Dziurawe szczęście

Ludzie mają to do siebie, że różne rzeczy kolekcjonują. Jedni bardziej inni zaś mniej świadomie ale fakt jest faktem – każdy coś tam skrzętnie gromadzi. Są tacy co mają kolekcje motyli i pocztowych znaczków (aczkolwiek kiepsko się na to wyrywa lachony, więc z reguły to sami desperaci albo – bez urazy – tacy co to wyglądają gorzej niż stuletni klaser po dziadku. Są też tacy co udają, że nie zbierają nic ale faktycznie to zbierają wszystko, bo – jak mawia Mamut – ‚to się zawsze może jeszcze kiedyś przydać’. W efekcie można potem znaleźć w domu w rozmaitych schowkach najprzeróżniejsze rzeczy, które poza zapewnianiem lokum kolejnym zbiorowiskom roztoczy,
są kompletnie nieprzydatne nikomu i niczemu. Taki to już swoisty urok pierdół naszych powszechnych. Przy tym im bardziej się kto zapiera, że nie kolekcjonuje nic poza sennymi marzeniami o Andżelinie Pełna Warga tudzież Bradleju Łydce Z Przeszkodami, tym więcej ma na pawlaczu czy stryszku… albo pochowane po szafko-kątach.

Jako brzdąc niereformowalny a rozdarty do granic wytrzymałości sukienek (bleah) zbierałam kolorowe szkiełka. Wypychałam nimi kieszenie (nie tylko swoje nawet) a następnie przenosiłam w miejsca_tylko_sobie_i_lichu_znane. W razie wpadki, czyli mamucinego nalotu, udawałam, że to nie moje, nie ja, i w ogóle jak ona mogła tak pomyśleć o swoim najgrzeczniejszym pod słońcem dziecku. Potem z tych szkiełek robiłam wdzięczne mozaiki, którymi przykrywałam… owadzie grobowce. Bo jak wieść gminna niesie Bajka w wieku przedszkolnym zpecjalizowała się w pogrzebach.

Potem przyszedł czas na zbieranie guzików (choć mi wszyscy wmawiali, że to dziurawe szczęście i ‚się nie powinno bo coś tam’), ręcznie robionych (osobiście zresztą) plecionek, długopisów i indiańskich skalpów. Indiański skalp był tak na serio jeden i to w dodatku nie do końca prawdziwy, bo zrobiłam go kiedyś na zajęciach plastycznych by zaskoczyć Panią Z Kucykiem co to nas uczyła malować, rysować i ‚nie pluć na godło’. Udało się aż zanadto bo nieomal dostała palpitacji serca. Nigdy już nie patrzyła na mnie tak jak dawniej. Ale reszta patrzyła na mnie z uznaniem bo rura z niej była straszna (nie ujmując nic przedmiotom natury kanalizacyjno-hydraulicznej) i poza dobieraniem kolorów do pędzli miała swój własny przepis nawet na stąpanie po korytarzanych klepkach. Generalnie super.

Potem już nie pamiętam co kolekcjonowałam ale obecnie doszłam do wniosku, że mam fioła na punkcie kubków, kubeczków, kubasów i filiżanek. W dodatku nie było to do końca tak, że sama zaczęłam je zbierać. Po prostu ten dostałam od kogoś, tamten od kogoś innego, tę znalazłam, ta to pamiątka ‚z’, a ta to pamiątka ‚po’. Nawet ze szpitali mam ‚firmowe’ kubeczki. W sumie jest tego trochę i jeszcze chwila a z domu mnie wyrzucą bo już nie ma gdzie fajansu trzymać. W dodatku sama się łapię na tym, że z każdego miejsca, w którym jestem, przywożę sobie jakiś kubek. I żadnego chyba nie kupiłam. Ani nie zawłaszczyłam. To dobiero. Rety. Grunt to mieć dobrego bzika. Najgorsze tylko w tym wszystkim jest to, że i tak ciągle piję z ulubionego, obszczerbionego i wyliniałego z ceramiki, niebieskiego (kiedyś) kubka z obtłuczonym, najwygodniejszym na świecie uszkiem, i nie wiem co będzie, jak mi się nie daj kurka siwa kiedyś stłucze 😉

W Mamutowie

– Wstawaj!
– Przecież nie śpię
– Aha, akurat bo ci wierzę
– Przecież nie rozmawiałabym z tobą przez sen
– Ja tam nie wiem. Wszystkiego można się po tobie spodziewać
– Kurcze, rozgryzłaś mnie. Maiłam przygotowane odpowiedzi
– No widzisz. Idę do sklepu, chcesz coś?
– Hmm… Mleko, żółty ser, chlebek, sok z czarnej porzeczki i wyborczą… I może jeszcze tę dobrą czekoladę z chrupkami
– Miałaś powiedzieć, że nic!
– To po co pytasz?
– Właśnie nie wiem 😉
– Wyrodna matka
– No, ale jaka cwana
– I tak byś nie zapamiętała?
– Lubię jak idziesz ze mną
– Chciałaś powiedzieć ‚toczysz’
– Oj nie będziemy się bawić w słówka, trzeba zjeść śniadanie
– A propos. Koty poobgryzały winogrona
– Żartujesz?!
– Gdybym żartowała opowiadałabym dowcipy
– Ale że dosięgnęły?…
– Dosięgną wszystkiego. Ostatnio jeden nie mógł wyjść z rynny
– Skubane… Myślałby kto, że je głodzimy
– Miska pełna. Widać wolą wegetarianizm 🙂

A ty na pewno chcesz mieć tu ten termometr?

Nie wiem jak to jest ale zauważyłam ostatnio dwie prawidłowości. Dość wyraźnie nawet. Po pierwsze, odkąd wyglądem bardziej przypominam plażową piłkę z przygodnymi odnóżami niż Bajkę sprzed znacznego uwypuklenia się Obywatela, o wiele częściej widać co jadłam na obiad. Wszystko, co do tej pory, jeśli miało upaść, spadało na ziemię, teraz zatrzymuje się na tym lokatorskim Nautilusie. Po drugie zaś, co pamiętać powinnam jeszcze z dzieciństwa, ale w myśl zasady o maśle i postępującej z wiekiem sklerozie, mi umknąć raczyło, barszczyk czerwony – a ściślej mówiąc jego spożywanie łakomie prosto z garnka – to absolutny pewnik dla ‚przeglądu tygodnia’ na koszulce. Ślady zostawia zupne bydle jak nie wiem co. A jak się połączy te dwa aspekty mojej rzeczywistości to nam wyjdzie ciężarówka z brzuchem utytłanym w purpurze. Zawodowo. A już najlepsze jest wtedy, gdy całkowicie nieświadomym tej całej zaciekowej szopki na odzieniu, otwiera się drzwi Temu Co Zawsze Puka Dwa Razy. I jeszcze nas zastanawia co ten listonosz taki dziwny. Bo po badawczym i nieśmiale wytrzeszczonym ‚dzydbry’ Pan Z Torbą mocno się speszył, potem spytał czy dobrze się czuję, zlustrował mnie od góry do dołu i grzecznie się wycofał. Dopiero na chodniku dogoniłam go i zadając takież samo pytanie odebrałam pocztę, z którą do mnie przybył. Wyglądał na przerażonego. Dziwne to wszystko było bo nie sądziłam, że ze mnie aż taki potwór. Ale tylko do czasu gdy w lustrze zobaczyłam ukochany barszczyk… tworzący rozległy kontynent na moim osobistym podręcznym bębenku. Fajnie, co? Nie mogłam przestać się śmiać dobre 15 minut. Biedny listonosz. Teraz już na pewno będzie mnie omijał z daleka. W końcu ranny niezbyt często uśmiecha się beztrosko na powitanie.

A w ogóle to chciałam powiedzieć, że lubię reklamy Plusa.

Wyjadacz Garnkowy

Notka o chomiku

Wróciłam. Wczoraj w nocy. Zmęczona, zapyziała od nadmiaru PKP i wściekła na latarnie. Bo nie świeciły. Standardowo. Zawsze gdy są najbardziej potrzebne to mówią ‚olewam nie robię’. Generalnie wyjazd (który na szczęście już się zakończył) na pewno zapamiętam. I raczej nie w charakterze wypoczynku i rekreacji. Może raczej jako wczasy odchudzające połączone z wyziębianiem w tempie marszobiegu. Taka nieustanna polka kurcgalopka z miejsca na miejsce z racjami żywnościowymi obliczonymi na dietę cud. Ciągłe uroki kolejki SKM, do której zawsze trzeba było dobiegać i tak jednak wydają mi się niczym w porównaniu ze spaniem w pełnym opakowaniu pod kołdrą i kocem z szalikiem na szyi a ręcznikiem na głowie. Aż dziw bierze, że jeszcze mówię. Tak poza tym to od lat myślę – i w tym przekonaniu się utwierdzam – że Trójmiasto jest piękne i chciałabym tam mieszkać. O ile oczywiście przejdzie mi platoniczne uwielbienie dla Krakowa i Wrocka-klocka. Szkoda tylko, że kompletnie nie było czasu by choć na godzinkę spotkać się ze znajomymi. Miałam ambicję nawiedzić Pechulca a następnie Lenn i Kiszczuna z resztą ferajny. Tymczasem ze zmęczenia po całym dniu usypiałam z nosem w herbacie a z czasu wolnego zostało akurat tyle by się wylulać w wuce. Dość pospiesznie. Ale i tak sądzę, że mogło być gorzej. W każdym razie gdyby nie nasza chóralna dżi_aj_dżejn, czyli Kasia, wszyscy ocknęlibyśmy się z ręką we wspólnym nocniku. I to godzinę spóźnieni na śniadanie. Ta kobieta to mój idol. Wysnuwaliśmy nawet pewne podejrzenia, że albo wciąga nocami amfę albo ma nadczynność tarczycy w komitywie z nerwicą natręctw. Ale tak na serio to ma tyle siły i energi, że spokojnie możemy zrobić prywatną elektrownię atomową. Tylko jeszcze trzeba ją przekonać, by chciała to wszystko robić dalej. Ja w każdym razie pozostaję pod nieustającym wrażeniem. Coco jumbo i do przodu. Serdeczne dzięki za organizację. Zapanować nad takim burdelem na kółkach to sztuka nie lada. No, ale jakoś poszło. W domu pamiętam, że zakochałam się w prysznicu. Nie pamiętam czy z wzajemnością bo obudziłam się rano. Już w łóżku. Dawno nie było mi tak dobrze. Czy już wspominałam, że wielbię żarliwie i z dawna wynalazcę tego artykułu pierwszej potrzeby? Jeśli nie to teraz ma to na piśmie. Szkoda tylko, że jakiś mglisty czas temu zżarły go robale.

Z ciekawostek przyrodniczych to zacytuję napis na murze obok sklepu zoologicznego, który mnie urzekł na całej linii, a który to spostrzegłam podczas okazjonalnego zwiedzania gdańskich duktów:

‚Prawdziwy chomik musi zrobić w życiu trzy rzeczy – najeść się, wyspać i zdechnąć’

Boskie.
A jaka odpowiedzialność 😉

Ps. Nielot, Lojcia – fajnie było was zobaczyć. Mam nadzieję, że słuch wytrzymał. Kata – dzięki za zainteresowanie wynikiem tego zbiorowego wycia. Doceniam 😉

Sopot, odsłona druga – rzeczowa

Generalnie czas mamy wypełniony szczelnie i samopasów raczej nadmiaru nie stwierdzono ale…

zainteresowanym i autochtonom podaję namiary gdzie, co, jak i dlaczego tak beznadziejnie.

Dziś rezydujemy w Kościele Św. Jerzego na ulicy Kościuszki 1. Od jakiejś 13.30. Od 15.45 do 16.00 mamy przesłuchanie konkursowe w kategorii muzyki sakralnej. I tu kciuki proszę zaciskać najmocniej bo będę męczyć się, szanowne jury i okoliczne ptactwo. Mam nadzieję, że owocnie. Potem o 19 mamy tam koncert z szeroko pojętej ludowizny.

W sobotę natomiast przesłuchanie mamy od 12.30 do 12.45. Kategoria – muzyka ludowa. Kościół ten sam. Potem jeszcze o 16.30 próba w Operze Leśnej a od 18.00 do 20.30 koncert finałowy (wjazd 5 złotych). Z ogłoszeniem wyników…

Już się boję

Tour de Bajkonur

Drugi koncert wypadł o niebo lepiej. Całe szczęście bo bez wątpienia spadłoby nam morale. Z wysokości niezłego odrzutowca. Kościół na Krakowskim Przedmieściu okazał się przytulny i wymarzony dla nas pod względęm akustycznym. Publiczność też dopisała. Dziękuję zwłaszcza tym, co przybyli mimo braku czasu i nadmiaru przeziębienia. Ale jak usłyszałam ‚w końcu druga taka szansa by usłyszeć Bajkę w dziewiątym miesiącu może się nie powtórzyć’. Faktycznie. Raczej nieprędko.

No ale to było we wtorek. A dziś? Dziś był dzień ze wszech miar męczący. Z czystym sumieniem mogę zaliczyć go do swoich osobistych koszmarków. Po pierwsze musiałam wstać o 4.00. Tak, to nie pomyłka. O czwartej. Przyjmując za normę, że przed północą usnąć zazwyczaj nie potrafię, tworzy to pewien obraz sytuacji. I zaistniałych trudności. Najpierw oczy odmawiały posłuszeństwa. Potem, gdy już udało mi się zlokalizować powieki i przykleić je plastrami do brwi, chciałam umyć twarz szamponem. W końcu niby wiem,że to też jakaś myjka ale jednakowoż preferuję żel tudzież mleczko do facjaty. Przynajmniej nie szczypie w oczy. Jakoś się jednak udało i po wyczerpującej porannej (wybitnie) toalecie a następnie błyskawicznym wciągnięciu do żołądka miski musli a na grzbiet plecaka, udałam się w podróż. Plecak, torebka, strój chóralny i reklamówka nie przerosły moich możliwości ale nie będę ukrywać, że nie było blisko. Przerosła je natomiast wizyta w maksraczu na Dworcu Centralnym, gdzie o szóstej (prawie) udałam się celem zanabycia kubka herbaty, o którym marzyłam od dwóch godzin. Przybytku tego nie znoszę bardziej niż mojej licealnej geograficzki i to z podobnych powodów – obskurnie, brzydko i śmierdząco (wyżej wzmiankowana pani charakteryzowała się przy tym daleko posuniętym debilizmem absolutnym). Ale gorąca herbata na Centralnym w Warszawie jest znana z tego, że albo jej nie ma w promieniu rozpaczliwego rzutu podręcznym bagażem, albo kosztuje 3,99 za 0,2 mililitra. Wybór jest więc tylko jeden – Szczurlandia. No trudno. Cóż robić. Wchodzę (obowiązkowo na wdechu), staję w kolejce (tak… o szóstej rano była tam kolejka), staram się przy okazji nie pozbyć jakoś przypadkiem bagaży. W końcu miła pani z niewyspanym mocno uśmiechem (biedaczka) lustrując to moje obciążenie zewnętrzne to wewnętrzne zadaje mi to ważne pytanie:

– W czym mogę służyć?
– Herbatkę poproszę
– Ciasteczko?
– Nie. Herbatkę
– A może jajecznicę? Mamy teraz takie fajne…
– Tylko herbatkę… Proszę…
– Hmmm. No dobrze!

O rety! Zwiędłam. Gdyby nie to, że byłam tak drastycznie zmarznięta, senna i pragnęłam tylko kubka gorącej herbaty za cenę różną od sumy mojego zwyczajowego śniadania, uciekłabym stamtąd wrzeszcząc dziko i używając wyrazów uznawanych powszechnie za nieprzystające kobiecie w moim stanie. Nawet bardzo wzburzonej.

Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Jak to pociąg. W Gdańsku byliśmy po 11. Potem jeszcze tylko kolejka SKM i… Sopot. Zobaczyłam łóżko i padłam. Zasnęłam chyba nawet przed lądowaniem na pod poduszce. I może to i dobrze. Przynajmniej ominął mnie pierwszy szok na widok warunków w tym ‚hotelu’. Bo to miał być hotel. Chyba jednak tylko w założeniach. Ale nie marudźmy zanadto. W końcu perspektywa letniej kąpieli w gumiakach pod prysznicem, na który strach nawet spojrzeć, to jeszcze nie tragedia. Gorzej, że drugi szok nie ominął niestety problemu ogrzewania. A raczej jego całkowitej nieobecności. Stwierdziłam natomiast dojmujący chłod z powodu szklanej wiaty zamiast frontowej ściany, cieniznę reszty ścianek w domkach i nadobecność byczych a wszędobylskich szczelin, w których swobodnie sobie hula wrzesień nad morzem. Do tego jakby mało było atrakcji nie wzięłam tej piżamy co to ją od Altuchy dostałam byłam z okazji szpitala. Została w domu naszykowana do drogi jak stróż w Boże Ciało. Cudownie. Dobrze, że mam dżinsy i jakiś golf, w które jeszcze mieszczę się bez wskakiwania z dachu budynku. Ale szykuje się niezły sajgon. Samotne drewniano-szklane domki, ledwie letnia woda i jesienne noce. Już kocham Sopot. Podejrzewam, że z tej wyprawy nie dość, że nie przywieziemy nagrody (niestety słyszeliśmy już chór z Filipin i załamaliśmy się doszczętnie), to jeszcze wyhodujemy solidne gluty do pasa. Tak, tak. Lepiej mocniej trzymajcie te kciuki bo jak mnie trema zeżre to nie dość, że nie będzie solówki, to jeszcze szanowne jury da nam wyróżnienie… ale tylko z litości, bo jak zacznę rodzić na scenie, to już wszystko zrobią bylebym tylko przestała śpiewać.

Z pamiętnika przyszłej matki, czyli o ja pier….rogi z kapustą to bardzo lubię

Pan Dochtor Od Samolotów z dziwnym uśmiechem pogratulował mi wtoczenia się na to ‚nasze wysokie pierwsze piętro po TAKICH schodach’ (fakt, te nasze przychodniane mają stopnie jakby trzy razy wyższe niż standardy wszelakie przewidują), co skwitowałam spojrzeniem w stylu ‚chcesz się bić czy co?!’ ale po namyśle (krótkim) stwierdziłam, że nie będę robić mu obciachu i odstąpiłam od walki wręcz na gołe brzuchy. Jak się później okazało w przychodni jest… winda, która jednak wrednie umknęła mojej uwadze mimo ostatniego półrocznego, niemal stałego tamże pobytu. Cóż. Grunt to spostrzegawczość. Potem Samolot popatrzył kilkakrotnie i z nieukrywanym przerażeniem to na mnie to w papiery rozmaite co to je zdążyłam z pomocą tych przeróżnych badań i testów zgromadzić, rzucił mi przyczajonego rentgena sponad okularów i stwierdził kategorycznie, że więcej się nie spotkamy zanim Lokator z Dolnego Piętra się nie uzewnętrzni towarzysko i on na to właśnie by stawiał. Co on tam wie. Buc jeden. Może sobie stawiać na Tolka Banana. Jak ja mu mówię, że się spotkamy to się spotkamy. Przytrzymam gnojka. Niech się uczy, że matka zawsze wie lepiej. Potem posłuchaliśmy sobie jeszcze bicia obywatelskiego serducha, a prócz nas jeszcze z pewnością cała poczekalnia i kilka okolicznych domostw – taką ma pikawkę skubaniec. Na koniec dostałam prikaz udania się do okulisty na kontrolny przegląd migaczy. Jeszcze zdążyłam spytać go o koncertowy wyjazd: – ‚wie pani, szpitale są wszędzie’ – i poturlałam się dalej. Cieszę się, że się zrozumieliśmy.

W weekend poznałam w końcu Nielota (z czego bardzo się cieszę) jak również jej kurę o nieustalonej dogłębnie płci (z braku otworu na jajko i takie tam inne przesłanki) oraz ciasto, które nazywa się Głupie, choć według mnie powinno zmienić imię na Pyszne. Poznałam jeszcze kilka osób ale w przypadku bloga ich opisy okazują się dla sprawy dość mało istotne. Nielot ma w przeciwieństwie do ciasta znaczną inteligencję, poczucie humoru (choć ukrywa) a na głowie chustkę (której nie ukrywa bo głowa w odróżnieniu od humoru poczucia jest zazwyczaj na wierzchu). Kurę międoliła rzetelnie, co jednak zainteresowanej wcale a wcale nie przeszkadzało.

W weekend był też pierwszy koncert. Pominę może ze znaczącym zgrzytnięciem dojazd na Bemowo, który na moje usta cisnął coraz to wymyślniejsze epitety tudzież metafory jak również liczne życzenia zdrowia i szczęścia dla Zarządu Transportu i całej Kurde Mol Komunikacji. Pominę również fakt, że tak brzydkiego bod względem architektonicznym i akustycznym kościoła to ja jeszcze nie widziałam. Współczesne budownictwo sakralne przypomina mi raczej bryły bunkrów, niż miejsce spotkań i modlitwy. Chyba, że właśnie o to chodzi, żeby nic nie było słychać. Fakt – wierni często śpiewają dość… specyficznie, ale jeśli się organizuje koncert chóru, to chyba możnaby wcześniej o tym pomyśleć. Słyszalność była praktycznie żadna. Jak się człek wydarł to ledwie siebie słyszał nie mówiąc już nic o sąsiedzie, czy tak istotnej w sumie kwestii jak strojenie dźwięku do reszty głosów. W tych warunkach teleturniej ‚Jaka to tonacja?’ wydaje się bardzo na miejscu. Normalnie zdobyliśmy chyba puchar Strong Mana w utrzymaniu tejże. Przynajmniej po japońsku – jako tako. Ale luz, nikt sie nie zorientował. Ciekawe czy ci ludzie w ławkach w ogóle słyszeli cokolwiek poza kakofonią brzmień odbijających się od ścian osiem sekund po ich z nas wydobyciu.

Mam nadzieję, że dziś będzie lepiej. Chociaż po przebiegu poranka na wszelki wypadek sprawdziłam w kalendarzu, czy trzynasty się jakoś niebezpiecznie nie obsunął. Na drastyczną godzinę 7.30, która w moim obecnym stanie psychofizycznym jest doprawdy godziną strzyg i upiorów – czy to z uwagi na fazę notorycznego letargu czy przez wzgląd na moją bagienną ostatnimi czasy urodę – wybrałam się bowiem do Pana Okulisty. W recepcji dowiedziałam się, że gabinet 119 i że pierwsze piętro. O zgrozo. Windy nie było. Przeszukałam. Pod pokojem ludzi moc ale na szczęście większość do dermatologa, co to przyjmuje obok. Tak tak. Jesień, pyłki, alergie. Do Dochtora Od Gałek nikogo. Jakoś po drodze zrobiła się ósma, więc zapukałam, bo co tak będę stać na korytarzu po próżnicy. Odpowiedziała mi cisza, więc przyjęłam to za dobra monetę i chwyciłam za klamkę. Wiem, że to może niegrzecznie ale lata praktyki nauczyły mnie, że w przypadku lekarzy trzeba się najpierw przekonać, czy w ogóle tam gdzie powinni być o danej porze istnieją. Drzwi otworzyły się i moje ‚dzień dobry’ kazało mi się cmoknąć w pompkę. Zamiast Pana Okulisty, którego nie było – chyba, że schował się pod biurko – w pokoju unosił się ostry zapach szczypiorku. Acha! – pomyślałam sobie niezwykle odkrywczo – śniadanko! – i wycofałam się taktownie. Niech się bidula przed pracą posili. I tak nie lubię szczypiorku. Tylko gdzie on to śniadanko konsumuje? Za oknem czy jak?

Wszystko wyjaśniło się jednak po chwili, gdy Master Of Muszkatołowa wychynął na korytarz i gniewnie spojrzeł w mym kierunku. Co było robić – przywitałam się i weszłam do gabinetu. Nie odpowiedział. Przez moment myślałam już, że niemowa ale zagrzmiał – Pesel!! – i wyciąnął przed siebie dłoń olbrzymią jak bochen chleba. Dochtor ów generalnie pasowałby mi raczej na Rzeźnika Z Przedmieścia niż lekarza okulistę ale nie będę wnikać co tam on robi po godzinach. Ale za to jestem pewna, że rzeźnicy są dla swych ofiar milsi. Pewnie dlatego, że wyżej wymienione nie zakłócają im spożywanych w godzinach pracy posiłków. Kolejnym słowem jakie usłyszałam było – Skierowanie!! Tu mnie przyznam szczerze zażył, bo byłam przekonana, że do lekarza tej specjalności żadne kwity potrzebne nie są. Zaraz też podzieliłam się z nim swoją refleksją. Wielka Łapa najwyraźniej również o tym wiedział bo tylko obrzucił mnie uroczym spojrzeniem z cyklu ‚wolisz nóż czy tasak?’ i zamruczał coś pod nosem. – A to badanie to dla lekarza czy dla pani? – zagaił czarującym warkotem. Na końcu języka miałam, że jak dla lekarza to pewnie przyszłabym z jego gałkami ocznymi w kieszeniach, ale uśmiechnęłam się tylko, mrugnęłam znacząco i wyjawiłam jakby nigdy nic, że dla mnie.

Potem Łapa Grizzly kazał mi się przesiąść na jakieś dzikie stado foteli. Najpierw wyświetlił mi film o mrówkach i dopiero gdy takim śmiesznym pilotem popikał w kierunku ekranu i powiększył wszystko trzy razy okazało się, że to były litery. Hmmm. Nie musiałam nic mówić, bo sam stwierdził, że fatalnie. Nie dość, że bez okularów jestem kret to i w nich nie lepiej. Tak sobie myślę, że dziwne nieco, że jeszcze do domu jakoś trafiam. Swojego. Potem kazał mi zdjąć wspomagacze, wcisnął do oczu szczypiące krople i kazał posiedzieć 20 minut w poczekalni. Posiedziałam. Przez pierwsze pięć minut jeszcze widziałam, że obok mnie siedzi jakiś pan. Po upływie tego czasu pan rozmazał mi się perspektywicznie i nie widziałam już nic poza własną dłonią. W zarysie. Oczy szczypały piekielnie, źrenice zrobiły się wielkie dla tęczówki zostawiając ułamek niebieskiego milimetra i generalnie wyglądałam jak dziki narkoman. Dziki, poczochrany i zmrużony narkoman w dziewiątym miesiącu. Bosko. Musiałam wyglądać doprawdy rozbrajająco, bo przechodząca obok zakonnica zatrzymała się pytając czy coś się stało. Powiedziałam, że rutynowe badanie i podziękowałam za troskę. Następnie z gabinetu wytoczył się znajomy Rzeźnik i wciągnął mnie do środka. Następne trzy fotele zaliczyłam przy jego ustawicznych pomrukach niezadowolenia. Nie chciał jednak dokładnie wyjawić co mu sie dokładnie nie podoba i dlaczego. Przyciśnięty do muru podzielił się ze mną niechętnie tymi informacjami i nawet wpisał mi cały elaborat w kartę ciąży.

Fajnie nie jest. Generalnie poznałam to nawet po tym, że zmienił ton. Na znacznie milszy i przystępniejszy. Jak widać jakieś resztki uczuć ludzkich w nim zostały. Pomimo braku śniadania. To co powiedział też nie jest specjalnie budujące. Tak czy inaczej po uzewnętrznieniu się Obywatela muszę zająć się swoim wzrokiem i to na poważnie. Dowiedziałam się, że w ciałku szklistym mam jakieś męty (rety co za nazwa…) i że siatkówkę mi jasna cholera wezmie za niedługo jak się jej nie poprawi. A nie poprawi jej się samo raczej. Poradził laserową korektę wzroku, która oczywiście – niech nam żyje służba zdrowia kurna jego olek – jest odpłatna jak stado diabłów. I to na kierowniczych stanowiskach w piekle. No i najlepsze… czeka nas poród krojony, fachowo zwany cesarskim cięciem.

To co. Na pewno dziś nie trzynasty?
Szfak…

Zazwyczaj

mijam przystanki oblepione wybiórczymi ‚-ski’, ‚-sk’, ‚-ych’, ‚-er’, ‚-xyz’ do absolutnej nieprzejrzystości, z bolesnymi wyrwami po rozkładach jazdy i szybach z pleksiglasu, z babciami rozpychającymi się w zakupowych torbach na ławeczkach szczątkowych po ostatnim meczyku, z koszami na śmieci puszczającymi znaki dymne w czasoprzestrzeń

trawniczki fragmentarycznie zroślinione, na których prócz psich suwenirów, wyliniałych plam po dawnej zieleni i dziecięcych piaskownic walają się tu i ówdzie opakowania szklane tudzież aluminiowe przeznaczone w zamyśle producenta do dalszej utylizacji

z lotu wiaduktowego odgórnego na owych trawniczkach widać sieć chodników projektowanych rozpaczliwą ręką architekta miejskiej przestrzeni, które i tak są koncertowo ignorowane przez poranno-wieczorno-pospiesznych autochtonów jak również przez drobnych pijaczków do domu trafiających już tylko po węchu i raczej przez fart niż jakąkolwiek orientację przestrzenną

może być stado ścieżek oddalonych od siebie o 5 cm a i tak zawsze znajdzie się kilku ktosiów, którzy wydepczą coś pomiędzy… ot tak dla zdrowotności i oszczędności ułamka sekundy w biegu do czy z autobusu – taka nasza polsko-polska specyfika, że każdy zna się na wszystkim i wie lepiej niż inni a reszta z zasady staje okoniem

wzruszające girlandy kwiatów na przekór wszystkim i wszystkiemu zwisające całymi gąszczami z wyżyn najruchliwszych i spalinochłonnych ulicznych arterii, z balkonów i okien, z których od lat wiszą papieskie chorągiewki tak wyblakłe jak tęczówki ich opiekunek, zaciekle walczących o prawo ich żywych, zielonych, dawniej nawet wonnych podopiecznych do życia notorycznym i czułym podlewaniem… jakby to miało zapewnić im samym nieśmiertelność

rzekę niosącą mizerną resztkę wody i nieziemski smród – bo choć pogoda popsuła się już kilka dni temu, deszcz nie dociera tu od miesiąca – nad którą zaciekle od trzeciej, czwartej nad ranem tkwią mocząc kije i zamieniając zdrowie na wtórny reumatyzm wędkarze, co wierzą, że ryby, jeśli tu w ogóle jeszcze istnieją w formie żywotnej, nie świecą

przejścia podziemne z łuszczącą się biednie skórą ongiś ozdobnych płytek, uliczno-chodnikowe stragany, których przecież nie ma… ‚bo stolicy nie wypada’, kieszonkowców porozumiewających się ze sobą zestawem dźwiękonienaśladowczych sygnałów, przerdzewiałe balustrady niszczejącej resztki mostów, która nam pozostała

uśmiechnięte sardonicznie do świata klony jesionolistne i rodziny ptaków odwiedzających się gwarnie i owocnie dla samochodów parkujących poniżej jak również przygodnych przechodniów bez czapek czy ochronnych parasoli za to z poirytowaniem i wyrazami na ustach… bynajmniej nie uznania dla tych podmiotów badawczych dzielnych ornitologów

wózki, wózki, wózki, wszędzie matki z wózkami i ciężarne kobiety, które to widoki prześladują mnie wręcz bez przerwy, albo szczęśliwi tatusiowie dobrowolnie wprzęgnięci w nosidełka z najmilszą im zawartością… to straszne, normalnie jakaś epidemia jesienna po jakże upalnym lecie

pasażera autobusu – sądząc po makijażu była to kobieta ale głowy nie dam – który dostrzegłszy pokaźne tomiszcze w moich dłoniach, żurawia zapuścił by podejrzeć tytuł (też tak częśto miewam jak większość populacji czytającej chyba)… jednak potem pasażer ów posłał mi spojrzenie pełne oburzenia i nagany, bowiem w tytule tego dzieła zlustrował trzy głoski, które ułożyły mu się z miejsca w wyraz kojarzący się najwyraźniej wyjątkowo jednoznacznie z kopulacją… dziwne jak to pozory mylą no i komu co na myśli też od razu widać

nieokreślonego wiekowo pana z teczką, którego co dzień mijam idąc chodnikiem w to samo nieodmiennie miejsce, i który – gdy pewnego powszedniego dnia nie spotkamy się i nie powitamy ledwie zauważalnym drgnięciem kącika ust w uśmiechu – zapewne pomyśli… że to już 🙂

to wszystko przez jakieś okno

widzę