W Lublinie człowiek nie zginie

Taki oto opis widnieje obok słoneczka na bardzo popularnym komunikatorze tuż obok nazwiska jednego z naszych tłumaczy. Trafny on ci jest. Opis, bo co do tłumacza to z czystej niewiedzy się nie wypowiem. Otóż bowiem po raz kolejny poturkotaliśmy sobie z Lokatorem na weekend do Lublina. Aga zaprosiła nas już czas temu jakiś, ale jak to zwykle bywa, albo nie możemy zsynchronizować dzieci – albowiem to nieczęsto spotykane zjawisko żeby w tym samym momencie czasoprzestrzeni były akurat względnie zdrowe – albo siebie. Tym razem się udało.

W pociągu było dość wesoło. Już po kwadransie z dużym hukiem i ha! wdziękiem okrutnym wyprosiłam z przedziału sześciu rosłych młodzieńców, którzy to popełnili błąd i zaczęli odtwarzać z telefonu komórkowego jakieś straszliwe a zaangażowane melorecytacje, czyli własne aranżacje hip-hopowe. Z tekściarstwa to się obawiam żaden nie utrzymałby nawet na powierzchni basenu styropianowych bobków. Sorry Winetou ale jestem już zdecydowanie za stara i zanadto cholerycznie usposobiona na takie gnioty. Panowie z lekka zdębieli, gdy wyliczyłam, że mają jeszcze 57 sekund do wybuchu reaktora. Jeden się nawet zaśmiał, ale w połowie drugiego he spostrzegł moją minę i postanowił dzielnie, że jednak spierdala. Słusznie. Grunt to podejmować dobre decyzje.

Życie to sztuka wyborów. Ja z wrodzonego lenistwa zawsze wybieram święty spokój. I biada tym, których orbita zanadto otrze się w takich momentach o moją. Gdybym miała cztery metry wzrostu i szczękę rotweilera z wielką radością odgryzałabym niektórym ludziom głowy. Skoro i tak z nich nie korzystają, warto wybawić ich z kłopotu i ułatwić trudną kwestię odróżniania jej od tyłka.

Reszta podróży przebiegła bez zakłóceń. Na miejscu czekał już na nas Michał, a kilka chwil później przywitaliśmy się z Agą, Zosią i czterema nieustannie spragnionymi pieszczot kotami. Oraz z radością nie mniejszą przywitaliśmy smakowitą woń creme caramel – deseru, który w Maroko przyprawiał mnie o chęć wykształcenia sobie dodatkowego żołądka, a który specjalnie na nasz przyjazd popełniła Aga. Niestety na niczym nieskrępowany proces konsumpcji trzeba było poczekać do rana… ale było warto. Bardzo.

W sobotę wybraliśmy się całą bandą do Kazimierza. Poza wszechobecnym lansem z niejakim podziwem obserwowałam paniusie w kozaczkach, bo im pasowały odcieniem do tipsów. Temperatura letnia raczej niż wiosenna, ale kozaczki miały dokładnie identyczny odcień. Bravissimo! No i po raz kolejny potwierdza się moje przypuszczenie, że zbyt długie trzymanie farby na włosach, bardzo odbija się na pofałdowaniu zwojów. Im intensywniejsza platyna na zewnątrz, tym więcej linii prostych wewnątrz. Nie wiem czy dostanę Nobla, ale myślę, że mam szansę. Co poza tym? Dzieci najbardziej interesował murek i lody. Na placu zabaw – jedynym w bliskiej okolicy – królują miejscowi hultaje, którzy trudnią się głównie okupowaniem zjeżdżalni i wyrywaniem młodszym dzieciom zabawek. Wszystkiemu oczywiście przygląda się ich matka, której nieskażona myślą twarz wyraża tylko jedną refleksję: "Czy doktor Zosia zrobi sobie trwałą, czy nie?". Poza tym czarownie. Nastrój jak w mordę strzelił i myślę sobie, że jakbym kiedyś wpadła na pomysł żeby się zakochać, to najlepiej w Kazimierzu. Bardzo męskie imię.

Potem odwiedziliśmy Bidę i nieco umarłam, ale nie byłam osamotniona. Wytoczyliśmy się, dojechaliśmy do domu i resztę dnia spędziliśmy w fazie węża – trawiąc.

Przy okazji miłe spostrzeżenie – nasze dzieci dorosły i wyraźnie czerpią masę frajdy ze wspólnej zabawy. Ich pierwsze spotkanie było dość traumatyczne – oboje postanowili pokazać światu jak pojemne są ich płuca i darli się bez opamiętania, aczkolwiek jeszcze byli za mali by się pobić. Drugie czy trzecie było już gorsze, bo wzięli się za pióra i na zmianę, to tolerowali, to tłukli. W dodatku każda zabawka, której akurat dotknął przeciwnik, stawała się tą najbardziej w danym momencie upragnioną, taką, bez której absolutnie nie można przeżyć nawet pół sekundy dłużej. Z czasem jednak było coraz lepiej aż właśnie oto z niedowierzaniem stwierdziłyśmy z Agą wspaniałą komitywę naszych dziateczek. Bawiły się grzecznie w dom i w sklep i konstuowały dialogi, które powinno się nagrać i odsłuchiwać w wyjątkowo podłe dni – ze śmiechu dostałam kolki.

Niezwykle jestem ciekawa, czy kiedyś będą się te nasze Młode kumplować. Chciałabym.

Niedziela poza lenistwem oczywiście, to wycieczka do Muzeum Wsi Lubelskiej i poszukiwanie zwięrzątek. Dzieciarnia z oczyma jak spodki oglądała wielki młyn, chatkę prządki czy zagrodę z perliczkami, bażantem i pawiem. Gdzieniegdzie przemykała bryczka zaprzeżona w dwa konie, albo mała z kucykiem a my zagladaliśmy studniom w oczy i przejeżdżaliśmy palcami po wiklinowych płotkach tłumacząc dzieciom czym jest strzecha, albo dlaczego wóz jest drabiniasty.

A potem był powrót pociągiem do domu z głową śpiącego Igo na kolanach. Przeplatałam między palcami jego włosy, takie złote jak pszenica na polach mijanych czasem za oknem w podróżach i myślałam sobie, że jest dobrze. Takie prawdziwe dobrze. W miarę spokojne i bez nieustannych szarpań, że coś powinnam a czegoś absolutnie nie. Ułożyliśmy sobie siebie we dwoje jak umieliśmy najlepiej, mamy dobrych ludzi wokół i oddanych przyjaciół, którzy staną na głowie i ostatnich nogach by przyjechać gdy właśnie żre nas depresja i podnieść z podłogi, załatwić nam od a do z ze wszystkimi formalnościami i prowadzeniem za rączkę wycieczkę do Szwica czy Maroka i cieszyć się, że przyjechaliśmy, napisać sms z dowcipem przeczytanym w gazecie, zrobić z nami zakupy za swoje własne prywatnie zapracowane bony albo drugi creme caramel, kiedy właśnie wchłonęliśmy ostatni kęs pierwszego i stwierdziliśmy, że już tęsknimy. I z powodu takich właśnie ludzi goszczących w moim życiu, zupełnie irracjonalnie w apogeum kryzysu, czuję się bardzo bogatym człowiekiem.

Trochę na styk mamy do pierwszego i czasem na wszystko nie starcza, PanKot znów ogryzł wszystkie kwiatki, głęboko w poważaniu mając swój prywatny i osobisty koci wiecheć, właściwie nie mamy telewizji a lodówka albo mrozi na kamień albo podtapia kuchnię… ale jest dobrze.

Fajnie nam 🙂

Lokator niezwykle utalentowany

Odbywamy fascynującą podróż autobusem linii Z-1. Linia jest zastępcza, w zamian za unieczynnienie na tej trasie dotychczas działających nań tramwajów, przyjeżdża z nielicznym tylko znaną częstotliwością, która całkowicie różni się od przedstawionej w formie papierowej na przystanku i w związku z powyższym ludzie gromadzą się w pojazdach tej linii tłumnie i z wyraźnym wkurwem.

Lokator szczebiocze o poranku. Że drzewka są zielone, a słonko żółte i tu czerwony samochód, i jeszcze trzy, a tam idzie Pan i Pani i piesek mały i duży. Wstrząsające. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt permanentnego niewyspania lokatorkiej rodzicielki, czyli mnie.

Pan Z Lewej zionie szczypiorem, Pani Z Prawej ciamka gumę jednocześnie obdzielając współpodróżujących rześkim techno_łomotem dobywającym się z słuchawek jej discmana, z przodu młodzież gimnazjalna usiłuje wybekać alfabet na czas.

Generalnie malowniczo.

Kiedy Młody był jeszcze bardzo młody, dość długo nie chciało mu się z nikim rozmawiać. Nawet zastanawiałam się, że czeka na brak kompotu, czy też powinnam zacząć się martwić. Zanim jednak zaczęłam, on również zaczął… mówić. W chwili obecnej wiele bym dała za chwilę ciszy, albowiem paszcza zamyka mu się jedynie na sen, a to i tak z rzadka.

Teraz referuje mi ważki problem braku odpowiedniej roli w przedszkolnym przedstawieniu z okazji Dnia Matki, do którego to Ciotki Etatowe usiłują okiełznać i przyuczyć dostępnych Małoletnich. Lokator dotychczas miał być zajączkiem ale zdecydowanie woli bardziej spektakularne popisy.

– Mamo, wierszyk powiem, o! – błysnął pomysłem Igor
– Wierszyk? A znasz jakiś? – zainteresowałam się
– Duuużo znam. – prychnął Młody i umęczonym wzrokiem niespełnionego twórcy powiódł po bliższej okolicy
– No to powiedz mi, chętnie posłucham. – oznajmiłam oczekująć Oli, która poszła do przedszkola albo Murzynka Bambo

Tu Lokator długo i mozolnie zbiera się w sobie, przyjmuje poważną minę i z namaszczeniem poprawia sztruksową bluzo-marynarkę… w końcu recytuje:

– To nie sztuka puścić pruka! – wyparował Lokator ze swadą

Purpura – moja. Kurtyna – wyimaginowana. Oklaski – reszty świata.

Śpiewamy

Wszystkich wielbicieli muzyki chóralnej gorąco zapraszam na nasze najbliższe koncerty.

W tym roku Chór Akademicki Politechniki Warszawskiej przygotował utwory o wielkiej różnorodności – od renesansu do współczesności, kompozytorów znanych i mniej znanych (Orlando di Lasso, Felix Mendelssohn, Eric Whitacre i inni).

Pierwszy koncert odbędzie się 19. kwietnia o godz. 17.00 w Kaplicy Dzieciątka Jezus przy ul. Lindleya 2/4 w Warszawie,
a następny to 46. koncert z cyklu Wielka Muzyka w Małej Auli – 23 kwietnia o godz 19.00 w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej przy pl. Politechniki 1. Wstęp oczywiście wolny.

Do zobaczenia 🙂

Just enjoy the show

Święta, święta i po świętach. To prawdopodobnie najczęściej spotykane zdanie w dzisiejszych notkach. Osobiście święta Wielkiejnocy są mi potrzebne li i wyłącznie w celach konsumpcyjno-wypoczynkowych. Kościół? Owszem, mijam codziennie bo mieszkam dokładnie naprzeciwko, ale nic ponadto. A nie, coraz częściej wkurzam się na maksymalnie podkręcony megafon, który emituje dźwięki mszalne w najodleglejszy zakamarek mojej jaźni bezwzględnie bez względu na to, czy mam na to ochotę czy też nie. I to w zasadzie na tyle.

Zdecydowanie bardziej czułe jeśli chodzi o atmosferę jest Boże Narodzenie.
 
A oblewanie magiczną wodą tłumnie zgromadzonych jaj – umówmy się – od razu możemy sobie jeśli o mnie chodzi darować.

Porządków wiosennych też nie zdążyłam zrobić, bo albo mi się nie chciało, albo… mi się nie chciało. Wysoki Sądzie, wprawdzie mam najbrudniejsze okna w okolicy, ale za to wyspałam się trzy razy z rzędu. Bezcenne. W związku z tym nadal mam cierpliwość tłumaczyć Lokatorowi wyższość fontann w parku nad krasnalami ogrodowymi w ogródkach przyparkowych domów. No i nadal nikogo rozszarpałam.

Iggy uwielbia reklamy – właściwie nic poza nimi mogłoby w telewizji nie istnieć. No może jeszcze Wieczorynka. Lubuje się w wygłaszaniu zapamiętanych nie_wiadomo_kiedy tekstów. Króluje nagłe i niespodziewane: – Złap łosia i zabierz go na Kretę! Niby nic ale w towarzystwie pasażerów autobusu linii zastępczej Z-1 i w odpowiedzi na radosne pytanie staruszka o to, co powinien zrobić żeby mieć takie cudne loki… brzmi dość intrygująco.

W przedszkolu grypa żołądkowa. Już się cieszę na okoliczność przewidywanej gościny w najbliższym czasie. To normalnie jakiś nowy trend. Czas wolny zawsze przekształca się w zbiorowe chorowanie – przychodzi się do przedszkola a tam od progu Pani Woźna z rewelacyjną wiadomością o zbiorowej sraczce. Urocze. Czy powinnam w związku z modą wejść w fiolety czy w oranże? Bo ostatnio weszłam w tubkę fioletowej tempery i miałam pół przedpokoju w przepiękny barwowo rzucik. Póki co w grupie pięcioro Małoletnich i lekko zielona Pani Przedszkolanka. Nie bardzo wiem czy odcień zawdzięcza wirującym wiosennie rotawirusom, czy też opowieściom o rodzinnych wyżerkach, którymi hojnie raczy ją każde po kolei Dziecię. Ja sama poświątecznie mam równik w obwodzie i niechęć do większości artykułów spożywczych.

Czyli nuda, marazm, rutyna.

A co u Państwa?

Co to jest konsternacja?

Konsternacja – zmieszanie, zakłopotanie, konfuzja, podniecenie wywołane
zaskakującym, niespodziewanym wydarzeniem, niefortunnym obrotem sprawy,
nietaktem, rozczarowaniem. Etym. – łac. consternatio ‚niepokój; zmieszanie’ od consternare ‚zatrwożyć’.

Konsternacja całkiem solidnej postury dopadła mnie dziś rano, kiedy to
w drodze do przedszkola napotkaliśmy Panią Dozorczynię. Pani Dozorczyni
sprzątała na mokro schody i sama w sobie nie kłopotała mnie w
najmniejszym nawet stopniu. Ptaszki śpiewały, słoneczko świeciło i nic
nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy w ten piękny wiosenny dzień.

Mijamy Panią Dozorczynię spokojnie.

Wtem.

– Ściera! – wydobyło się z ust mego Syna jakże radosnym okrzykiem.

Pani Dozorczyni zastrzygła uszami.
Spurpurowiałam, a następnie zblabłam jednocześnie doznając rozległego zawału.

Pani Dozorczyni nie jest przez okoliczną ludność – w tym i mnie –
szczególnie lubiana ale nie przypominam sobie abym wyraziła się o niej
kiedykolwiek w ten sposób i to przy Lokatorze.

– Ściera pani schody mamo!! – zbudował przecudnej urody zdanie dumny z siebie Lokator.

I to właśnie była konsternacja.
Kurtyna.

You talking to me?

Mamy kryzys – wiadomo.
Kryzys nie ominie też, jeśli już w niej nie buszuje, Służby Zdrowia.
W związku z powyższym w porozumieniu z Obywatelem Synem
opracowaliśmy tak zwany Zestaw Pomocowy.
Póki co mamy starter zmiękczająco-zwiotczający i garść ćwiczebną.

——————————

Lokator lekko ścięty na skos, czyli zestaw ćwiczeń dla chirurgów
 – próba uchwycenia w kadr tej jednej jedynej nanosekundy,
kiedy wszystkie lokatorskie elementy wydają się być nieruchome.

——————————

Kanapowiec Kontemplator…
czyli coś zbroiłem ale za Chiny Ludowe się nie przyznam, w ogóle zapomnij
 – szkolenie całego zespołu administracyjnego z obsługi Pacjentów Trudnych.

——————————

Anestezjolodzy biją na alarm? Proszę bardzo.
Obywatel plus obywatelski Zaczes Romanwtyczny.
No i tej ujmujący uśmiech.
Lepszy niż pawulon, nie?

Bycie rodzicem to trudna sprawa

To w zasadzie komentarz do notki u Mig, ale jak już wcisnęłam "dodaj" uświadomiłam sobie, że jest dla mnie bardzo ważny. Na tyle, że chcę go też tutaj.

Wzorca miłości rodzicielskiej nie ma w żadnej gablocie w związku z tym
mam wrażenie, że wszyscy rodzice na początku poruszają się trochę po
omacku i trochę bez trzymanki. Między innymi dlatego daleka jestem od
oceniania kogokolwiek.

Swojego Syna kocham najbardziej na świecie i wiem, że normalnie nigdy w
życiu nawet bym Go nie uszczypnęła by nie sprawić Mu bólu. Raz w życiu (rok temu mniej więcej)
byłam jednak zmuszona sprawić Mu ból niewyobrażalny dla małego dziecka
– odłamek cienkiego lizaka w kształcie serca (jakich pełno na każdym
choćby dworcu PKP, a jaki Młody wymarzył sobie i wyprosił u mnie
) utkwił Mu głęboko w gardle ergo Młody zaczął się
dławić i sinieć. Tramwaj. Pełno ludzi. Oczywiście w mig dyżurna panika
i wrzask ale zero jakiejkolwiek choćby próby pomocy. Nie wołałam czy ktoś jest
lekarzem i może mi pomóc bo zaraz dostanę rozległego zawału i trafi mnie szlag, choć potem usłyszałam niejednokrotnie, że jestem
nieodpowiedzialna, bo powinnam, bo mogłam Mu tym lizakiem ostrym rozorać
przełyk i w ogóle wszystko. I że mógł umrzeć w wyniku zakażenia też
usłyszałam. A ja po prostu niewiele myśląc sięgnęłam Mu w to gardło
bardzo głęboko i wyszarpnęłam ten jebany lizak. Młody nie chciał się
przytulić przez kilka dni i płakał na sam mój widok. Ale zwyczajnie nie
było na to czasu a ja zadziałałam jak automat.

Oczywiście gdybym opisała to kiedykolwiek na blogu – co niniejszym czynię – to pewnie też raczej
oschle i bez emocji. Bo długo potem nie mogłam dojść do siebie. Bo
długo płakałam w wannie. Bo do tej pory gdy widzę za szybą te lizaki,
mam w gardle wielką gulę i drży mi broda. Bo czuję się z tym…
nazwijmy to ambiwalentnie. Ale zdecydowanie wolę się tak czuć i
wiedzieć, że Młody teraz jest i żyje i ma się świetnie i jest już
dobrze. Wszystko zapomniał. Ja pewnie nie zapomnę nigdy.

Są sytuacje i sytuacje – jeśli uczestniczymy w nich tylko poprzez
pisemny przekaz na blogasku, to wiadomo, tylko na tej podstawie budujemy sobie
obraz i w ten obraz zbudowany się angażujemy – nie w sytuację. Nie wiem
czy to dobrze czy źle i kto ma rację a kto jej nie ma. Bo to nie o to w tym wszystkim
chodzi. Nie lubię też oceniać, bo zawsze okazuje się, że życie ma dla mnie
tyle niespodzianek, iż niejednokrotnie musiałabym to wszystko
odszczekiwać i merdać ogonkiem. A ogonka nie posiadam i logistycznie
mogłoby być mi trudno.

To tyle.

Nawet z gówna da się wyrzeźbić Wenus z Milo.

Taka oto złota myśl uderzyła mnie dziś w samo południe gdzieś w okolice płatu czołowego. Bo to prawda najszczersza. W sprzyjających okolicznościach można nawet takie dzieło wstawić do galerii, być od tego bogatym do wypęku i żyć z odsetek oraz ponad stan. Historia jak sądzę zna takie przypadki. Natomiast taki Van Gogh musiał sobie odciąć ucho żeby odreagować rozmaite frustracje a i tak na niewiele mu się to zdało, bo doceniono go grubo po pogrzebie. Jego własnym.

Nie zamierzam nic sobie odcinać, bo raz, że jestem przywiązana do wszystkich moich osobistych elementów, a dwa, że żeby odreagować frustracje musiałabym wyjść na ulicę z siekierą i w ramach nowych trendów fryzjerstwa wykonać komu się da gustowne przedziałki. Ucho to mały pikuś jest. W dodatku z własnym to zero zabawy.

Ponadto nie znam się na sztuce, bo Wenus mnie nie kręci. A wyrzeźbieni chłopcy mają tak małe siusiaki, że przykro patrzeć. Nie mówię żeby zaraz Rocco Dostawca Pizzy, ale bez przesady – nie wierzę, że wszyscy rzeźbiarze mają rozmiar azjatycki albo wyłączone ogrzewanie w pracowni. Nic dziwnego, że modele woleli pozostać anonimowi.

Tu zawsze przypomina mi się wizyta lekarska z niezwykle młodym Młodym, kiedy to Pan Doktor orzekł z zadowoleniem, że oto Młody jest bardzo dobrze wyposażony przez naturę i to Mu bardzo dobrze wróży. A ja – spojrzawszy na dość mizerny z racji wieku niemowlęcia instrument – miałam przemożną chęć odrzec, że bardzo, ale to bardzo Panu Doktorowi współczuję. Ugryzłam się w język.

Ja ostatnio czuję jakbym rzeźbiła gęstniejącym w betonie. Szydełkiem do kordonka. I się kurka siwa dziwię, że mi opornie idzie. Nie czytam horoskopów. Nie lubię, nie wierzę, mam gdzieś. I zawsze jak mi ktoś przeczyta – Co jesteś? Waga? O to słuchaj koniecznie! – utwierdzam się w przekonaniu, że te wszystkie kawałki pisze Stefan z Kotłowni albo Pani Jadwiga między jednym a drugim oczkiem w dzierganiu szaliczka.

Dobra passa trwa. Świetnie ci idzie.

Sukcesy gwarantowane i to na twoim ulubionym polu.

Idzie mi fenomenalnie, bry_lan_to_wo wręcz, nie odnalazłam tylko jeszcze tego pola, na którym mam te wszystkie spektakularne sukcesy. Ale oj tam. Chyba, że moje ulubione pole to pole buraków – barszczyk wyszedł rewelacyjny. Albo minowe. Hmmm.

Najwyraźniej minęłam się z powołaniem. Jako saper miałabym przynajmniej raz w życiu zapewnioną rozrywkę.

Generalnie miałam napisać notkę o tym, że niemożebnie wkurwiają mnie Królewny. A trafić można na taką absolutnie wszędzie. Królewny to takie zjawiska wśród kobiet, które kiedyś zamykało się w wysokiej wieży i trzymało w odosobnieniu pod strażą Wielkiego Smoka i czekalo aż zeżrą je galopujące suchoty, wolne rodniki i menopauza, ale teraz słabo w branży budowniczej z wieżami, wobec tego łazi to to na wolności i się snuje.

Nie wiem o co mi właściwie chodzi ale z pewnością jest to sprawa najwyższej wagi (w końcu powstała w mojej głowie), wobec tego Reszta Świata powinna natychmiast rzucić wszystko i pędzić na sygnale z pomocą. Jeśli tego nie robi jestem bardzo rozczarowana, rozżalona i ogólnie roz. Rozpierdzielam wprawdzie włos na czworo przy użyciu młotu pneumatycznego i zużywam przy tym energię potrzebną do oświetlenia Rio w czasie karnawału… ale spójrz tak przy tym szałowo wygladam.

Królewny w przyrodzie występują niestety wszędzie i w dość dużej liczbie. Charakteryzują się wysoko rozwiniętym fochem i skrajnym infantylizmem narastającym niestety wraz z wiekiem oraz przyprawiają mnie o żywą chęć mordu. Nie bez kozery wpajam Lokatorowi od lat najmłodszych, że baba o najgorszym z możliwych charakterze – zjadliwa horpyna i wredna łajza bramaputra – lepsza jest po stokroć niż byle_jaka i rozlazła pudernica. Bo lepiej się pokłócić i wytłuc rodową zastawę niż zejść z nudów. Przynajmniej są jakieś emocje.

Królewny natomiast przyprawiają mnie o takie emocje, że Alien zmutowany z Predatorem to przy mnie różowy Kucyk Pony z tęczowym grzebyczkiem. Jeszcze jedna a zrobię korespondencyjny kurs murarstwa, wzniosę tę wieżę, zgromadzę tam wszystkie i zamuruję wejście. A następnie przejdę się po deptaczku u jej stóp z megafonem i ogłoszę super_hiper_mega_giga wyprzedaże.

Taaaaaaa.

Jestem bezwzglednie bezwględna. Ktoś musi.