Kotek Mamrotek

epoka była całkiem w porządku ale jedynka i tak bardziej mi się podobała – w każdym razie dobrze było sobie pójść w cholerę do kina i uwolnić się od kaszek, kupek, zupek i innych pierdół

zgubiłam zegarek i ubolewa nad tym moja lewa ręka

jak ktoś znajdzie to się nawet nie ucieszy bo to stary swatch skin z pękniętą szybką i wyeksploatowaną do granic przyzwoitości baterią

rozczarowują mnie ludzie, którzy nie znajdują czasu by odpowiedzieć na życzenia choćby zdawkowym ‚dziękuję’… zwłaszcza gdy kiedyś mienili się naszymi przyjaciółmi

dzieć szaleje i właśnie przechodzi do historii moje wyobrażenie o odpoczynku podczas długiego ujkendu – nie wiem skąd on ma tyle energii ale musi mieć jakiś szemrany układ z duracellem

właśnie powiedział ‚ghie-nia’ i jestem zazdrosna – pierwsza miała być ‚mama’ a nie jakaś lafirynda… i skąd on do cholery wziął tę gienię, hę?

obejrzałam ‚trzeciego’ i po raz tysiąc pięćsetny siódmy ‚underworld’

w ‚trzecim’ jest boska muzyką wojtka waglewskiego i beznadziejny poniedziałek z klatą ala zapadnięty tapczan ciotki stefy

W ‚anderłorldzie’ jest jeden ładny pan ale tylko do połowy filmu bo potem zamienia się w brzydala i pękają mu oczy – chyba za długo siedział w toalecie

są też fajne skórzane płaszczyki tylko za diabła nie wyobrażam sobie, że można w nich skakać z piątego i robić piruety i pozwalać się rozjeżdżać samochodom i nie nakryć się przy tym nogami z wrażenia

‚tu es petrus’ to chyba jedna z niewielu rzeczy jaka nam w ostatniej dekadzie wyszła… prócz włosów premiera rzecz jasna

lubię deszcz

chyba, że pada mi za kołnierz i robi sobie całkiem udaną ścieżkę w bardziej konkretne rejony

upiłam się baileysem

zeżarłam przy tym z dziką rozkoszą całą pistacjową czekoladę lindta

niedzielę zaliczam do udanych

branoc

Walec

Czasami uruchamiam sobie opcję ‚czas wolny’ (tak, nawet mnie się coś takiego przytrafia) i odwiedzam blogi innych. Najczęściej te, których właścicieli znam i lubię, albo nie znam a lubię. Bo chyba się nie zagląda na jakieś nielubiane – ale ja się nie znam bo ze wsi jestem i roweru się boję to co ja mogę wiedzieć.

Czasem zaglądam na te całkiem nieznajome, na które trafiam przypadkiem przeglądając statystyki. Trafiłam i na taki, którego właścicielka napisała o wielkim kryzysie swojego związku, że są razem pięć lat i poszło o jakąś błahostkę a teraz nie wiadomo co dalej będzie bo ona nie ma ochoty ciągle być tą, która pierwsza wyciąga rękę i w ogóle strasznie się z tym wszystkim czuje. Ok, to jeszcze rozumiem i pamiętam co nieco z autopsji jak jeszcze byłam zezwiązkowana dawno temu w trawie.

Ale nie to mnie rozwaliło. Raczej komentarze. Ściślej mówiąc jeden.

‚Kochaj wiatr. On rozwiewa chmury i osusza oczy.’

No sorry Winnetou ale jakby mnie ktoś tak napisał pod taką współczulną notką to bym chyba padła ze śmiechu ;))

Jak kiedyś napiszę, że boli mnie ząb to mi pewnie w komentarzach wyrośnie – ‚i tak kiedyś wszyscy umrzemy’

Do widzenia

Linię obsługuje zakład R-1 'Wola'

– Pieczenie to tyle radości – wysyczała Bajka oparzywszy się w palec przy dziecku.

Nie wypadało bowiem rzec nic ze stosownych słów cisnących mi się na usta. Były raczej niestosowne do nauki mówienia dla Lokatora. Co ja Go będę uczyć, koledzy Go nauczą w przedszkolu. Przynajmniej w oczach dziecka pozostanę nieskazitelna leksykalnie. Za to potem podczas zmywania w bardzo specyficzny sposób wspomniałam ukradkiem wszystkich świętych i każdego z osobna. Ktoś na pewno miał czkawkę.

Kupiłam sobie w końcu buty. Glany oczywiście. Krótkie bo wiosna. Mamut nie będzie rozczarowany. Choć tym razem nie czarne, smoliste a w kolorze burgund, rocznik bieżący. Całkiem mi się podobają choć oczywiście już się prawie w nich na słupie zabiłam bo jeszcze są sztywne jak Lenin w mauzoleum. Słupowi oczywiście powiedziałam ‚przepraszam’ – jak to mam w zwyczaju już chyba – sądząc, że znokautowałam przygodnego przechodnia. Słup oczywiście nie odpowiedział. I w sumie dobrze bo gdyby było inaczej musiałabym zacząć się martwić o moje zdrowie psychiczne nieco bardziej niż dotąd. Rowerzysta w dreadach zachichotał szpetnie i spytał czy nie potrzebuję pomocy. Nie potrzebowałam. Sama sobie dźwig zamówię jak nie dojdę do domu.

Zakupów nie lubię, zwłaszcza obuwniczych, więc kupowanie butów odbywa się w dość specyficzny sposób. Wchodzę, rozglądam się i jak coś mnie zainteresuje – przymierzam. Z reguły zawsze interesuje mnie jedna konkretna para i z reguły z nią właśnie ze sklepu wychodzę. Albo w niej. Nie cierpię szukać dlatego to buty mnie znajdują a nie odwrotnie. Stoją sobie na półce i spokojnie czekają a jak już się pojawię, krzyczą: ‚to my, tu jesteśmy, to właśnie o nas marzysz’.

A ja w skrytości ducha jestem dobrym człowiekiem, więc ulegam i kupuję. Na szczęście po nową parę wybieram się dopiero wtedy, gdy dotychczasowa w zasadzie umiera albo jest na obuwniczym OIOM-ie. W przeciwnym razie zbankrutowałabym w szybkim tempie a na pocieszenie zostałaby mi szafa pełna butów i sterta zaległych rachunków za czynsz.

Weszłam do sklepu. Pani z wyglądu nie podobna do nikogo za to wystylizowana na młodą, gniewną, z problemami i ogólnym weltszmercem z miejsca ruszyła mi z pomocą. Jakby wraz z wejściem do sklepu Dr M. ludziom zanikał w mózgu ośrodek odpowiedzialny za gust i podejmowanie decyzji.

– W czym mogę…
– Te.
– Eeee… te?
– Tak. Poproszę 39 do przymierzenia.
– Tak od razu?

A co ona się gry wstępnej spodziewała? Pewnie, że od razu.

– Pasują?
– Tak. Wezmę je. A stare proszę mi zapakować.

Lubię konkrety. Pięć minut to wystarczająco dużo czasu.

Siedzę więc sobie w pracy w brand nju szuzach, popijam kawę, wystukuję jakieś literki na klawiaturze – które pozornie bez ładu i składu zawsze się w jakąś dziwną całość ułożą i ktoś to potem nawet przeczyta – i nic nie jest w stanie popsuć mi dobrego nastroju. Ani fakt, że czwartego i piątego maja będę tkwiła w firmie sama jak opakowanie masła roślinnego w mojej lodówce (co przypomina mi, że muszę pilnie zrobić zakupy, bo na tym maśle długo raczej nie pociągnę), ani też Kasprowy usypany z rzeczy czekających na żelazko i moje matczyne dłonie (co mi przypomina, że chcę iść na wagary i żeby w tym czasie małe skrzaty o długich brodach – może być ZZ Top 😉 – poprasowały to wszystko za mnie), ani nawet sąsiad z wiertarą, który zakupił nowe wiertła i jak tylko uśpię Młodego, zechce powiesić sobie radosne stadko landszaftów akurat na ścianie przylegającej do obywatelskiego łoża.

Po prostu nic.

Idę dziś do kina na ‚Epokę lodowcową 2’, na uszach mam od rana Sepulturę ‚Chaos AD’ – to tak w kwestii wyciszenia 😉 – i prócz tego mam jeszcze w głębokim poważaniu resztę świata wraz ze wszystkimi problemami i dziurą ozonową na czele. Młody zostaje pod dobrą opieką a ja zamierzam się dobrze bawić, skorzystać z tego, że mnie los spuścił z łańcucha i wykorzystać każdą minutę do imentu. I będzie mi z tym bezczelnie dobrze 😉

Amen

Androgeny i inne takie

Śniło mi się, że byłam hrabiną Jaśnie Wielmożną Lejdi Von De Zaraz Wracam i nie mieściłam się w żadne drzwi mojego wielkiego pałacu. A to z uwagi na potężną kiecę co była w kształcie elipsy i tę elipsę to akurat wszerz miałam na tyłku. Koszmar normalnie.

Zazwyczaj te kiece, kiedy się chciało przejść jakowymiś wrotami, się przekręcało (bo one były na całej konstrukcji kosmicznej i ważyły ze sto ton) a potem wracało całym tym siuwaksem do położenia pierwotnego. Albo to wrota były większe. Tym razem mechanizm się zaciął na amen i przekręcić nie dało rady. A nie miałam pod ręką wude 40, więc klops. No i wyskoczyłam z tych szmat, owinęłam się napotkaną przypadkowo kotarą a potem nagabywałam biednego lokaja żeby zdjął spodnie ale_to_już! Ze znu pamiętam, że jego portek pragnęłam jak kiedyś w czasach dzieciństwa porwania mojej siostry przez kosmitów – takie było ciśnienie. On sam, choć całkiem urodziwy, nie przedstawiał dla mnie szczególnej wartości.

Z tego snu jasno wynika – jak powiedziałaby mój nawiedzony profesor ze studiów pan Hołyst – że zazdroszczę mężczyznom penisa. Tak, bo spodnie to jego symbol. I kotara to jego symbol. I pewnie te drzwi to też jego symbol. A nie, przepraszam – drzwi to już symbol waginy i dlatego się w nie nie mieszczę bo mam męski mózg. Proste, nie?

A dziś najchętniej kazałabym sobie przynieść peniuar w buduar i w tym peniuarze leżałabym sobie na wielkim wyrze (co najmniej 5x5m), pozwalałabym się łaskawie karmić winogronami i czekoladkami merci (nugatowymi zwłaszcza), wynalazłabym dvd żeby móc jednocześnie oglądać filmy, które lubię a w razie potrzeby dostałabym globusa i wszyscy zostawialiby mnie w spokoju żebym tylko przestała jęczeć co i gdzie mnie boli.

Po pewnym zaś czasie hormon nagły rzuciłby MIĘ się na mózg i też chciałabym od lokaja spodni, ale w innym nieco celu. Tak moi mili działa nadmiar szczęścia o poranku. Bo mi dziś wiosna tak wybuchła zielenią na drzewach przed oknem i tym całym jazzem z kwiatami, kolorami, pępkami i uśmiechami, że normalnie chyba wezmę się za pranie bo nie wyrobię. Chyba jestem meteoropatą albo specyficznie reaguję na pyłki…

Henryku, płonę!

😉

Czy Pippi Langstrumpf była gejem?

A dzisiaj zrobiłam klasyczny numer z kluczami. Czyli zatrzasnęłam je w domu. Całkiem fachowo.

Rano wstałam jak nieprzytomna zmora bo w okolicach czwartej Obywatel Piszczyk zrobił radosną pobudkę pod tytułem ‚mamo, bo mnie się nudzi, pobaw się ze mną w samolot’. Usypianie potrwało do piątej z minutami. Reszta nocy cudownie i rozpustnie moja. Znaczy godzina cała. I tak zwlokłam się z tego łóżka na wpół śpiąc, głodnych nakarmiłam, spragnionych napoiłam (jedno i drugie występuje co prawda w jednej osobie za to tak żwawej ostatnimi czasy, że mam pewne wątpliwości czy się czasem owa osoba nie rozmnaża przez pączkowanie), wyszykowałam się do pracy a Młodego do żłobka (miejsca, gdzie z dzieci robi sie parówki jakby kto zapomniał). Dalej standardowo zniosłam wózek na parter, klucze dierżąc w dłoni, gdzie pozostawiłam go na pastwę listowej skrzynki i drzwi od piwnicy, a potem wróciłam po Należną Wózkowi Zawartość, która łypała już na mnie złowieszczo, bo śmiałam wcześniej nałożyć Zawartości na łysawą glacę czapkę. Czapek jak wiadomo owa Zawartość Należna nie znosi i potrafi to oznajmiać głośno, dobitnie i bez zbędnej krępacji. Udało sie też przywdziać niepostrzeżenie płaszczyk i zaokrętować się w plecak… a na dole dopiero zorientować się z wrodzoną bystrością, że coś nie gra. Klucze zostały w przedpokoju na podłodze. Gdzieś pomiędzy ‚Nowymi przygodami Mikołajka’ a lokatorską skarpetą lewą ‚z wczoraj’. A drzwi moje mają tę cudowną właściwość, że są samozatrzaskujące się i otworzyć je można only kluczem. Który nota bene właśnie tkwi za nimi. Oszfak no! Dobrze, że zdążyłam zabrać dziecko. I jeszcze lepiej, że dzisiaj Młodego ze żłobka odbiera Dziadek Zdzich. Najlepiej ze wszystkiego zaś, że Dziadek Zdzich posiada własny komplet kluczy. W przeciwnym wypadku byłoby niezbyt wesoło. Przynajmniej do czasu sprowadzenia Zdzicha. A to mogłoby potrwać.

Porzuciwszy sprawę nieszczęsnych kluczy tkwiących spokojnie w zamkniętym mieszkaniu i klnąwszy pod nosem jak szewc (ale po cichu bo młodzież się uczy), starabaniłam wózek na podwórze i ruszyłam do przybytku Cioć Etatowych i Wielkiej Kierownicy, plus pomniejszego kojca zabawek i dzieci.

Tu wtrącę tylko, że w weekend co to był i się skończył trzy dni temu przywieźliśmy z Pablosem z Mamutowa drugi wózek na podmiankę z Żółto-Niebieską Strzałą, która okazała się być już nieco przyciężką dla wychudłej mnie sztuk raz mieszkającej na wysokim pięterku. Nowa Strzała jest bordowo-beżowa (cokolwiek to znaczy) i jest spacerówką niewiele lżejszą od poprzedniczki ale dobre i tyle. Dotychczasowa corveta posłuży Lokatorowi za karocę w Rembridge gdzie są piękne lasy i pagórki i terenówka będzie tam jak znalazł. Poza tym będzie Mu też łóżkiem na czas mojego majowego wyjazdu z chórem na festiwal do Wejherowa. No, wtrąciłam to wracam.

Ruszyłam więc tym wózkiem czym prędzej by rozkosznym kurcgalopkiem w pięć minut dotrzeć do celu ale po drodze cholera mnie zjadła i wypluła. Parę razy. Bo otóż okazało się, że Strzała Part Tu ma jedną nóżkę bardziej. Znaczy koło. Znaczy skręca a nawet skręcowywuje. Wew prawo. Mnie też coś przy tym skręciło ale nie to samo i nie w prawo. Raczej do środka.
Dotychczas Młodego nosiłam do żłobka w nosidle ale z uwagi na dziadkowanie dzisiejszego popołudnia postanowiłam skorzystać z tego wspaniałego czterokołowca. Zdzichowi miało być łatwiej bo gdzie on z tym nosidłem i w ogóle a tak to kurde będzie nie tyle łatwiej co śmieszniej. Ale nic to. Jak się prowadzi, żeby wózek jechał tak jak biegnie koślawy kundelek pod górkę, to tor jest w miarę prosty. Wygląda to co prawda nieco dziwacznie ale kto by się tam przejmował drobiazgami.

Ja się ostatnio przejmuję tym, że Igor wygląda jak ofiara przemocy w rodzinie. Tak. Bo nie obcięłam Mu szponów na czas. Czyli nie jak zwykle co trzy dni, tylko czwartego jakoś. I nie zdążyłam no. Rozdrapał sobie czoło. A że czoło ma, z uwagi na nikłość uwłosienia, dość pokaźne, pole do popisu miał ogromne. Albo tym się przejmuję – tym razem pozytywnie – że siada sobie jak Go za łapę trzymać i cieszy dzioba i szykuje się co by lada moment zacząć raczkować. I tu się zaczną schody moi państwo. Bo jak mi już Dzieć raczkować zacznie to przestaną istnieć ‚bezpieczne’ miejsca w moim domu. Nastanie era chaosu i małych rączek i się ślinienia. Bo ślini się Pan Bączysław ogromnie. Ale tak na serio serio to bardzo się cieszę, że mi Młody rośnie, zdrowy jest i się tak bosko uśmiecha oldetajm praktycznie. Nawet przez sen. W takich chwilach bardzo fajnie jest być mamą 🙂

W innych nieco trudniej chyba. Ale niewątpliwie ma to swoje uroki. Bo otóż przed żłobkiem jest przedszkole. Zawsze jak idę w te lub wewte to je mijam. Czasem mijam przy okazji inne mamy czy tatusiów prowadzących swoje pociechy do innych Etatowych Cioć. Dziś na ten przykład mijałam Panią W Czerwieni, która prowadziła za rękę uroczego chłopca, lat na oko prawie 6. A raczej chłopiec prowadził ją a ona starała się za nim nadążyć. Zatrzymaliśmy się wszyscy na przejściu dla pieszych i oto co dobiegło moich uszu:

– Czy wiesz mamo, że Pippi Lansztrup jest gejem?

Pani W czerwieni zachłysnęła się rześkim wiosennym powietrzem, zrobiła się jeszcze bardziej W Czerwieni, zerknęła niepewnie na mnie i wózek, potem na urocze swe dziecię i wydukała:

– Jjjak to??
– Normalnie. Wiesz, bo wczoraj gadaliśmy o tych no… seksach.

Pani W Czerwieni spurpurowiała.

– O SEKSACH??!!
– Nooo. Znaczy o tych co ich jest mniej.

– O mniejszościach seksualnych – podpowiedziałam a mama chłopca wypaliła mi wzrokiem dziurę w hipokampie gdzieś na tyłach czaszki.

– No właśnie. – ucieszył się chłopiec – I pani mówiła jeszcze, że nie można się wyśmiewać z nich ani wogle nic.
– A najlepiej w ogóle trzymać się od nich z daleka – poinstruowała syna Pani W Czerwieni – I to pani wam tak powiedziała o Pippi?
– Nie, Maciek.
– Aha…
– Tylko, że on potem powiedział, że ona nie była gejem tylko tym no… zoogejem. Bo spała w jednym łóżku z koniem.

Ostrzegawcze łypnięcie Lejdi Purpury powtrzymało mnie przed podpowiedzią. Za to przed nagłym rechotem nie powtrzymała mnie nawet zmiana świateł.

😉

Stalowa lowa

Normalnie wiosna jak w mordę strzelił!
Słońce świeci, tramwaje zaczynają podśmiardywać jak zawsze gdy ludzie wywalają pachy luksusowe na wierzch w ilościach hurtowych, jakieś parki czają się w obściskach za wiatą przystanku i straszą mlaskaniem bogobojne staruszki. Sodomia z Gomorią reaktywejted. Wszyscy kochają słońce i się wzajemnie. Niektórzy nawet dosłownie. Pani, na ten przykład, w mieszkaniu naprzeciwno potrafi wejść na wysokie ce nawet o trzeciej w nocy. I to przy otwartym oknie – widać przeciąg jej nie straszny. A potem jeszcze o trzeciej trzydzieści. Ech, niektórzy to mają życie 😉

Wszędzie panuje rozpasanie i ogólna degrengolada z pianką na górnej wardze. Nery tlenionych nastolatek znów odkryte (mimo miejscowego posinienia bo wietrzyk jednak potrafi jeszcze co nieco schłodzić), biodrówki (co to miały być już niemodne ale widać nie wszyscy się podporządkowują jedynym słusznym normom Cosmo) opuszczone do pół szynki, stringi podciągnięte do pasa, plastik, fantastik, Meksyk na kółkach. Jednym słowem standard. Albo standardzik – dla słabszych. Nawet Bajka wystawia swoje odnóża na wierzch i pastwę opinii publicznej. Taka skubana jest.

Założyłam SE kieckę z sekond hendu (kiedyś to się mówiło z lumpeksu ale teraz w dobie mody wintadż i oldskulu określenie lumpeksu lumpeksem jest bardzo passe, bardzo), taką pomarańczową z czerwonym i czarnym, w maziaje i inne kółeczka. Krótka jest diabelnie ale co tam – raz się szaleje. Do tego mam rajtki i długie glany. I płaszczyk skórzany. I w ogóle nie czuję jak rymuję. Czuję za to powiew luksusu, kobiecości i wiosny we włosach. Chcecie bajki? Oto Bajka. Voila!

Dziś mówię światu uśmiechnięte ‚dzień dobry’ i w dupie mam malkontentów. O ile oczywiście się tam wszyscy zmieszczą.

Z Młodym w nosidle wyglądałam na pewno przeuroczo bo jakiś zabłąkany student przystankowy aż wstał jak mnie zobaczył. To nic, że reszta ławeczki była pusta bo poza nim nikt na niej nie siedział. Po chwili oczywiście zorientował się w sytuacji i usiadł z powrotem, kryjąc rumieniec pod długimi piórami, ale i tak zrobiło mi się miło. Chyba, że powinnam zacząć się martwić, że się starzeję skoro mi już miejsca ustępują piękni dwudziestoletni. Ale martwić się nie będę. Wolę wierzyć w to co chcę. W żłobku za to o siódmej piętnaście pewien tatuś, oddawszy Syna swego w dobre ręce Ciotki Etatowej, wymienił ze mną kilka słów i zaproponował podwiezienie na Bemowo jeśli mi pasuje bo on akurat w tamtą stronę… Nie pasowało ale podziękowałam uprzejmie. Hmmm. Normalnie epidemia jakaś 😉

Poinformowałam Panią Kierownicę, że zaszczepiłam moją osobistą młodzież co by wuzetwu_typu_be się jej nie imało. I że dziadkowie, z okazji szóstego miesiąca wzmiankowanej młodzieży, uciułali i zasponsorowali jej też szczepienie przeciw pneumokokom. I dobrze bo sama bym w życiu nie dała rady wybulić dziewięciu stów na szczepionkę (trzy dawki, a każda po 326 złotych, bagatelka) ale i tak byłam wzruszona prezentem. Zwłaszcza po tym nieszczęsnym szpitalu się przyda. Pani Kierownica przywdziała swój uśmiech Giocondy po liftingu i zanotowała w kajeciku stosowne znaczki. Mam nadzieję, że nie przyjdzie jej do głowy, że stałam się nagle majętna i da dziecko me ukochane porywaczom dla okupu. By się ździebko przeliczyła.

Tak w ogóle to Wrzaskun dostał jeszcze od Dochtora Królika (królika, bo tak śmiesznie rusza nosem) skierowanie do alergologa i kardiologa (szmery, szmery, ech) i całą baterię recept na mleko bez mleka. Muszę wygrać w totka. Pilnie. Alergolog chciał umówić nas na… grudzień ale po mojej stanowczej sugestii co o tym myślę i gdzie konkretnie to mam stanęło na dwunastym czerwca. Do kardiologa boję się dzwonić. Rok 2056 czy 2057? Który pani bardziej pasuje?

W pracy mnie już na wejściu poraziło. Poraziło mnie strasznie i długo trzymało w niewygodnej pozycji przykurczu wewnątrzgałkowego zanim się nie zorientowałam co jest grane. UMYLI NAM OKNA!! Kurka siwa. Normalnie święto narodowe powinny odpowiednie władze ogłosić z tej okazji. Odkąd się tu sprowadziliśmy w zeszłym roku nawet nie do końca byłam świadoma, że mamy okna. Takie były szare jak stara kapota pana Józka. I mocno nieprzezierne. A tu proszę, okazuje się, że nie dość, że mamy czym wyglądać to jeszcze widok jest na całkiem ładną kamienicę na ulicy Kruczej. Hurra! To taki jest ten świat.

W firmie szaleją plotki. Wiadomo – wiosna. W zeszłym roku pamiętam jaka była konsterna jak do kadr dostarczyłam zaświadczenie o czternastym tygodniu ciąży. Wszyscy byli przekonani, że mam inne preferencje bo przecież ‚taki kawał czasu sama, więc skąd to dziecko?’. Odpowiadałam, że kupiłam w sklepie ze śmiesznymi rzeczami. Albo na wyprzedaży w supermarkecie. Teraz się też zaczęło. Magiel na Mokotowie normalnie. Ten z tamtą a ta z tym, a ta to w ogóle z nią jezusmaryja. Wszyscy maja romanse, romansiki, spotkanka, tet-a-tety i inne nasiadówki. Tylko ja mam jedynie siniaka na łokciu. I nawet złamanego wielbiciela. Do jasnej cholery mógłby jakiś być. Garbaty choćby, albo z jednym zębem ale niech mnie ktoś adoruje, no!

Marzę o bukiecie kwiatów przysłanym przez umyślnego wprost na biurko. Albo kartonie rafaello, w którym bym się mogła tarzać w przerwie na kawę. I z jakimś liścikiem koniecznie. Tylko nie w stylu ‚Twoje nogi pachną cudnie rano, wieczór i w południe’ bo to bym się domyśliła, że od Ziuty. Tylko od takiego wielbiciela prawdziwnego, co by nie spał nocami i nie jadł bo by mię kochał szalenie i niestrudzenie. Ale nie za bardzo bo przesuszonych nie lubię. I marzę tak. I co? I nic. Normalnie jak będę miała zbędną gotówkę albo znajomego w kwiaciarni to sama sobie wyślę. Zanim mnie coś trafi. I wtedy dopiero będzie się działo. Będę siedzieć rozparta w foletu jak klasyczna rozwora (a tak już mnie ukradkiem w firmie określano gdy byłam zaigorowana), głaskać się wewnętrznie po próżności kobiecej wybujałej mocno i roztaczać wokół aurę tajemniczości. Wszyscy mają gacha – mam i ja. A co!

Teraz jednak pozostaje mi jedynie nadzieja, że sukienka z lumpeksu i te odnóża nieszczęsne dadzą mi choć poczucie luksusu i złudzenie, że jeszcze żyją mężczyźni, którzy nie są nietrzeźwi czy w inny sposób szaleni, nie mają 80 lat i gromadki wnucząt albo czterdziestki z hakiem i kryzysu wieku średniego, i którym się jednak mimo wszystko podobam. Mamut twierdzi co prawda, że w tych glanach wyglądam jak nieudany zabieg ortopedyczny i resztę życia spędzę tylko w towarzystwie Lokatora bo głupio Mu będzie uciec. Ale po pierwsze nie mam innych butów a po drugie z całą pewnością mówi tak specjalnie bo wie, że i tak jej nie uwierzę. Zazdrośnica jedna. W końcu taki Syn to fajna sprawa.

Wiosna, cie choroba 😉

Okna beszczelne

Mam nieszczelne okna. Mam z tych okien widok na dziedziniec stworzony z trzech starych kamienic trzymających się za ręce. Mam też łóżko, na którym leżąc i się_bycząc głowę trzymam pod oknem prawie. Oddziela nas tylko półka, na której mieszkają książki.

Leżeć i się_byczyć mogę tylko w godzinach środkowo-nocnych (jakaś pierwsza w porywach do szóstej), więc pole do popisu to żadne bo wtedy na ogół śpię… ale czasem coś zwróci moją uwagę nieco szczególniej niż zwykły piesek sikający pod bacznym okiem swojej pańci do piaskownicy na dziedzińcu. A, że okna są nieszczelne bardzo i słyszę każde kichnięcie odbijające się echem z podwórza, czasem uwaga moja zwraca się sama.

Wczoraj na ten przykład usłyszałam tupot małych nóżek i szamotaninę. Wyjrzeć mi się nie chciało (bo co będę wyglądać jak nie wyglądam jakoś szczególnie w tych okolicznościach przyrody, późno w końcu i bez makijażu jestem – niby ciemno ale nigdy nie wiadomo kto mnie akurat zobaczy) ale nasłuchiwałam jak wytrawny tropiciel w nocnej dżungli.

Ze scenicznych szeptów wywnioskowałam, że właścicieli nóżek było trzech w wieku wczesnoszkolnym i nasadzili się, żeby nasmarować coś szprejem pod oknem niezbyt lubianego kolegi. Kolega miał przezwisko Gruby i wnerwiał ich niemiłosiernie bo miał ‚pałerrandżersa ze spidem’ a oni nie. I pożyczyć nie chciał. Nie wiem gdzie się podziali ich rodzice i skąd mieli farbę (bo to w sumie dość istotne o północy) ale widać dzieci teraz szybko rosną i dorastają. Taa…

Grunt, że się zaczaili, szpreja wyciągnęli i jęli coś tam bazgrać na ścianie naprzeciwko a jak wstałam i zapaliłam światło, rozpłynęli się we mgle. Nawet bez tupotu.

Wrócili po kilku minutach:

– No i?
– No co i?
– Kończymy?
– Nie ma czym bo siem sprej skończył.
– Jak się skończył??
– No normalnie, brat miał końcówkę już.
– Cie palne zaraz!
– Sam się palnij.
– Ile zdążyłeś?
– Niedużo…
– Pokaż…

Chwila konsternacji.

– Ty ale tu nie jest Gruby tylko GBURY.
– Kurde.

Coś w tym jest 😉

Dla tych, którzy chcieli

Przepis, czyli prościej być nie może:

– litr mleka
– ćwiartka masła
– szklanka kaszy mannej
– pół szklanki cukru
– orzechy, rodzynki czy co tam się akurat zachce
– czekolada na polewę (albo galaretka, albo coś jeszcze innego)

Rodzynki – wiadomo – trzeba sparzyć wrzątkiem co by uległe były. Orzechy uległe nie będą nawet po wiadrze wrzątku a raczej gorzkie by były, więc orzechy występują suche jak tyłek Kejt Moss.

Mleko gotujemy z tym nieszczęsnym masłem, sypiemy wszystko prócz naszej polewy i ciągle mieszamy aż masa zgęstnieje i nam się ręka zmęczy. Zabulba ta masa ze dwa, trzy razy i gotowe. Lejemy to gorące szaro-bure coś do foremki wyłożonej folią aluminiową i herbatnikami – nie wylizujemy gara bo se poparzymy ozór i nic potem nie zjemy – i czekamy aż zastygnie i się nieco ostudzi. Się ostudzi to walimy polewę – też czekamy, ozdabiamy orzechami co to nam zostały w torebce, a potem do lodówki. Za godzinę można się dobierać.

Wygląda tak sobie ale jest pyszne.
Pyyyyyszne!

No i banalnie proste.

Smacznego 🙂

Ps. Aha. Można jeszcze zeszklić trochę żwiru na małym ogniu. Tylko za diabła rogatego nie wiem po co 😉

Na oko, czyli po kiego mi przepis

Zrobiłam ciasto.

Znaczy ciasto to bardzo duże słowo jak tak się dłużej zastanowię. To jakby nazwać wściekłe koncertowe pogo odmianą baletu klasycznego. Bo ciasto – w ogólnym nawet rozumieniu tego słowa – ta breja, która sfinalizowała moje działania, przypomina w dość nikłym stopniu. Ale jest. To się liczy, prawda? Podpatrzyłam ostatnio u Siostrzycy TAKIE CUŚ i było tak pyszne, że postanowiłam skopiować. Na własny użytek oczywiście. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wierząc głęboko w swój wrodzony geniusz i kreatywność równą preriowym pieskom w supermarketach postanowiłam stworzyć CUDO. Tylko tak teraz post factum wydaje mi się, że przepisy kulinarne są jednak istotne. Przynajmniej na pewnym etapie.

Zamiast cuda wyszło coś do złudzenia przypominające polską jesień w odsłonie Późny Listopad. Osiedlowy Późny Listopad.

Jako córka dwojga dyplomowanych i niejednokrotnie przełożonych cukierników standardowo nigdy w życiu nie zrobiłam w związku z ciastem nic poza jego konsumpcją. A to i tak dużo. Zawsze jakieś było, więc nawet nie było okazji co by się powysilać i komórki mózgowe odpowiedzialne za czyn społeczno-spożywczy potrenować. A już napewno żadnego nie zrobiłam. Chyba, że przez sen (uprzątając do rana każdy okruch) ale jak dotąd nic mi o tym nie wiadomo. Zakładam więc, że nie. Do wczoraj.

Pomna tego co jadłam u Siostrzycy składniki dobrałam na oko… i… Nie ma co przeciągać. Wyszło dziwne. Niby zjadliwe ale jakby nie do końca. Jakieś takie za słodkie. A z wierzchu to w ogóle nie wyglądało jak apetycznie polany deser a raczej jak pole rozorane traktorem z mocno nietrzeźwym kierowcą w dżdżysty dzień. Ohyda. Z całego tego CZEGOŚ najbardziej zjadliwe były herbatniki stanowiące spód ciasta z kaszy mannej. Oczywiście jak już się je zeskrobało z foremki. Nie bez trudu zresztą.

Gluta ciężko było przełknąć. Ale nie było to absolutnie niemożliwe. Biorąc pod uwagę fizykę jądrową i jej osiągnięcia było to całkiem łatwe. Zależnie od punktu odniesienia. W kosmosie byłoby trudniej.

Halka, co to akurat u mnie urzędowała, ambitnie nałożyła sobie solidny kawał ale wysiadła po kwadransie. Wcale się nie dziwię zresztą. Ja wysiadłam po pięciu minutach i wyżłopałam potem dzbanek herbaty. Ciasto zasiliło zatem żołądki okolicznych gołębi, a że nie od dziś wiadomo, iż ptaki te zeżrą dosłownie wszystko bez zbędnego przyglądania się i zastanawiania, od wczoraj wyglądam padłych sztuk. Ale chyba są pancerne te skubańce bo żaden nie skonał.

Pokrzepiona oszałamiającym sukcesem w dziedzinie cukierniczej… dzisiaj zrobiłam powtórkę z rozrywki. O!
I szlag mnie trafia! Bo wyszło tak pyszne, że wchłonę całe zanim ktokolwiek zdąży je zobaczyć. I potem nikt mi nie uwierzy, że potrafię. Ech, boskie jest. I nawet herbatników nie trzeba zdzierać z podłoża. Ciacho jest z kaszy mannej z rodzynkami, orzechami i polewą czekoladową a ja od dziś jestem Ciasteczkowy Potwór.

Taaa, bal dupie. Na całego 😉
Poodchudzam się w innym terminie.
Bardzo innym.