Lazaret domowy

Nie zna życia, kto nie był jedynym zdrowym osobnikiem pośród trojga chorych dzieci i Księcia Małżonka ze stanem podgorączkowym. Wszyscy chorzy, kaszlący i potrzebujący natychmiastowej pomocy, herbaty, koca, zabawki, książki, pilota, czegoś bliżej nieokreślonego, wody z bagna.

Podawanie każdemu z osobna jego zaleconych leków przy użyciu wszelkich środków perswazji, bez młotka, gwoździ i taśmy izolacyjnej – nowa sprawność zdobyta. Plus trzy inhalacje. Razem godzina. W pokoju siwy dym jak na Metalmanii.

Ómrem wkrutce.
Torturę niewyspania znajduję wymyślnie okrutną. I mam ochotę mordować wszystkich śpiących smacznie do dziesiątej.

Drogi Święty Mikołaju! Byłam naprawdę bardzo grzeczna. Mogę znaleźć i odpowiednio zastraszyć dowolną liczbę świadków. W końcu jestem matką. Czy przez wzgląd na naszą długoletnią współpracę oraz w drodze absolutnego wyjątku mogłabym dostać swój świąteczny prezent już dziś?? Mały, ciemny, wytłumiony i przytulny schowek na szczotki, koniecznie zamykany od środka. Wyposażenie zbędne, kocyk wystarczy. Bardzo, bardzo, bardzo… bardzo proszę.

Chorość

Wygląda na to, że aktualnie na metrażu jestem jedyną osobą bez gorączki, grypy, zapalenia płuc, anginy i bolącego barku.

Podaję leki, obieram jabłka, noszę na rękach, robię kisielek, zmieniam okłady, otulam kocem, trzymam miskę i dziarsko klnę pod nosem.

„Raz dobosz, zuch, szedł sobie ulicami
I bił za dwóch w swój bęben pałeczkami.
Ram, pam, pa, ra, ra… mać!”

Pragnę umrzeć.

Jan, znawca kobiet

Poranek. Piąta trzydzieści.

Mam wrażenie, że dopiero co położyłam się do łóżka. To niemożliwe żeby już minęła noc. Przez ułamek sekundy łudzę się, że to zakrzywienie czasoprzestrzeni i tak naprawdę dalej śpię.

Moje powieki są bezwładne podobnie jak reszta. Pod lewą łopatką czuję plastikowy młotek. Prognozuję, że ów młotek będę wspominać wielokrotnie w biurze pochylając się nad laptopem. I to raczej niezbyt miło. Otwieram jedno oko i usiłuję zwlec się z łóżka, bo budzik odbębnił już dwie drzemki i trzeciej nie będzie. Okropna męka.

Po wykopaniu się spod kołdry dostrzegam Jana, wpatrującego się we mnie z uśmiechem. Bo ot tak przyszedł się przytulić.

Po czym powiedział:
– Mamo, jesteś stanowczo za ładna żeby iść do pracy!

Oooooo…

Tak, wiem. Czterolatki są urocze i tak mają tuż przed przemianą w foszastego potwora. Ale mogłabym go jeść łyżkami 🙂

Oraz podkreślam, że padło tam „stanowczo”. Ach. Teraz się ponapawam. Proszę mnie nie uświadamiać, że jest nieobiektywny.

Zmiana lokalu

W czasie choroby Leny jej żłobek się przeniósł. Znaczy nie, że podkasał fundamenty i podreptał gdzie indziej. Ot, stary żłobek się remontuje, więc dzieci wraz z personelem zyskały nowy adres.

Nowy budynek, nowa dzielnica – Wesoła, bardzo radośnie i biorę to za dobry znak. Wszystko jest nowe, pachnie świeżością a grupy są dwie, kameralnie. Nie wiem jeszcze czy mi się tam podoba, bo to mini żłobek, więc nie mają tam kuchni i dzieciom przywozi posiłki żłobek z Gocławia. Ale umówmy się, nie mnie ma się tam podobać a Młoda jest z gatunku tych, którzy swoje zdanie wyrażają zawsze, dobitnie i do skutku. Da sobie radę.

W związku z powyższym dziś rano, po wyprawieniu Igo na Zimę w mieście i odwiezieniu Janka do przedszkola, cudem i w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że Halo! Matka! Ty nową trasą jedź bo azymut masz nadal na stare śmieci!

Udało się. Pojechałam, zawiozłam. Młoda rozejrzała się, założyła kapcie, wygładziła sukienkę. I poszła. Nie spodziewałam się scen rozpaczy i histerii, bo to zupełnie nie w jej stylu, ale zdumiała mnie brakiem jakichkolwiek obaw. No i nie było papa.

Dorośleje młodzież 🙂