Piszcie do mnie na Berdyczów, czyli notka radośnie obsceniczna

Z pracy wróciłam jak zwykle pełna sił i energii do rozwijających wyobraźnię gier i zabaw dla mego maluszka. Moje kochane dzieciątko spędza teraz całe dnie z babciusią a jak wraca mamusia to dzidzia strzela kupę, z której mama bardzo się cieszy. Ha ha.

Brrr. Wróć. To brzmi jak jakieś nawiedzone forum dla odmóżdżonych rodziców. Swoją drogą to wlazłam na takie cuś dwa razy w życiu i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że te wszystkie szczęśliwe i rozmiękczone mamusie to wciągają co rano proszek do prania zamiast go sypać do pralki. I te inteligentne mikrogranulki są chyba tak ekspansywne, że aż zwalczają resztki inteligencji dotychczas w tych ich ‚główeczkach’ obecnej. Bo nie wierzę, że mamy tylu głupich ludzi na świecie. I że ta głupota to razem z macierzyństwem przychodzi.

Nadal nie rozumiem jak wytłumaczyć sens zmiękczania każdego słowa do imentu i sposobu wypowiedzi, który nieodmiennie przypomina mi czasy zamierzchłych początków przedszkola. Tylko, że ja miałam wtedy lat trzy i pół a nie trzydzieści, jak one. Dlatego też twierdzę, że niektórym fakt bycia rodzicem wybitnie nie służy. Następuje taki regres, że aż trudno się dziwić potem wynikom wyborów i temu, że połowa społeczeństwa to debile. Wystarczy zajrzeć na takież forum. Tu pozostawiam miejsce na oburzenie tej połowy, która poczuła się dotknięta. Ja tak lubię prosto z mostu na łeb. Nie pasuje to nie czytać. Dużo innych ‚blogasków’ dookoła.

(I żeby była jasność nie chodzi mi o zdrabnianie w ogóle – bo też nie mówię do Syna ‚mój Ty Igorze’ – tylko o przesadne drobienie już rozdrobnionego. Taka maślana papka bez treści.)

No. To wróciłam z pracy z.. zmęczona jak dziki pies dingo po kwietniu i zastałam Lokatora w objęciach przerażonego Mamuta:

– On robi KUPĘ! – przywitało mnie od progu.
– No cześć, też się cieszę, że was widzę – wysapałam rozplątując się z szalika.
– On robi KUUPĘ, mówię! – zaalarmował Mamut dobitniej i z nieco większym przerażeniem.
– No wiem, słyszę. Robi. Nawet często całkiem. A to coś nowego? Myślałaś, że upycha gdzie czy jak? – zdziwiłam się nieco tym późnym przez rodzicielkę odkryciem własności fizjologicznych dziecka (w końcu sama dwie larwy wychowała i chyba też dobre wróżki za nas sprawy nie załatwiały).
– Ale On robi CAŁY DZIEŃ!! – spojrzała na mnie z naganą, że nie przejmuję się zaistniałym faktem dostatecznie bardzo.
– Jedną? – zdziwiłam się.
– Nie no, nie jedną. Ale ciągle robi i robi – wyłuszczyła sprawę Krycha i poirytowana sapnęła w garść.
– No od tygodnia nie robił a żarł to teraz nadrabia, nie? – proste.
– No ale tyle aż?? – teraz zdziwiła się ona.
– Co chcesz. Świnka morska też je mało a sra jak stado koni…

Ps. Notka miała być właściwie o tym jak bardzo się cieszę, że dostałam od Kiszczuna i Lenn i reszty wesołej gdańskiej ferajny paczkę żywnościowo-chemiczno-higieniczno-tekstylną. A ściślej mówiąc dwie paki wielkie jak cały Wąchock, których to zawartością mogę wykarmić, oprać i odziać połowę ludności Kambodży w wieku niemowlęcym. A resztę napoić herbatą i wspólnie z nimi opędzlować konserwy i dżem z czarnych porzeczek. Ale chyba zanadto skupiłam się na tematyce naturalistycznej i już mi się przerwa kończy. Ale cieszę się niezmiernie bardzo i jestem po prostu wzruszona. Wszystko co tam odkryłam witałam z wielkim ‚Oooo!’ i nie wiem już co powiedzieć, więc powiem po prostu… dziękuję. Jesteście kochani. I w ogóle. Się popłakałam nad tym budyniem czekoladowym.

A w makaronie i ryżu to faktycznie mogę się teraz tarzać.
Ilość powala.

🙂

Ten tego

Na próbach chóru męczymy Carla Orffa i jego Carminę. Efekty mają być słyszalne na majowym koncercie. Póki co przypomina to piłowanie lasu pilniczkiem do paznokci. Albo na odwrót. Nieważne.

Tak sobie myślę, że gdybym skomponowała w życiu coś poza dzwonkiem w moim starym telefonie (którego to dzwonka nie dało się słuchać dłużej niż pięć sekund bo zęby cierpły nawet psu sąsiada) i gdyby do tego to ładne było, i przeszło do historii jako coś wybitnego, pięknego i w ogóle cud, miód i maliny, i gdyby to potem miała ćwiczyć jakaś banda oprawców muzyki (a niestety zanim się osiągnie efekt zamierzony to uszy więdną co najmniej raz na minutę)… to ja bym wylazła z tego grobu co to by mnie w nim pochowali (bo zawsze wszystko co kto zrobił wybitnego odkrywają dopiero jak on akurat weźmie i zemrze) i w te pędy pogoniła towarzystwo, bo nawet fauna podziemna by wyginęła zamiast mnie dalej konsumować z namaszczeniem. Ten Orff to ma cierpliwość. A z tego co wiem to cała masa chórów się już nad nim pastwiła i jeszcze pastwić będzie. Biedaczysko. Chyba, że ogłuchł. To nawet lepiej. Najlepszego panie Karolku. Miłego leżakowania.

W nocy śniło mi się, że latałam na miotle i wrzucałam ludziom przez okna czerwone motyki. Cieć czy jak? I czemu motyki a nie na ten przykład imadła? To chyba już na zawsze pozostanie dla mnie niezbadaną tajemnicą bo sny raczej mi się nie kompilują w seriale. Nie ma odcinków ani sobotnich powtórek. A szkoda. Chętnie bym sobie zapamiętała gdzieś na stronie te z Bradlejem w roli drugoplanowej. Oskara to by może nie dostał ale zapalenia korzonków to już prędzej.

Młody ma się coraz lepiej i gdyby nie ten parszywy katar co Go męczy od wyjścia ze szpitala to już byłoby całkiem dobrze. Boję się tylko co będzie jak wróci do żłobka. Mam nadzieję, że nie powtórka z rozrywki bo chyba sobie palnę w łeb z marchewki. A tak a propos palnięć i tego, że w łeb to przypomniało mi się jak kiedyś miałyśmy z Katą pomysł tyleż absurdalny co komiczny, by chodzić po mieście w prochowcach z klamkami do drzwi w kieszeniach. W końcu nie od dziś wiadomo, że ci co mają klamki czują się bezpieczniej.

W sobotę ma nawiedzić nas wujek Mini, Minimal znaczy i będziemy obmyślać strategię rozwoju żylaków na przestrzeni kanapy. Skala przemysłowa to to nie będzie ale wujek Mini ma do obejrzenia jakieś pięćdziesiąt przedwojennych i lekko powojennych horrorów i mówi, że sam nie zdzierży. Nic dziwnego. Ile można patrzeć na to jak laska jedzie samochodem. Prędzej czy później ktoś jej w końcu musi łeb urwać.

Przy okazji pragnę nadmienić, iż bardzo intryguje mnie kwestia, kiedy to mi ktoś coś urwie, albowiem wczoraj pralka mi wyła do północy. Głośna jest skubana a ściany dla odmiany jak u jakiego Szoguna. Włączyłam diabelstwo o dwudziestej pierwszej, bo w końcu miałam chwilę na uprzytomnienie sobie, że jak tak dalej pójdzie to Młody będzie świecił swoim gołym lokatorskim tyłkiem nawet w ciemnościach, ale przez przypadek na gotowanie. Teraz więc mam sąsiadów oburzonych w stopniu znacznym i głębokim, moje koszulki w rozmiarze koszulek Młodego a koszulki Młodego w rozmiarze nieistniejącym w tej galaktyce. Śmieszne, nie?
Szfak.

A teraz siedzę w pracy, korzystam z przerwy na przerwę i zamierzam wynudzić się jak mops po lobotomii przez całe jedenaście minut. Cztery właśnie straciłam.

Miłego kurde dnia

Uśmiech

Czy wiecie jak miło jest

gdy siedzi się w pracy w czasie, kiedy akurat Wielki Ra czyli Prezes zrobił sobie wizytację w naszym pokoju

i gdy humor ma się taki sobie… mocno taki sobie

i gdy myśli się o tym o czym myśleć się nie powinno bo w pracy

i gdy już rzygać się chce od tej łamanej anglo-polszczyzny z przeszkodami

i gdy marzy się tylko o tym, żeby wreszcie poszedł i zostawił nas w spokoju a gdy już pójdzie nastrój ma się jeszcze gorszy

i odbiera się telefon…
i słyszy się takie kochane
‚cześć, niespodzianka’

i robi się nagle tak miło i ciepło
i nagle wcale nic nie znaczy, że telefon
i że dzielą nas miliardy kroków
i parę granic…

Wiecie?

Ja już wiem.
Dziekuję słońce.
Bardzo dobrze było Cię usłyszeć.

Wiosna przyszła

Sklepik z marzeniami

Kiedy byłam jeszcze małą, sepleniącą dziewczynką z warkoczykami, chciałam być strażakiem. Chciałam być duża, nosić takie fajne spodnie na szelkach i kask, jeździć taką wielką ‚wypasioną’ czerwoną furą z drabiną na dachu, obtrąbiać z tej fury wstrętne sąsiadki co mówiły, że jestem podobna do taty (mama zawsze znacznie bardziej mi się podobała) i patrzeć na świat z góry. Gaszenie pożarów było w drugiej kolejności.

Później trochę podrosłam i z racji zamiłowań piromańskich przerzuciłam się na wielkie szesnastokołowe ciężarówki bo głupio byłoby być strażakiem i jednocześnie czerpać wyjątkową frajdę ze wzniecania pożarów w najbardziej niezwykłych miejscach w moim domu. Na szczęście nigdy nie udało mi się wzniecić prawdziwego a ograniczyłam się łaskawie do swobodnej zabawy zapałkami. Swobodnej oczywiście do czasu przyłapania mnie in flagranti przez Mamuta na próbach puszczenia z dymem paprotki. Jej ukochanej paprotki. Przez wzgląd na moje cztery szanowne litery nie wspomnę co się wtedy działo.

Miłość do szesnastokołowców przeszła mi dość szybko, gdy tylko obejrzałam jakiś film dokumentalny o amerykańskich kierowcach. Nie wiedzieć czemu ubrdałam sobie, że wszyscy kierowcy szesnastokołowych ciężarówek myją się raz na tydzień, sikają na stojąco i to w lesie, muszą być grubi, śmierdzący i bez jednego zęba. Przynajmniej jednego. Taki miałam schemat i nie dało się tego przeskoczyć. Być może świat stracił wówczas wybitnego kierowcę. Kto wie. Grunt, że przeszło jak ręką odjął.

Wtedy zaczęłam się kochać na zabój w tym czarnym długopiórym z Modern Talking. Wszyscy się w nim kochali. Nawet (albo zwłaszcza) mój starszy kuzyn, który stwierdził, że to ‚niezła laska jest’. Przeszło mu oczywiście po bliższych oględzinach plakatu i potem za Chiny Ludowe nie chciał się przyznać, że miał ongiś taką słabość. A ja ślęczałam przed telewizorem i czyhałam na Niedźwiedzkiego, bo tylko on puszczał wtedy teledyski. To była dopiero miłość. Ech. Trwała całe dwa miesiące.

Potem zaczęłam słuchać zdzichowych czarnych płyt na adapterze i zaczęła się dla mnie era Led Zeppelin, Black Sabbath i TSA. No i oczywiście nieśmiertelny Perfekt. W efekcie do szkoły poszłam już wyedukowana muzycznie i mocno nastawiona na prawdziwy rock. Ileż ja się musiałam nacierpieć słuchając na lekcjach muzyki Piccolo Coro Del Antoniano i Krzysia Antkowiaka, że pada śnieg to już tylko ja wiem. Albo jakichś innych Sabrin. Grunt, że później to ja byłam górą i nuciłam wszystkim ‚Luciolę’ Maanamu albo ‚Szklaną pogodę’ pani Ostrowskiej.

Koniec podstawówki (jakaś siódma klasa) to już była wielka miłość motocyklowa, która przetrwała zresztą do dziś. Jednoślady to w ogóle odrębny temat w moim życiu ale wtedy to się właśnie zaczęło. Najpierw zobaczyłam w albumie zjęcia młodego Mamuta w objęciach jakiegoś obcego fagasa na czymś co wyglądało jak rower tyle, że większy i grubszy. Fagas Zdzichem nie był (nawet po odjęciu w myślach brzucha) i to było widać bez dwóch zdań. Zagadnięty Mamut najpierw spąsowiał, potem coś wyjąkał, że to kolega z technikum i odesłał mnie w kwestiach technicznych do taty. Tato spojrzał, zacisnął zęby, wycedził, że to motocykl i zakończył temat.

Edukowałam się więc motoryzacyjnie sama. A że miałam wielu starszych kolegów (z racji starszej o pięć lat i znienawidzonej wtedy równie mocno co szpinak siostry) edukacja ta była znacznie łatwiejszą i przyjemniejszą zarazem. Imponował mi zwłaszcza taki jeden kręcony co to już teraz nawet nie pamiętam jak miał na imię a siostra to na niego nawet nie spojrzała ani razu… ale imponował mi strasznie. I nawet mnie parę razy przewiózł na jakiejś rozklekotanej emzetce.

Przez całe liceum miłość do motocykli rosła coraz bardziej a że przy okazji połączyła się z miłością do równie zapalonego wtedy co ja wariata, to w efekcie na maturę pojechałam już w kasku. Na egzaminy wstępne na studia zresztą też. Pamiętam – wszyscy odpicowani w kancik i mini spódniczki a ja w czarnej skórze i z nolanem w ręce. Ale dostałam się bez problemu. Może tylko z malutkim strachem, gdy to pokłóciłam się z egzaminatorem o sposoby resocjalizacji nieletnich. Mieliśmy różne poglądy na wiele spraw a ja do grzecznych i układnych nie należałam nigdy ale może właśnie to sprawiło, że do dziś piszemy do siebie maile 😉

Chciałam być strażakiem – nie wyszło, bo za bardzo lubiłam ogień. Chciałam być kierowcą tira – ale odstraszyły mnie różne zmienne. Rockmanem też już raczej nie zostanę. W poprawczaku i więzieniu pracowałam krótko, bo zwyczajnie nie da się za to wyżyć a szkoda bo jak w końcu znalazłam pracę swojego życia to znów wszystko rozbiło się o pieniądze. Ale jedno jest pewne. Jak tylko Młody podrośnie na tyle by już nie przewracać sie o własne skarpety i zacznie rozumieć o co w tym wszystkim biega, nauczę Go jeździć motocyklem. Na koncert KULTu już jesteśmy umówieni. I na pierwsze piwo.

Rozterki sklepowe, czyli co by tu wtrząchnąć o poranku

W poniedziałek – dzień targowy
takie toczą się rozmowy:
może się pan o mnie oprze
pan tak więdnie, panie koprze…

Nie wiem czy dobrze, bo pisałam z pamięci ale szlag niech trafi nagły a wyrazisty te wszystkie targi, poniedziałki i kopry. Targ mam blisko domu ale musiałabym wstać o piątej rano żeby zdążyć ze wszystkim ‚co rano przykładna matka z szerokim uśmiechem na wyszminkowanych ustach zrobić powinna’ i nie zachetać się do nieprzytomności przy biegu po niepryskane jabłko w rozmiarze europejskim dopuszczalnym. Koper to jest na gazy, wiatry znaczy, więc raczej nie skorzystam. I znajomym też nie polecę. Wystarczy, że Lokator wciąga a potem straszy otoczenie nocną porą odgłosami dochodzącymi z wnętrza pieluchy. Poniedziałków zaś nie lubię z zasady bo trzeba się przestawić na tryb PRACA i zapomnieć o swobodnym pląsaniu w rozciągniętych porkach po dywanie gdzie Młody akurat ćwiczy siadanie. Tak, ćwiczy. Naumiał się właśnie, że jak Mu się ręce poda to się podciąga i siedzi. I dobrze Mu tak. A mnie niedobrze bom rasowa biurwa a nawet kawy SE wypić nie mogę.

Znaczy niby mogę, ale potem mi Dzieć da do wiwatu jak jeszcze kofeinowego kopa dostanie. Dość ruchliwy jest i bez tego. Czasem aż zanadto. Ale nic nie mówię bo ostatnio marudziłam, że w szpitalu leży i ledwie dycha. To teraz się cieszę, że jest jak jest. A jest jak tornado połączone z tsunami. Co nie opluje, to obrzyga, co nie obrzyga, to w pulchnych łapkach zemle, a jak nie zemle to przynajmniej pościska i obślini. Że nie wspomnę o rozległych ukrytych możliwościach i niezwykłych niespodziankach jakie czekają na postronnego obserwatora przy nieostrożnym pieluchy zmienianiu. Uroki macierzyństwa 2 – już w kinach. Tylko u nas. Od teraz.

Ale o czym to ja miałam? Ach, o kawie. No więc (tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od ‚no’… dlatego dodałam ‚więc’) oprócz kawy nie wolno mi spożywać (pod groźbą nocnego darcia ryja i bardzo, bardzo rzadkiej choroby mojej osobistej młodszej młodzieży) całego mnóstwa rzeczy, które spożywać lubię i których spożycia brakuje mi tak dotkliwie, że wściekam się na samą myśl o zrobieniu zakupów. Przykład? Proszę uprzejmie.

Poniedziałek, godzina ósma z minutami, praca. Szybki wypad do sklepu po ‚małe co nieco na śniadanie’. Półka z sokami. Ten nie bo z pomarańczą a to cytrus. Ten też odpada, bo miltiwitamina. Ten z kolei z czerwonych grejpfrutów. A ten to już w ogóle bo wiśnia a to pestkowe, czyli be. W stronę napojów gazowanych nawet nie patrzę. Wystarczy, że ostatnio nieomal udusiłam wzrokiem chłopaka pijącego tuż przed moim nosem coca-colę w tramwaju. Tak mi się chce, że o rany koguta! Podobnie jak zingera z kejefsi. I stada innych piekielnie niezdrowych i pysznych rzeczy.

Sklep, ciąg dalszy. Wybieram przecierowego, bezpiecznego Kubusia po raz setny i przewracając oczami z niesmakiem kieruję się w poszukiwaniu pieczywa. Bułeczki odpadają, bo jasne i niepełne (jakkolwiek piwnie by to brzmiało chodzi o przemiał), ten chlebek też nie bo ma więcej konserwantów niż inne, ani ten, bo ze śliwką – pieluch nie starczy jak się Młody zabierze do roboty. Wybieram ciemnego Harnasia, od którego już mnie swędzą zęby i ruszam dalej. Mleko uśmiecha się do mnie z kolorowych kartonów a ja tylko tęsknie łykam ślinkę, na serki i jogurty wolę nie patrzeć bo ostatnio jak uległam to dostałam taki opierdol od Jaśniewielmożnej Pani Dochtor, że mało mi kapcie nie spadły na parter. Co do kanapek? Ser żółty? Eeee, laktoza mleka krowiego. Topiony? Eeee, to samo plus jeszcze kilka zakazanych E z cyferkami. Rybka? Zapomnij hany. Pasta jajeczna? Przecież to nabiał. Won! Ani pomidorka, ani ogóreczka. Ech, pozostaje tylko nieśmiertelna wędlina, na którą już nie mogę patrzeć a jest jedyną słuszną bo pieczona. Słodyczowe zagłębie na lewo spowodowało nagły oczopląs i dobrze, że stamtąd wyszłam bo jeszcze bym kogoś uszkodziła wpadając na niego z dzikim wrzaskiem. Orzechy to omijam szerokim łukiem bo już wiem, że zmieniają mi Syna w muchomora. Przechodząc przez dział chińskich zupek nagle zapragnęłam być zasuszonym studentem pierwszego roku filozofii i móc odżywiać się tak niezdrowo jak dusza zapragnie. Zwłaszcza ta z dualizmem. Przy stoisku z cytrusami dostałam nerwowego tiku ale prawdziwy wkurw nastapił dopiero gdy spostrzegłam piękne równo powiązane pęczki rzodkiewek. Mało kto zna moje wariackie zachcianki ale jedną z nich są właśnie rzodkiewki. I gdy już jakieś zobaczę…

Nowalijki, kurka siwa. Ja wam dam nowalijki – warknęłam w przestrzeń, po czym złapałam garść zdrowej marchwi za nać i tupiąc ze złości poszłam do kasy mrucząc pod nosem wysoce niecenzuralny rym do tej naci marchwianej. Będę bawić się w królika. Święta blisko.

Me muero, me sale una hernia…

Kandyd, Kandyd i po Kandydzie. Zawsze po koncercie czuję się dziwnie. Taka niedośpiewana, niedookreślona, nieswoja. Czuję niedosyt. Ale to taki niedosyt z zamiłowania do perfekcji. Bo zawsze może być jeszcze lepiej. Było dobrze. Bardzo nawet. Publiczność dopisała, owacje na stojąco były, czas wracać na ziemię. Do domu i do Syna. Muzyka pomaga mi wyrwać się na chwilę z szarej codzienności, odpocząć od sąsiada z wiertarą i ekspedientki z mięsnego. Potem mam więcej siły. Więcej pary. No to tworzę tę muzykę. I już sama nią jestem. A na sekcję smyczków mogę patrzeć (i jej słuchać) godzinami. Tylko dwóch rzeczy żałuję. Po pierwsze – że koncerty trzeba śpiewać stojąc trzy godziny na potwornie niewygodnych wysokich obcasach (zwłaszcza jeśli na co dzień nosi się glany), po drugie – że na widowni jak zwykle nie było nikogo z mojej rodziny. Ot tak. Powinnam się przyzwyczaić.

…..

– Mam grę, która może uczynić cię mądrzejszym.
– Ale ja jestem głupi od urodzenia.
– A nie chciałbyś być mądry?
– … sam nie wiem.

‚Kosiarz umysłów’

Bonus

Home sweet home

Wróciliśmy. Jak ogarnę ten cały rozgardiasz i przypomnę sobie kim jestem, to się odezwę. Tymczasem mam do wykupienia małą aptekę. Rozważam uprzednio jednak możliwość zwizytowania okolicznego banku celem wymuszenia bezzwrotnej pożyczki. W końcu na coś by się przydały te pończochy kupione za cenę, której nawet nie chcę pamiętać ‚bo każda prawdziwa kobieta powinna je mieć’. No i mam. I co? I nic. Mogę sobie osączać sałatę. Albo udusić sąsiada. Sałaty nie lubię a sąsiada wolę unicestwić w bardziej wymyślny sposób. Przygniata mnie też góra prania i prasowania, w lodówce wieje całkiem niezły halny a wszędzie walają się smoczki, butelki i pieluchy. Młody szaleje, ja mam permanentny wytrzeszcz, ziemniaki same czwórkami wychodzą do piwnicy. Ratunku! No jak mam być w tych warunkach życiowo spełnioną matką z reklamy? Taką uśmiechniętą jak przy skurczu szczęki i nadruchliwą jak po hektolitrze redbulla? No jak? Hę? Właśnie. W związku z tym, że się nie da (bo nie!) oświadczam, że idę spać. W łóżku. Bezczelnie wygodnym. I do godziny szóstej trzydzieści nie obudzi mnie ani ewentualny lokatorski ryk, ani stado wiertarek udarowych pod trzydziestką, ani nawet najazd Wikingów. Dobranoc. Z poważaniem. Matka Polka na resorach.

Z dnia na dzień

Mieliśmy wyjść ze szpitala. Przedwczoraj. Nie wyszliśmy bo gorączka. Wczoraj. Dzieć złapał w końcu rotawirusa to obserwujemy. Dziś mieliśmy wyjść na bank. I dupa sałata. Nie wyjdziemy bo stracił na wadze i się odwodni. Cholera mnie bierze. A jeszcze żeby było weselej wczoraj przy porannym karmieniu Młody zmienił ubarwienie. Wywołało to oczywiście wielkie przerażenie. U mnie. Świeżo upieczony kameleon wydawał się mało tym faktem przejęty. Nie żebym nie lubiła bordowego. Nawet bardzo. Ale niekoniecznie w formie plamek. I na lokatorskich ruchomościach osobistych. Spanikowana zawołałam Łajt Fartuch W Chodakach. Wyrocznia przyszła po półgodzinie, popatrzyła na Młodego, na mnie, na zegarek i rozbawiona orzekła – alergia pokarmowa. Taaa. To wszystko przez ‚jeżyka’ z czekoladą i orzechami zjedzonego w przypływie rozpaczy o północy. Jednego. Ech, Młody. Masz wybitnie inteligentną matkę. Kiedyś mi to wypomnisz a tymczasem walczymy. Ja z muchomorem zamiast dziecka, Igor z nowym mlekiem. Na moje chwilowo robimy kwarantannę. Będziemy żyć. Ale co się naprzejmujemy to nasze. Sala numer dwa powoli zmienia swój charakter. Niedługo obiją nam ściany gąbką i wyjmą wewnętrzną klamkę. O doszczętnym udebilnieniu może świadczyć wczorajszy wieczór, kiedy to Tamara – mama spod okna zrobiła sobie gorący kubek. Zalała wodą rosół z kury. Z torebki. Spróbowała. Coś niedobry okrutnie. Oględziny. Na torebce jak wół: ‚gotować 20 minut na wolnym ogniu’.

Weekend na podłodze

Młody czuje się i lepiej i gorzej. Lepiej w dzień, gorzej nocami. Lepiej jeśli chodzi o sprawy płucno-oskrzelowe, gorzej bo lekarze nadal nie wiedzą co podłapał w szpitalu i czemu w związku z tym wszystko co zje, wydostaje się na powierzchnię w trybie przyspieszonym. Obiema z możliwych dróg. Co noc ma więc kroplówki a ja dostaję świra od maszynek, które robią ‚ping’. Czuję się jak taśma produkcyjna bądź starszy specjalista do spraw wymiany pampersów. Wpiszę to sobie w CV. Poza tym każdy materiał ma swoją wytrzymałość. Za chwilę nadam imiona każdemu z napotkanych robali i będę kolekcjonować ich rodzinne zdjęcia na przestrzeni pokoleń. Jeszcze tydzień i kogoś pogryzę. Dotkliwie. W okolicy kuchni.

Powoli zaczynam mieć dosyć. Która to już doba bez snu? Jedenasta? Jakoś tak. Na szczęście odbija nam – mamom z sali numer dwa – humorystycznie. Bo ileż można sie martwić. Dostajemy więc mówiąc anachronicznie bzika a współcześnie pierdolca z przytupem a co za tym idzie prezentujemy dość abstrakcyjne dla personelu i postronnych widzosłuchaczy poczucie humoru. Jest przynajmniej wesoło. Pani doktor Dyżurna zresztą jest dla nas nieustającym natchnieniem:

– Dziecko mi się krztusi i ciężko oddycha!
– No tak. Bo chore.

Aha…

Godzina kąpieli to na ogół dziewiętnasta. Wtedy zamykamy drzwi. To zawsze generuje coś w stylu sauny w naszym i tak dusznym pomieszczeniu. Ale nie sposób moczyć dzieci w przeciągu. Post factum zagląda Piguła z tacą pełną strzykawek:

– A co to za parówa? – wykrzykuje tonem, który przewodzi prąd lepiej niż woda w szpitalnym sedesie.
– Frankfurterka – wyjaśniam ze spokojem wgryzając się w kanapkę.

A propos kanapki to wszystko smakuje tu jak tektura. Falista tektura. Przynajmniej tak sobie ów smak wyobrażam, bo nigdy jakoś szczególnie nie gustowałam w przemyśle papierniczym w charakterze kolacji. Spożywam cokolwiek i to też tylko w tak zwanych wolnych chwilach. A że nie jest ich ostatnio zbyt wiele odnoszę wrażenie, że funkcjonuję już chyba tylko siłą woli. Pobudka o szóstej. Ubranie na grzbiet, toaleta o zapachu popielniczki, pasta o smaku mięty, potem startujemy z Młodym: termometr, pielucha, lekarstwa, śpiochy, stop!, inhalacja, karmienie. Do pracy marsz. Ósma – piętnasta. Literki, cyferki, zdania podrzędnie złożone. Kanapka i herbata w pośpiechu. A w plecaku Pan Dojarka. Piętnasta zero siedem mam tramwaj. Dalej to już warunkowanie klasyczne i jazda bez trzymanki z cyrkiem na zmianę. Do wieczora.

Ze szpitala wymykam się tylko w późnych godzinach nocnych, gdy Młody wymęczony rozmaitymi zabiegami i kaszlem uśnie sztucznie nawadniany przez metalowe drzewko szczęścia stojące przy łóżeczku i kapiące Mu wprost do żył. Wtedy mogę pojechać do domu, zabrać kolejne pieluchy i czyste obywatelskie ubranka, umyć się, przebrać, poczuć jak człowiek i… wrócić na plac boju. Zajmuje to jakieś dwie godziny. W tym czasie jestem prawdziwym światowcem. I już tylko z nostalgią spoglądam w kierunku kurzącego się łóżka i samotnego koca w kącie pokoju.

Portier w szpitalu jak zwykle z sapnięciem przyjmie moją kurtkę i wyda brzęczącą blaszkę z kolejnym numerem. Potem karcąco spojrzy na moje buty i zawiesi wzrok na leżących na blacie ohydnych niebieskich foliowych ochraniaczach, które wciska się za złotówkę w każdym szpitalu, bo tak.

– Chce pani paputki?
– Nie. Willę z basenem.

Przecież mam kapcie.

Już północ.
Jestem zmęczona.