadów i kolacji aż ujrzę dno garnka i Elvisa na prysznicowej zasłonce. Było trzeszczące w piecu drewno i chowanie się pod kołdrą przed nocnym chłodem.
Chyba pierwszy raz dotarło do mnie bardzo wyraźnie jak mocno postarzeli się moi Rodzice. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, bo w końcu Mamut zawsze był Mamutem z Zdzich Tateuszem. Gdzieś jednak powoli i nieuchronnie dociera do mnie, że nikt nie jest wieczny. Całkiem egoistycznie rzecz ujmując – szkoda, bo fajnie byłoby miec komfort stałości i niezmienności, pomimo lat, zmarszczek i pokrętnych ścieżek losu. Obiektywnie jest jednak tak, że poprzez ulotność i przemijanie, bardziej doceniamy to co tu i teraz. Bo przecież w końcu dorastamy. Mamy już czas i cierpliwość dla siebie wzajem, nauczyliśmy się wreszcie rozmawiać i słyszeć, łączą nas wspólnota Dzieci i doświadczeń, które Oni jeszcze pamiętają, a my właśnie poznajemy. Ale też coraz wiecej do nas dociera.
Nie lubię świąt hodowanych, takich z obowiązkiem, zarżnięciem się w sklepowej kolejce i ze ścierą na parapecie. Z nieustannym narzekaniem i pośpiechem. Lubię święta wewnętrzne, z dostrzeganiem, że gdy zmrużyć oczy, latarnie za oknem zamieniają się w snopy świateł. Z czasem bez tramwaju, metra, pracy, ze świętym wyborem jak spędzę swój wolny czas i z kim się nim podzielę.
Mało wesołe były te święta. Schorowane, kaszlące, trochę bez sensu goniące własny ogon. Dzięki światłowodom i innym takim za Allegro, bo przynajmniej miałam szansę na prezenty, inaczej obdarowałabym bliskich mandarynkami i ewentualnie paczką rajstop. Jasne, że ze wszystkiego by się cieszyli, a nawet z niczego, bo pamięć, bo symbol. Tylko ja nie bardzo jakby. Lubię te uśmiechy i te zaskoki. Nic nie poradzę. A już najlepiej jest wyszperać coś, co pamiętamy z fragmentów rozmów czy wspomnień, że ucieszyłoby najbardziej. Zwyczajowo już od listopada nawiedzam bazarki ze starociami, małe sklepiki z 1001 drobiazgiem, antykwariaty czy inne pomysłownie. Czasem można mieć masę frajdy i nie opustoszyc portfela do imentu. Polecam.
Ale o czym to ja miałam? Ach…
W świętach najprzyjemniejsze jest chyba jednak to błogie poczucie zasłużonego lenistwa. I nawet jeśli żłobek nagle okazuje się być otwartym tylko do piętnastej.zero (bo przecież wszyscy normalni rodzice przed świętami mają wolne… chyba znam samych nienormalnych… a zakłady pracy wprowadzają promocyjne godziny pracy 10-14… hmmm) i w związku z tym zostawiamy Lokatora u Dziadków na cały tydzień (bo dość trudno byłoby spędzać ćwierć dnia w środkach komunikacji miejskiej bez dobrej książki, za to z wyraźnie i wściekle znudzonym dwulatkiem), to przecież nie ma tego złego. Któż inny jak nie Dziadkowie zafundowaliby mi tym samym cały tydzień wspaniale i do wypęku przespanych nocy, ciesząc się przy tym sami bo starczy, że Lokator sie uśmiechnie, a już Apcik i Jadziek* (w obywatelskim dialekcie Babcia i Dziadek) cali Jego.
Po świętach zaś już tylko kilka luźniejszych dni i już mamy 31. Zleciało. Tyle wydarzyło się w ciągu tego roku, że aż trudno uwierzyć, że zdołał to wszystko pomieścić. Na pewno był przełomowy. Trochę złego przyniósł, trochę dobrego. Więcej nawet niż trochę. Skupię się bardziej na dobrym, to złe zblednie i może da się namówić na zabawę w chowanego w piwnicy. Albo chociaż upchnąć w szafie.
Tymczasem myślę sobie o swoim całkiem nowym postanowieniu na ten najbliższy: Więcej pisać.
Mam nadzieję, że pomożecie, bo chyba zdziczałam nieco.
No i chciałabym napisać wreszcie tę książkę. Trzebaby też zapisać się na angielski i zobić prawo jazdy póki Firma ma chęć inwestycji i wsparcia. A najbardziej ze wszystkiego to mieć więcej czasu dla samej siebie. Żebym się na nowo polubiła i miała więcej cierpliwości do świata. Przyda się jak nie wiem co.
A Wy macie jakieś noworoczne postanowienia?
Od razu dodam, że "nie zabić sąsiada siekierką" się nie liczy.
Dobra, kończę. Przyszła Haluta (kaszle okrutnie) z Bratem (wprawdzie nie kaszle ale zapewne da się to naprawić), nieco później ma zawitać do nas Dodo The Nielot (jeszcze nie wiemy z jakim odgłosem). Posiedzimy, pogadamy, może pójdziemy do parku popatrzeć na fajerwerki, a może zwyczajnie obejrzymy po raz 1583 Pretty Woman w telewizji. W końcu jeszcze w tej konfiguracji na Rysia i Żulietę nie patrzyliśmy.
No… i akurat zagrzał się barszczyk.
Trzymajcie się ciepło. Do zobaczenia za rok 🙂