No dobra. Chwilę mam więc opiszę to i owo. Ratalnie. Generalnie z całej wyprawy najbardziej męcząca była podróż autokarem. Nie pakowanie się pospieszne pomiędzy jednym ‚bababa’ a drugim usiłowaniem ściągnięcia matce spodni, bo przecież siedzenie jest dla mięczaków. Czy Ty aby Synek nie za często wstajesz? Nie mógłbyś jeszcze moment posiedzieć w swoich pięknych spodenkach rozmiar 80 (jak to sie stało, że jeszcze przed chwilą były 56 i głównie leżały a nie migały mi przed oczyma w drodze do kuchni) i poczekać aż mama spakuje klapki, koszulki i reczniki? Nie bardzo. Wiedziałam. Nawet nie wiem czemu w ogóle pytam. Przecież i tak jasne jest jak słońce, że w bagażu podręcznym zamiast chusteczek higienicznych znajdę białego klocka z plastiku. Prawda? Dobrze, że choć dajesz mi Synu coś w zamian. Nie powiem, że z taką pamiątką łatwiej Cię zostawić ale przynajmniej będzie co głaskać w nocy, gdy okoliczne chrapanie wejdzie już w crescendo.
Popołudnie w autokarze, wieczór w autokarze, noc w autokarze, ranek w autokarze i już w południe jesteśmy na miejscu. Bagatelka. Dwie godziny do zakwaterowania a potem dzika gonitwa konkursowa. Co przedtem? Kręgosłup w chińskie es, za to nogi sztywne jak słupy. Bo nie było gdzie ich wyprostować. Postoje co cztery godziny to absurd oczywiście ale skapitulowaliśmy gdy na pierwszym z cyklu nieplanowanych Pan Kierownik (koszmarny facet z jedną wielką frustracją zamiast mózgu) zaparkował przy lesie. Noc, zero świateł i potykający się po omacku chórzyści usiłujący nie wleźć jeden drugiemu na głowę. Urocze, doprawdy. Reszty grzecznie doczekaliśmy. Tylko pozycje na ‚trzymam, trzymam i jeszcze nie puściłem’ świadczyły o wielkim stresie dla naszych pęcherzy. Przezornie nie piłam zbyt wielu płynów. W efekcie gdzieś w okolicach drugiej zaczęło mnie suszyć. Pokonując pozwijane na podłodze i siedzeniach wszelakich w rozmaite esy floresy ciała dobrnęłam do butelki mineralnej i prawie ją połknęłam. Korek na szczęście uprzednio odkręciłam.
Ciała spały wszędzie. Po kanapkę trzeba było balansować na oparciach i uprawiać dziką woltyżerkę bez uprawnień. Jedne ze zwłok obudziły się gdy minęliśmy granicę z Niemcami (kontrola weszła, sprawdziła czy tożsamość nam się zgadza w dowodami, spojrzała spode łba i poszła) i oburzyło się, że ‚straszne te drogi szwabskie – cicho, nic nie trzęsie, żadnych dziur – normalnie spać nie można’. Rano wjechaliśmy do Holandii i pierwsze co nam się rzuciło w oczy to fakt, że w tym kraju nawet krowy stoją równo i w rządku. I są czyste. Podobnie jak reszta otoczenia. Chciałabym móc to samo powiedzieć w drodze powrotnej wjeżdżając do siebie. Ale na to przyjdzie chyba jeszcze poczekać z wiek. Albo dwa.
Mijaliśmy rzędy domków z olbrzymimi oknami bez zasłon i kotar za to z pięknymi dekoracjami, sprawiającymi, że każde z tych siedlisk było inne, wyjątkowe. A jednak tworzyły całość i pasowały do siebie jakby nikt nie mógł nigdy wymyślić niczego ładniejszego. Z ogródkami i ogródeczkami w każdym dostępnym fragmencie ziemi, z trawnikami bez psich kup za to z roślinami, których nazw nawet nie próbowałam później powtórzyć, z kanałkami, stawami i szklarniami, z mnóstwem przestrzeni zagospodarowanej we wspaniały sposób, z milionem rowerów i trylionem innych rzeczy, które wzbudzały nasze ‚ochy’ i ‚achy’, a których nie sposób opisać w przerwie na kawę. Po prostu odurzyły mnie te całe Niderlandy. Jest do czego wrócić. Może kiedyś.
Bywało zabawnie. Głównie w drodze właśnie. A to Wojtek – najwyższy człowiek chóru – zgubił but i dopytywał się rozgłośnie:
– Kto znalazł kajak… męski, brązowy, lewy?
To znów zachwycił się mijanym olbrzymem – szklanym budynkiem Nationale Nederlanden ciągnącym się ponad szosą:
– Ludzie kochane! Okna w podłodze? Z widokiem na autostradę?
Albo też gdy już żegnaliśmy się z naszą noclegownią i Łukasz teatralnym szeptem zagadnął mnie na stronie:
– Ej, przyjedziemy tu jeszcze kiedyś?
– Nie wiem – odparłam – a co?
– Bo nie wiem czy sprzątać w pokoju.
Wiatraki, tulipany, kawiarenki, stoiska z chodakami, tramwaje, wędkarze i barki mieszkalne na kanałku, otwarte okniennice, wykusze i balkony, coffee shopy i żelki haribo w smakach, których nie znałam, fanta porzeczkowa i wanilia w coca-coli, ludzie pozdrawiający cię na ulicy i uśmiechający się bez pytania o drobne na piwo, Bas, kolega Mai, nasz samozwańczy przewodnik i najwierniejszy fan, huśtawki i ściganie się z Małą przez powietrze, kasztany i żołędzie pod nogami, mycie chodników, przedszkola na maksymalnie dziesięcioro dzieci, słodycze, rzeźby industralne i dziewczyna z perłą, różowa ulica, torelancja przez największe ‚te’ jakiego w życiu doświadczyłam, czyste toalety i koszmarna oszczędność wody, napowietrzone prysznice, pod którymi nie da się spłukać szamponu, piętrowe łóżka w hostelu, wygodne jak diabli, dobre jedzenie z dojmującym niestety niedosytem warzyw, kwaśny jogurt z owocami, ziemniaki z kwaszoną kapustą, masło orzechowe, dom jak z klocków lego, ludzie popijający kakao na ławeczkach przed domami, instynkt stadny i życzliwość, kozy, konie i kucyki, uśmiechy i inna kultura, ciasto ryżowe na skwerowej ławce, parki i alejki, plaża nad morzem, puszczanie latawców, muszelki upychane po kieszeniach, mewy karmione serem pleśniowym, dom seniora pomylony z restauracją, porządek i dbałość o szczegóły, rysunki dzieci i widoki na ogród za domem, przestrzenność, przepiękne kościoły z akustyką, o której może marzyć tylko muzyk i w których szept potrafi zabrzmieć jak okrzyk, forte fortissimo chóru z Moskwy i najpiękniejsza dyrygentka z Litwy, trudności w wymowie i lekkość myślenia, kolorowość rzeczy i ludzi, wysokie ceny i komfort życia, wymagania, odległości i podróże.
Kiedyś była, pamiętam, taka reklama filmów kodaka: ‚ratunku! ktoś ukradł mój kolor!’ Teraz już wiem gdzie mieszkają te wszystkie skradzione tęcze. Być może to efekt nagromadzenia zbyt wielu rzeczy w zbyt krótkim czasie ale stanowczo zbyt mało widziałam nie pasujących mi rzeczy, bym teraz mogła sobie cokolwiek przypomnieć i zbyt wiele barw by wracając do Polski przez cudne przecież pola rzepaku, nie mieć wrażenia szarości. Zdumiewające jak punkt widzenia potrafi się zmienić. Zanim nałożyłam pierwsze okulary nawet nie sądziłam, że ostrość potrafi być większa. I to aż o tyle. To wszystko robi wrażenie. I chyba nawet bez specjalnych starań. Oni po prostu są inni. Taka inność to moje podświadome marzenie pseudopatriotki. Bo chciałabym móc pomyśleć, że u Nas jest fajniej. Niby jest. Ale z innych powodów. I nie są one związane z narządem wzroku. Raczej z taką małą pompką, zwaną sercem, przez którą tak gnałam do Domu. Oczy mojego Domu powiedziały: jak dobrze, że już jesteś. I zaraz potem: spójrz tylko, nauczyłem się klaskać… Też się cieszę – wyszeptałam Mu wprost do ucha.
– Co piszesz?
– Notatki do notki.
– Do czego?
– Do notki, którą napiszę po przyjeździe.
– Mogę zobaczyć?
– Nie rozczytasz bo niewyraźnie.
– A to po holendersku jest??
________________________
Ps. Lenn – tam czystość nie jest sterylna jak w Niemczech. Raczej przytulna. Całkiem inny klimat. Bez porównania.