Wracam z wakacji, słucham Trójki, patrzę na drogę co ucieka jakby kto ją gonił i księżyc po prawej. Taki rogal. Całkiem spokojny, dziwny, zamglony. Mało teraz można znaleźć rogali w sklepie. Nie wiem czemu. Na wakacjach trzeba było jeździć po rogale 8km do Monkiń. Duże, złociste, pachnące pszenicą i ciepłymi dłońmi, posypane makiem, chrupiące. Powrót do dzieciństwa za jedyne 1,30. I przejażdżkę bo nigdzie indziej księżyców śniadaniowych nie uświadczysz. Szkoda. Wracać też szkoda. Zawsze te powroty z wakacji trochę nazbyt nostalgiczne są. Pomimo i aż. Ze zbyt wielu powodów by w ogóle chcieć o nich myśleć. Nie przeszkadzają mi korki ani deszcz czy słońce śmiejące sie tym pospiesznym turystom prosto w nos. Przeszkadza mi bezwzględność czasu. Kiedy chcę wracać, muszę czekać bo to przecież jeszcze nie pora na powroty. Kiedy pora na powrót już odpowiednia, zawsze trudno to wytłumaczyć temu czemuś w środku mnie…
Miesiąc: Lipiec 2006
Indeskrymable bez szelek
Ludzie spędzają czas wolny jak lubią albo jak muszą. Są oczywiście jeszcze tacy co wolnego czasu nie spędzają w żaden sposób z tej prostej przyczyny, że go nie mają a samo określenie jest dla nich mocno odległe emocjonalnie. Oczywiście każdy chciałby wolny czas posiadać i móc go spędzać jak chce. Ja też. Na szczęście należę do grona wybrańców posiadających urlop wypoczynkowy, który nawet czasem mogę z lekka wykorzystać i spędzam go jak lubię, chcę i widzi mi się. Taka jestem okropna. I wcale się nie męczę. Ani nie poświęcam. Ani nie marudzę jak w Warszawie, gdzie przeszkadza mi nawet to, że w sklepie akurat zabrakło mojego ulubionego soku. Wyjeżdżam do miejsc totalnie odległych od rzeczywistości, gdzie jest jeden sklep, w którym nie ma nic, jeden bar z sieją za 4,50 a skrzynkę pocztową opróżnia się we środy (najbliższa poczta 16km stąd). I co? I nic. Jest mi dobrze. Leżę do góry wszystkim, Dzieć szoruje kolanami po trawie a jesteśmy przy tym szczęśliwi jak dzikie świnie w obierkach. Nie słucham radia, nie oglądam telewizji, nie wiem co w tym sezonie nosi się w Paryżu ani kto komu zakręcił rurociąg z kremem. I alleluja. Tego mi było trzeba. Jak chcę to pójdę popływać w jeziorze, jak nie to poczytam książkę, albo pobawię się z Synem w łowienie kamyków i brodzenie przy brzegu. I odpoczywam. Ładuję baterie na cały rok. Dobrze mi. Obserwuję ludzi. Pan z B. przyjechał i szuka telewizora, Pani z K. pralki. On znalazł i się wścieka bo obejrzał wiadomości, ona nie i od razu zła bo przecież to nie średniowiecze. Zadziwiające ale wcześniej nawet nie zauważyłam braku tych urządzeń. Jakoś niespecjalnie widać są mi niezbędne do życia. A przecież lubię oglądać filmy, prania zaś mam codziennie solidny stos. Inny ktoś narzeka, że łazienki w pokoju brak i do sławojki musi biegać przez podwórze po drodze rozdeptując okoliczne żaby. A ja? Jestem tu czwarty raz i wiem, że za piątym, jeśli tylko los pozwoli, też chętnie przyjadę. A w domu narzekam, że kafelki nibieskie do beżowych i dziura w ścianie. Nie wiem skąd to się bierze ale tu jestem w stanie przejść do porządku dziennego nawet nad tym, że ćma wpadła mi do ucha i tkwi tam nadal a najbliższy lekarz sześć wsi dalej a w pracy do furii doprowadza mnie warkot drukarki wypluwającej z siebie tony papieru na korytarzu. To miejsce mnie leczy. Ceruje łatki, zabliźnia rany, głaszcze po głowie, przynosi spokój. I cieszę się, że się przydarzyło. I akurat teraz. Ważne żeby każdy znalazł takie swoje miejsce magiczne. Miejsce, gdzie wystarczy mu to co w nim zastanie i niczego nie będzie musiał zmieniać by poczuć się lepiej. Mnie wystarczy jedno spojrzenie. Łan zboża, grążele na wodzie, sitowie czesane wiatrem, las pachnący żywicą, łąka miękka od barw, wstążka szosy daleko na horyzoncie i ocean gwiazd i ciszy… tylko dla mnie. A Mój Syn ma cztery zęby, rumiane policzki i właśnie powiedział do mnie ‚mama’. Wszechświat wypełniony jest takimi okruchami małych szczęść. Lubię je kolekcjonować. Zbierać, wysupływać z zakamarków, odkurzać z zabiegań i niedoczasów, przyglądać się im, smakować z kubkiem herbaty w dłoni, zapamiętywać, pielęgnować, uśmiechać się ciepło za każdym razem gdy o nich pomyślę. Wspomnienia są jak koty. Niesamowicie łaszą się gdy je drapać po grzbiecie.
Danowskie
Kojarzą mi się. Z zapachem nagrzanych słońcem desek pomostu i ciepłem spojrzeń ludzi, których cenię i którym ufam. Z mapą gwiazd na bezchmurnym niebie spadających prędzej niż zdołam mrugnąć i zdziwieniem, że północ nadchodzi tu tak niepostrzeżenie. Bez pukania. Z koncertem świerszczy tuż za framugą okna i skrzypnięciem podłogi gdy chce się stąpać jak najciszej, by nie zbudzić tych, co śnią swoje małe-wielkie sny o lataniu. Z karmieniem łabędzi i helikopterami ważek, tuż nad głową, gdy zanużam się po szyję w wodzie, w której widac dno. Z poważnymi rozmowami o śmiesznych sprawach i obowiązkowym ogniskiem 26 lipca. Z rowerowaniem po lasach i przyjacielem co miał być mój. Przez zwykłe u, otwarte jak ramiona. I jak drzwi. Z burzą na jeziorze co błyska jakby pękło niebo i równym rzędem leśnych poziomek tuż przy drodze. Wprost na wyciągnięcie ręki. Z dobrym i złym mi się kojarza te Danowskie od lat oswajane kolejnym śladem. Ale tylko to dobre chcę pamiętać..
Widzę cię mucho
Lato oszalało i wybuchło z siłą wodospadu co to szklanki czyści nie przerywając snu. Pomosty są pełne skwierczącech ciał w rozmaitej gamie kolorystycznej – od majtkowego bladego różu miejskiego i ogorzałych kończyn tubylczych, przez wściekłe bordo tych, których na słońcu dorwał Morfeusz, do stonowanego brązu wreszcie. Po godzinach zaś stanowiska operacyjne na deskach, uprzykrzając życie ewentualnym wakacyjnym Ściskaczom Wstydliwym, zajmują wędkarze, tyleż zapaleni co znerwicowani ogólnym rwetesem w wodzie. Ryby biorą, co mnie nie dziwi jak sobie przypomnę moje nogi podskubywane tajemniczo w okolicznościach pomostowego moczenia.
Po jeziorze pałętają się to łódki (niekiedy nawet z załogą), to łabędzie, to kąpielówki i kapielowi, to okoliczne plactwo i robale. Ważki głównie. Dziatwa licznie zgromadzona u gospodyni – Pani Krysi – po jeziorze się nie pęta bo za mała. A jezioro dla dziatwy za duże. W odróżnieniu. Osobistą dziatwę lokatorską moczyłam w jeziorze do kolan żeby tylko dziatwa osobista miała własny pogląd w temacie jeziora o pierwszej klasie czystości. Dziatwa zdziwiła się niepomiernie a zaraz potem zapluła się z radosci. Ostatecznie jednak z jeziorem wygrał spłachetek koniczynowego trawnika, który to Dziatwa upodobała sobie najbardziej. Nie wiem co na to czystość i wszelkie jej klasy ale koniczyna milczy. Od czasu do czasu puszcza tylko bąki. I pszczoły. W świat. Lokator jest generalnie zachwycony i pozostaje w przekonaniu, że jeśli wykona jeszcze odrobinę szerszy uśmiech, równik bedzie zbedny ale On zachwyca się nawet rolką papieru toaletowego, jest więc jakby z lekka nieobiektywny. My jesteśmy za to obiektywne. I też się zachwycamy. Przyzwyczaiłyśmy się już do myszy za lodówka i falujacego wdziecznie z przeciagiem dywanu traktując to jako miejscowy folklor – pora na resztę.
Reszta przedstawia się tak, że spaliłyśmy sobie tyłki. Znaczy konkretnie nogi. Z tyłu. Pod sam zadek. Teraz wieczorami smarujemy sobie zaciekle nasze czerwone pończoszki balsamami co to maja załagodzić, nawilzyć, wyrównać koloryt, ugotować obiad i zrobić pranie. Jeśli nie pomogą to do końca wakacji bedziemy siadać z wielka gracją i na poduszkach. Ja na ten przykład, żeby było urozmaicenie w przyrodzie, prócz odnóży spiekłam sobie również plecy i ramiona. Co się będę ograniczać. Tylko Młody zachował zdrowy koloryt bo my obie rzuciłysmy się na to słońce i na to jezioro jak kozy na jesionkę rozwieszoną na płocie. Rzuciłysmy się po radomsku, popularnie, bez filtra – to teraz mamy za swoje. Przy wieczornym scrablowaniu Halka narzeka, że uwierają ją te dessousy a smarowanie nic nie daje.
– Ty przynajmniej masz tylko pończochy a ja? – wysyczałam boleściwie – Ja mam kurna nawet gorset w kolorze bordo.
– Nie gorset tylko plastron – rzuciła fachowo Hal znad swojego ‚czako’.
– Jaki znowu plastron? – zdziwiłam się myśląc jak z ‚b’, ‚ó’, ‚ź’ i ‚ą’ oraz trzech ‚i’ ułożyć coś sensownego i nie dostać przy tym zadyszki.
– No taki szkaplerz.
– Aha…
Dziewiętnasty
Siedzę przy stoliku z drewnianych belek, pod daszkiem gontowym krytym gęsto jak łuski złotej rybki, czekam na zamówione placki ziemniaczane, które przyniesie znajoma już Dziewczyna Z Uśmiechem, popijam jabłkowo-miętowe orzeźwienie, sąsiad skosił trawę i wiatr prócz jeziornych podmuchów niesie zapach, który nieodmiennie kojarzy mi się z Mamutowem, ziemia paruje dniem, Młody wsuwa olbrzymiego podpłomyka a oczy świecą Mu jakby to był rarytas wszechczasów… i utrzymujemy, że we dwoje też można czuć się wspaniale. Bo dobrze nam jest. Nam. Piękne to słowo. Aż trudno uwierzyć, że dziewięć miesięcy temu byłam jeszcze tylko ja. I ktoś wybrzuszający mi letnią sukienkę. Dziś to Nas brzmi całkiem inaczej. Prawdziwiej. Odświętniej. I smakuje cukierkami, których nazwy już nie pamiętam ale wiem, że najlepiej smakowały jedzone na drzewie w towarzystwie podwórkowej ferajny umorusanej po końce płowych włosów. Dziś mam swoje Nas. Nasze. I nie wyobrażam już sobie że mogłabym być pojedyncza.
Jest idealnie
Sto metrów do jeziora Wigry, świeżutka sieja w barze o dwa rzuty beretem stąd, zachody słońca nie do opisania, łabędzie, pusty dom i Młody śpiący do dziewiątej. Czegóż chcieć więcej? W zasadzie teraz jest idealnie. Ale było trudno. Jak chyba zawsze z początku. Najpierw ciężko było wyjechać bo z Halką zapakowałyśmy pół miasta i wujek Pablos obawiał się czy w ogóle damy radę ruszyć z miejsca. Ale na szczęście wujek się nie zna i mogłam nawet dopakować rondel. Ruszyliśmy… i utknęliśmy w korku. Norma. Ciągle zapominam, że to jednak Warszawa i mieszkając tam trzeba się uzbroić w cierpliwość oraz dodatkowe dwie godziny na uliczne kontemplacje. Lokator w trasie był tak grzeczny, że co chwilę łypałam niespokojnie w lewo czy aby czasem nie ogryza pasów. Albo czy sobie nie poszedł. Ale nie – twardy był. Na miejscu okazało się, że mamy z Halą do dyspozycji stary dom. Pusty do dwudziestego. Zachwyciłyśmy się od razu. Pokoje, po których można się ganiać, bo wszystkie połączone drzwiami, olbrzymi kaflowy piec, skrzypiące historią podłogi, przytulna kuchnia i nawet mikroskopijna łazienka z wanną w wersji mini i ukośnym sufitem. Wszystko bardzo skromne ale super. Napaliłyśmy się jak szczerbaty na suchary i rozpakowałyśmy ochoczo. Młody piał z zachwytu, widok z okna wprost na jezioro zachwycał a kuchnia zachęcała by posiedzieć sobie weń z kubkiem gorącej herbaty. Problemy zaczęły się pod wieczór. Porywisty wiatr niósł z Wigier lodowate podmuchy, nieszczelne okna i ściany grały nam kołysanki, z dywanu i pogłogi to wznosiła się to opadała meksykańska fala a przeciąg trzaskał drzwiami. W dodatku drzwi wejściowe nie zamykają się inaczej niż na haczyk a w szparze pod nimi dowolnie mogą wędrować okoliczne żyjątka. A tych ci u nas dostatek. W wannie pająki wielkości znacznie powyżej średniej krajowej, w kredensie Koło Mrówek Wiejskich robi sobie wieczorki zapoznawcze w cukiernicy a po podłodze bez żenady popylają sobie nic sobie najwyraźniej nie robiąc z naszego zdumienia całkiem dorodne nornice. Nawet miejscowy kot dał sobie spokój. Nie dziwię się. W końcu może mieć dość i umierać z przeżarcia. W nocy było zimno jak piorun ale zakopałam się z Dzieciem w pościeli i daliśmy radę, mrówki wytłukłyśmy zakupionym ‚mrówkofonem’ a mysz złapała ostatni kęs w pułapce. Więcej niespodzianek nie było. I dobrze, bo jeszcze chwila a mogłabym się założyć, że domek stoi na jakimś starym, przeklętym cmentarzu i o północy zaatakują nas ludzie-ogórki wyłażący z piwnicy a ze strychu poza gołebimi kupami i stadem szpargałów spadnie na nas klątwa i blacha falista utnie nam głowy. Rano wszystko wyglądało już inaczej. Słońce na pomoście i moczenie nóg w jeziorze wynagrodziło nam wszystkie niedogodności. Byczymy się koncertowo, śpimy bezwstydnie długo, uśmiechamy do Młodego, który jest w trakcie witania dwóch górnych jedynek i w związku z tym klawiaturę to wietrzy to zapycha kukurydzianym chrupkiem, pałaszujemy tubylcze specjały i nałogowo gramy w scrable.
Jest idealnie.
Aktywności ulubione
Lokatora:
i moje:
Prawda jest symfoniczna
No dobra. Olałam pakowanie się w cokolwiek i prasowałam do upadłego. Bo mało mi upału i muszę sobie robić dodatkową saunę na życzenie, bo się nazbierało a wyglądać jakby mnie kto pare razy przeżuł i wypluł zwyczajnie nie lubię, bo w trakcie prasowania oglądałam z Mamutem telewizję i prowadziłam ożywione dysputy w tematyce ogólnorozwojowej, bo o ile moje można, to rzeczy Igora prasować trzeba, bo strasznie dużo mogę tu jeszcze wymyślić ale prawda najgłębsza jest taka, że zwyczajnie MI SIĘ NIE CHCIAŁO. I wszystko mogłam zrobić – łącznie z nauką dialektu mandaryńskiego w trzy godziny – byleby tylko nie brać się za to co zrobić MUSZĘ. Nie cierpię musieć. Prawie tak samo jak nie cierpieć.
Tak mam niestety, że działam dopiero jak mi kto przyłoży co do gardła albo pod żebro i nie ma już czasu na odwrót. A odwracać też nie lubię bo zawsze chciałabym do końca, najlepiej, żebym sie sama do siebie przyczepić nie mogła. Chciałabym niemożliwego. Takie to pogmatwane. Bo ja straszny cykor jestem choć perfekcjonista i leniwiec przy tym. Boję się za coś zabrać żeby się czasem nie okazało, że mi wyjdzie. Bo jak już wyjdzie to przecież może się nagle okazać, że nie w pełni i niekompletnie a to już dramat prawdziwy. W trzech aktach. Nie cierpię połowiczności. Albo albo. I strasznie ciężko się z czymś takim żyje. Zwłaszcza gdy ma się to w środku i nijak nie idzie wydrapać tego ryżową szczotką. Ze skrajności w skrajność wpadam niemal automatycznie. Co nie znaczy, że z zachwytem. Jeśli się doczepię do czegoś co mi nie wyszło to kosmos po prostu – popadam w melancholię i racząc się samoumartwianiem utwierdzam się w przekonaniu, że jestem beznadziejna. I jak bardzo. Jak już w melancholii zrobią się dziury i jednak mnie coś przekona do własnej osoby a na siebie zacznę spoglądać przychylniej, to zaraz mam przygotowaną listę kontrargumentów rozbudowaną w drzewa, słupki i diagramy co, gdzie, kiedy, dlaczego i jak bardzo świadczy jednak na niekorzyść. Taki autoresponder. No na Chiny Ludowe ja się właściwie podziwiam, że jeszcze ze sobą wytrzymuję. W ogóle.
Gdyby tortury były dopuszczalne, prawdopodobnie zrobiłabym furrorę jako ochotnik. Chociaż… z drugiej strony mam też tak, że mimo samodołowania strasznego i krytyki w myślach wszystkiego czego dotknę, komuś za coś podobnego jestem w stanie wydrapać oczy. Zaraz przed tym jak się głębiej zastanowię czy może czasem nie ma racji. A to jakby uniemożliwia późniejszą konwersację. Bo nawet jak dojdę do jakichś twórczych wniosków, to przecież ten bez oczu już ich nie zobaczy. Metaforyczny chaos mi z tego wychodzi. Ale generalnie prawda jest taka, że nie wiem czy jest ktoś bardziej drażliwy, nadwrażliwy, przewrażliwiony, denerwujący i światłoczuły niż ja sama. A, że jakby od lat nie mam wyjścia i sama ze sobą jednak wytrzymuję, dochodzę do wniosku, że prawda jest symfoniczna. Jest w niej cała orkiestra gam, kolorów, tembrów i dźwięków, które pojedynczo mogą wcale nie współbrzmieć. Ale dopiero całość warto poznawać. Z całym witrażem dobrego i złego. Z inwentarzem dobrodziejstw.
Bo przecież czasem można ze mną porozmawiać
i się nie ciskam od razu tylko umiem policzyć do dziesięciu
a zanim zrobię komuś przykrość upewniam się czy rzeczywiście mam rację czy tylko mi się wydaje
i sam diabeł chyba tylko wie ile wysiłku kosztuje mnie by od razu nie spalić lasu tylko dlatego, że jedna szyszka zrobiła mi pod okiem konkurs – fioletowe impresje
i umiem powiedzieć przepraszam
a czasem umiem też się uśmiechnąć
i umiem naprawić coś poza gniazdkiem elektrycznym
i często jest to coś co jednak pozwala ludziom myśleć o mnie dobrze
lepiej… niż ja sama
A później i tak biorę się do roboty bo dobrze wiem, że nikt niczego za mnie nie zrobi. I choć wiem, że będzie połowicznie i niedoskonale bo zadowolić siebie samej nie sposób, to robię. Robię i już. Dla kogoś bo chcę, dla siebie bo w końcu ktoś musi. A że najłatwiej jest odkładać na ostatnią chwilę to chyba nikomu tłumaczyć nie trzeba. Z tym, że potem najtrudniej bywa nadążyć. Ale się zaciskam – przecież to ja odłożyłam. A skoro umiałam odłożyć to umiem wziąć z powrotem. I się zmierzyć. Nawet z najgorszym koszmarem potrafię. Więc czymże jest pakowanie 😉
Tak w głębi duszy to strasznie chciałabym być twarda i silna. Nie taka mamałyga co to ją wszystko dotyka i sobie to potem na czynniki pierwsze rozkłada i każdy analizuje aż po czas jego połowicznego rozpadu. I do upadłego pielęgnuje w sobie ideały a mydlanej bańce bardzo długo może torować drogę choć wie, że pryśnie. Ale taka jak ten Rambo na przykład, co sobie mógł nawet ptaka drutem kolczastym przeszyć z ramienia na czoło – gdyby tylko chciał go na ramieniu lub na czole mieć – i nawet by nie pisnął. Bo na zewnątrz polewa sernika zawsze jest zimna. Parzy dopiero gdy z niecierpliwości umoczymy w niej paluch by sprawdzić czy już można.
Kiedy byłam małą dziewczynką zasłaniałam oczy i mnie nie było. Dla świata. Byłam pewna, że skoro ja nie widzę cebuli to i ona nie widzi mnie. Nie było więc problemu z jej niezjedzeniem. Z czasem urosłam i zaczęłam dostrzegać więcej. I rozumieć.
Świat się nie schował za szafą. On cały czas tu był. Tylko ja udawałam, że go nie widzę.
Operacja wyjazd, czyli mekong delta w kalejdoskopie
Powoli zaczyna się pierwszy atak paniki. Powoli bo jeszcze nie chodzę w kółko i nie skubię sobie rąbka spódnicy i zadziorka na ustach z nadzieją, że to mi w jakiś sposób pomoże. Bo wyjeżdżam niedługo na długo. W sobotę ściślej rzecz ujmując. Bladym świtem. Na fefnaście dni. A może i dłużej. Kto wie. Będę grać na tniutni a wszystko co niezwykle ważne i istotne będzie mi wisieć oraz powiewać. W różnym stopniu malowniczości. Jakby.
Ataki paniki miewam niezwykle rzadko, jednak zazwyczaj są one związane:
* primo – z pakowaniem siebie lub kogoś albo rzeczy swoich bądź czyichś w coś czy też do czegoś,
* secundo – z Dzieckiem moim nieodrodnym obdarzonym energią, która spore stadko elektrowni jądrowych mogłaby wprawić w zakłopotanie i wreszcie
* tertio – z rodzicielami osobistymi, których kocham miłością wielką i nieprzebraną ale jak są za blisko i przez czas dłuższy niż pięć godzin, mam ochotę sieknąć się bez łeb tłuczkiem do mięsa i poczekać na powtórny rozkwit renesansu by ktoś docenił moje wzorki na czole.
Tłuczek był na podorędziu ale postanowiłam przeczekać. W końcu niedługo wyjeżdżam, tak? No, znaczy więc od mamutów odpocznę. I być może nawet zatęsknię. Piszę ‚być może’ aczkolwiek że ponieważ obecnie rodzicieli mam na co dzień. Razem z dzieckiem, któremu – jestem pewna – ktoś podstępnie a uporczywie nocami podsypuje coś na smoczek, bo nie wiem skąd w taki upał można czerpać aż tyle siły i radości z obcowania ze światem. Nie wiem też jak to się dzieje, że ja po dwóch rundkach za lokatorską ‚żabką’ w podskokach przy jednoczesnej ewakuacji wszystkich okolicznych mebli i przedmiotów nań mieszkających w ułamku sekundy (nie podejrzewałam się nigdy o taki refleks) i niwelowaniu prób wspinaczkowych na wszystko co tylko uda się dostrzec w tym wściekłym pędzie, mam dość i język zwisa mi ozdobnie do pasa a Młody dysznie sobie raz czy dwa i dalej w długą posapując tylko filuternie. Że niby Mu ciepło. Z deczka. No ja przepraszam ale wymiękam. Kondycja bowiem moja osobista z reguły kończy żywot w momencie porannego zwleczenia się (to najbliższy prawdzie termin) z łóżka i idzie sobie na długi urlop. Okolicznościowy.
Razem z szalejącym po moim skromnym metrażu Lokatorem mam też w domie Meksyk dziki ale bez pieprzu i wanilii. Za to z dziurwami olbrzymimi w ścianie łazienki, resztkami tynku w cukiernicy znajdowanymi jeszcze długo po próbach doprowadzenia mieszkania do jako takiego wyglądu i funkcjonalności, o odpadającymi sekwencyjnie kafelkami i byle jak załatanym sufitem, z którego mam wrażenie zaraz wyskoczy ta rura od Górnej Sąsiadki. A to nie byle jaka rura bo rura sedesowa. I trochę zwiększa to u mnie intensywność doznań. Tudzież ekspresję wylgaryzmów przemilczanych ze względu na dobro małoletnich i święty spokój. Mam też perspektywę glazurnika, który przyjdzie i będzie naprawiał. Sufit ponoć też. Kafelki są jakby nie ten teges bo niebieskie. Nie to, że mam coś do niebieskiego. To w sumie bardzo miły kolor, choć nieco dołujący – ale jakby w łazience to nie rzutuje bo nie spędzam tam ośmiu godzin z dwoma przerwami na kawę i ciastko. Ale jakby trochę głupio mieć niebieskie kafelki do łatania dziur w kafelkach beżowych. Jakby. Ale to też jakby nie moja problematyczność bo ja tu tylko wynajmuję. Czyt: nie mam głosu. Właściciele znaleźli w promocji niebieskie – będą niebieskie. Tyz piknie. Pan glazurnik co prawda podczas wstępnych oględzin jasno się wyraził o nowatorskim pomyśle kolorystycznym i nie zacytuję tegoż bo rechoczę w kułak ale on jakby też jest tylko glazurnikiem. Czyt: nie ma głosu. Poza tym jest nietutejszy.
Wspaniale się dogaduję z góralami. Stwierdzam autorytarnie. A pan glazurnik stwierdził nawet, że gdyby już jednej cholery nie zostawił w domu to itp itd etcetera ‚by se mie wziuł’. Takich etceter to ja się doprawdy nie spodziewałam i teraz nie bardzo wiem czy mam się czerwienić z radości czy z prawego półprofilu, ale co do porównania mnie do cholery to się zgodzę. Z tą tylko różnicą, że gdybym mogła zabijać, nie wynaleźli by na mnie szczepionki. A chininą to by się mogli co najwyżej podetrzeć. W przypływie romantyzmu.
Pan glazurnik przyjdzie teraz w sobotę rano i zacznie naprawiać a ja mam nieśmiałą nadzieję siedzieć już wtedy gdzie indziej i się przemieszczać. Siedzieć z Ludzkim pod jedną pachą, bagażem swoim pod drugą i setką ludzkiego bagażu pod stadem pach wyimaginowanych. Co nie znaczy zbędnych. Bo raczej wręcz przeciwnie. Pominę tu absolutną niemożność posiadania stu pach w kwestiach anatomiczno-ekonomicznych. Skupię się za to na równie absolutnej niemożności posiadania Lokatora i tony naszych (ta akurat NASZYCH) bagaży do sobotniego świtu. Bo niby kurde jak. Kurka siwa, cie choroba, szfak i w ogóle ja pergolę. I tu chyba właśnie jest sedno paniki. O mojej radości nieprzebranej i szczęściu niepojętym jeśli chodzi o pakowanie się pisałam już w lutym (i pewnie jeszcze kilka razy wcześniej). A teraz jeszcze mam w chałupie Mamuta ze Zdzichem. Do z Obywatelem siedzenia podczas niedoczynności żłobkowej i nadczynności robotów rozmaitych w miesiącu lipcu oraz szczególnym doglądaniu pana glazurnika w najbliższa sobotę. Miał być sam Mamut ale Zdzich ma akurat urlop a obojgu samotnie się przykrzy co zresztą zrozumiałe (jakby), więc mieszkamy od tygodnia wszyscy razem i powoli (podkreślam powoli) nawet przez sen dostaję nerwicy natręctw. Brakuje tu jeszcze Stefana, która jest w Mamutowie i macierzyńczy kolejne dwa kotecki. Plus odwiedzin dawno nie widzianej koleżanki z trójką uroczych dzieci. I mężem. Z psem. Bez kagańca. Ratunku, ja się duszę. A jak się uduszę to:
* primo – nigdzie nie pojadę i zwariuję,
* secundo – nigdzie nie pojadę i kogoś zabiję,
* cinquecento diesel – nigdzie nie pojadę i nie pocieszy mnie nawet fakt, że przecież nie żyję, więc powinno mi być wszystko jedno.
Jak widać słowa ‚non omnis moriar’ nigdy nie tracą na wartości. A w razie nie bycia pewnym łacińskich liczebników zawsze można posiłkować się włoskim. W stylu moto.
Czasownik ‚pakować się’ kojarzy mi się wybitnie albo z czymś nie do końca dobrym i oznaczającym w nie zdefiniowanej bliżej przyszłości kłopoty albo z potem na czole i obłędem w oczach. Już teraz wiem, że muszę pakować się nocami, albowiem gdy wracam z pracy do domu mój Syn wykonuje coś w rodzaju kwiku stulecia skrzyżowanego z podskokiem w półprzysiadzie i wylądowawszy w moich ramionach nie odczepia się ani na moment przez godzinę. Jest radosny i szczęśliwy, opowiada mi w sobie tylko zrozumiałym języku jak strasznie było z Dziadkami i jak okropnie za mną tęsknił i ukwieca mi dekolt chwilowo czystej bluzki resztką przetartego jabłka, które akurat przez przypadek znajdowało się w jego jamie gębowej. Albo gdzieś głębiej – nie wnikajmy. Potem zaś ganiam na czworaka po podłodze na małymi stópkami w różnych wdzięcznych konfiguracjach. Nie narzekam, że ganiam – broń boże. Tylko zwyczajnie jestem potem zmęczona. Normalnie, po Ludzku 😉
No… czyli czasownik ‚pakować się’ bardzo trafnie mi sie kojarzy, bo skoro pakować się będę podczas najbliższych dwóch nocy, które mi zostały (z naciskiem na ostatnią jak znam życie i siebie samą) w pakowanie bagaży na najbliższe dwa tygodnie w nieodgadnionych warunkach i nieprzewidywalnym klimacie, to bardziej niż pewne jest, że zabiorę nie do końca to co powinnam, albo nie wszystko, albo nie tak jak powinnam, albo spakuję coś i zostawię w dobrym miejscu, tak dobrym, że nikt tego nie znajdzie do gwiazdki, albo pierdutnę czymś w napadzie szału przedwyjazdowego o ziemię… i to w efekcie doprowadzi przez pot na czole i obłęd w oczach do gargantuicznych kłopotów. Które tylko ja potrafię generować z taką lekkością z jaką inni umieją malować paznokcie. Albo grać w szachy.
Na zakupach przedwyjazdowych ostatnich Pablos patrząc na czarna taśmę porywającą równowartość moich ciężko zarobionych pieniędzy w postaci pełnego koszyka rozmaitości baknął z przekąsem:
– O, znowu sobie coś kupiłaś!
Śmieliśmy się strasznie a reszta kolejki patrzyła na nas ogólnie rzecz ujmując dziwnie. Na taśmie bowiem wśród kilkunastu artykułów dających razem straszną sumę znajdowały się z przeznaczeniem dla mnie tampony i paczka pięciu maszynek do golenia. Reszta była mocno lokatorska 😉
____________
mekong delta – by Haluta
reszta – by słownik języka polskiego i lata praktyki
Scenki i prezentacje
Wychodzę rano do pracy. Upał jak siekiera. Albo dwie. Mam sukienkę wiązaną na szyi, z gatunku tych odsłaniających ramiona i plecy. Dwóch cherlawych robotników z sąsiedniej klatki włącza namierzanie. Gdy przechodzę obok przez charakterystyczne już robotnikom cmokanie przebija się komentarz:
– Trochę ci skarbie plecy urwało.
Rechot podwójny.
– Możliwe chłopczyku, ale przynajmniej w barach jestem szersza.
Rechot pojedynczy. Nie mój.
Późnym popołudniem jedziemy z Pablosem na zakupy spożywcze. Pod supermarketem pustka i tylko na parkingu, niczym samotny czarny żagiel pręży się i wygina motocyklista. Może sie przeciągał, a może oblazły go mrówki faraona, a może po prostu myślał, że laski będzie rwał jak świeże wiśnie na ten swój motór – nie wiem. Do tej pory nie wiem też co uznać za bardziej rachityczne – jego czy maszynę.
– A ten tu czego?
– No się prezentuje.
– Ale nie ma z czym.
– Bo widzisz, to dopiero sztuka. Nie mieć z czym a się prezentować.
– Koleś ma chyba jakiś przerost tylko nie wiem czego nad czym.
– Raczej chciałby mieć jakiś przerost 😉
W tramwaju siedzę obładowana tobołami. Dwie olbrzymie paki pieluch robią swoje. A dodając do tego różne inne obywatelskie akcesoria kosmetyczne i spożywcze, robi się niezły Sajgon. Lato skrapla się wszystkim w kiece i tiszerty, zaduch robi się zanim jeszcze o nim pomyślę. Tramwaj z rodzaju ‚trumna’ posiada niezwykle pomysłowo biegnącą rurę trzymakową, której się trzymając można albo szorować komuś po głowie, albo przed oczyma. Można też jednakowoż trzymać rękę za głową pasażera i nie robić problemu tam, gdzie go nie ma. Wsiada młodzian, staje centralnie przede mną i się ociera. Ocieranie się znieść muszę bo wiadomo – tłok. Ale włosów w nosie nie muszę. Cudzych. Z łapska. W nosie moim. Dla odmiany.
– Czy mógłby pan zabrać rękę sprzed moich oczu?
Młodzian lekko się peszy ale stara się być dowcipny:
– Chciałem żebyś lepiej widziała mój tatuaż.
Fafarafa.
– Aż takim krótkowidzem nie jestem. A na ‚ty’ to przejdziemy dopiero jak nadarzy się okazja by zobaczyć mój.
Over.