Dwie doby w podróży autokarem z przystankiem na Serbię z dość ruchliwym
prawie_czterolatkiem to prawdziwy kosmos ale się udało. Stop. Jesteśmy
w Ochrydzie. Stop. Pogoda bajeczna, żarcie parszywe – w odróżnieniu.
Stop. Igor biega szczęśliwy jak dzika świnia w obierkach i prezentuje
charakter żywcem skopiowany z mamusi, czasem zgrzytam, ale ogólnie daję
radę. Stop. Osiagnęłam zen i jestem kwiatem lotosu na tafli jeziora.
Stop. Byliśmy też w Grecji i ogólnie mamy wszyscy wytrzeszcz z
zachwytu. Stop. Warsztaty zakończone, nasz festiwalowy koncert bdb.
Stop. Aktualnie mam na stanie w pokoju jednego malucha z gorączką a
pozostałą dwójkę – w tym Lokatora – pod obserwacją. Stop. Jutro
wyjeżdżamy i raczej nie wyobrażam sobie podróży w takich
okolicznościach przyrody. Stop. Jak zacznę sobie wyobrażać to zwariuję.
Stop. Trzymajcie kciuki. Stop. Z plusów – Młody nauczył się pływać w
kółku i rękawkach a ja zyskałam tryliard nowych piegów. Stop. Wszędzie.
Stop. Więcej po powrocie. Stop. W bonusie fotka wielkiej i ciepłej
wody, do której mamy dokladnie 50 kroków. Stop. Liczyłam. Stop.
Miesiąc: Sierpień 2009
Widzę smoka w kuchni
Tydzień przed planowanym, wyczekanym i ciężko wypracowanym urlopem powinnam opracowywać zestawy kolorystyczne palemek w drinkach i ewentualnie machać nóżką. Niedbale ma się rozumieć.
Bądź też – co znacznie bardziej przystające do rzeczywistości – dostawać histerii przemieszanej z euforią na myśl o spakowaniu siebie i Lokatora w jedną, najlepiej niezbyt pokaźnych rozmiarów torbę, oraz powinnam obmyślać nieskończoną liczbę sposobów zabawienia zdecydowanie żywego czterolatka (prawie) w autokarze, podczas postoju, gdy będzie leżał, siedział, lewitował, nudził się, szalał i twierdził, że on chce coś zupełnie innego. I już.
Najlepiej jednak gdybym na tydzień przed urlopem zawinęła się szczelnie w potrójny rulon folii bąbelkowej, otuliła pierzem i wysłała do fabryki pluszaków. Nie byłoby problemów. Muszę koniecznie zanotować na przyszłość.
Tymczasem skończyło się rumakowanie albowiem w weekend mojego osobistego Potomka wzięłam na ręce po raz ostatni. I niestety nie będzie już, że "Mamo, nóżki mnie bolą". Nie, nie.
Po poniedziałkowej wielogodzinnej sesji na ostrym dyżurze ortopedycznym kiedy to bliska byłam własnoręcznego wyrwania sobie kręgosłupa, oraz po podróżach przy pomocy namalowanej na podłodze niebieskiej linii prowadzącej zbłąkanych w czeluści pracowni rentgenowskiej, otrzymałam gęsto zapisaną zieloną kartę, recepty na Flamexin, Mydocalm Forte i Zaldiar, oraz diagnozę, że prócz mocno sfatygowanego kręgosłupa, o który będę musiała porządnie zadbać zaraz po powrocie, mam naderwane mięśnie i więzadła przykręgosłupowe odcinka lędźwiowego.
Czyli czarownie.
Siedzę sobie więc w pracy z przemiłą żółtą podusią za plecami, poruszam się krokiem wolnym a dystyngowanym, schylając się brawurowo wręcz odgrywam Robocopa skrzyżowanego z rycerzem w lśniącej zbroi, na którego właśnie ktoś wylał wiadro krochmalu a na myśl o wyjeździe z Dzieckiem, bagażem i sobą w wersji paralityk mam wytrzeszcz i szczękościsk. Znaczy mam wściekliznę i czeka mnie seria bolesnych zastrzyków w brzuch.
Na szczęście po zażyciu tabletek szczęścia trzy razy dziennie widzę smoka w kuchni a wszystko jest różowe, puchate i z frędzelkami.
Koło Fortuny, czyli dlaczego wolę do piekła
Pielgrzymki ruszyły. W związku z tym dotarłam dziś do pracy z piętnastominutowym opóźnieniem. Warto zauważyć, że wyszłam i tak pół godziny wcześniej niż zwykle. Nie wiem, na którą dotarłabym, gdybym wyszła o zwyczajowej porze. I czy w ogóle. Bo na ten przykład mógłby mnie trafić szlag. Jasny jak Jasna Góra. A tak trochę stałam i trochę siedziałam w jednym mega_giga korku z resztą grzeszników i rzucałam ćwierćgębkiem rozmaite hosanny, alleluje oraz inne wyrazy. Mało parlamentarne, przyznaję.
Nie, nie jestem jakoś szczególnie zaciekle wojującą przeciwniczką wiernych i właściwie nawet mnie nie interesuje kto jakiej religii kult wyznaje. Dopóki nie wchodzi mi się w drogę i nie depcze ochoczo po odciskach średnio mnie doprawdy zwilża ta cała szopka. Bo ja wbrew pozorom niespotykanie spokojny człowiek jestem. Natomiast w momencie, gdy ktoś – niezależnie od wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej bądź czasoprzestrzennej – włazi mi, nie bacząc na moje prawo do wolności poglądów i widzimisi, w prywatny poranek włącza mi się autentyczny rotweiler. Uścisk szczęk cztery tony. No jak pragnę podskoczyć zaopatrzyłabym się w walec i jeździła nim po mieście w celach wybitnie niehumanitarnych. Plask.
Mieszkam dokładnie naprzeciwko budynku kościoła. Codziennie co godzinę – gdy akurat nie jestem w pracy, czyli w weekendy zwłaszcza – słyszę coś co rani wszelkie moje uczucia mające coś wspólnego ze zmysłem słuchu i estetyką. Co pół rozbrzmiewają jakieś chore ding-dongi i nie wiem na grzyba to komu, bo Moher Sisters przecież są tam zawsze przed czasem a reszta świata gdy to słyszy to zgrzyta zębami. Inni wielbiciele gatunku są albo głusi i dokładnie im to powiewa, albo z muzyką mają tyle wspólnego, że wiedzą co to "Sto lat" albo "Legiaaa! Biało-czerwooni". Target doprawdy wstrząsający.
Ale dobra. Jakoś to ścierpię. W końcu cmentarne zagłębie zobowiązuje. Ale zamykanie ulic bo pielgrzymki? I Panowie Policjanci na wyłączność? To już jak dla mnie przesada. Gęsiego po chodnikach proponuję. Wszak dłużej będzie można się cieszyć podniosłą atmosferą i śpiewać pieśni maryjne. Czyż nie? Bo skoro kierunek niebo, to może łażenie środkiem ulicy i utrudnianie życia innym jest zbytkiem i wygodą?
Jestem zupełnie jawnym i zdeklarowanym grzesznikiem.
Mam nieślubne Dziecko, które również wychowuję na potępieńca bez perspektyw na życie wieczne amen, gdy jestem w związku z radością uprawiam pozamałżeński seks nie bacząc na nauki kościoła a mając na uwadze wyłącznie osobiste potrzeby, nie uczestniczę w mszach, nie daję na tacę, nie zapraszam na dyskusje o wierze "po kolędzie", nie mówię proszę księdza, tylko proszę pana, urządzam huczne zabawy kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota, gdy się upiję, to pięknie potrafię udawać megafon śpiewając "Królowo Polski" korzystając z dwóch palców i przyłożonej do ust folii z opakowania papierosów, domy boże interesują mnie wyłącznie w celach architektonicznych zachwytów bądź z okazji ewentualnych w nich koncertów i przyznaję się bez bicia do planów ustrzelenia z wiatrówki tych fałszujących kurantów z pobliskiej kościelnej wieży. Muszę tylko zdobyć wiatrówkę.
Od wielu lat wiem, że wolę do piekła. Zero przeciągów, ciepło i kupa znajomych.
Rozdzielność urlopowa
Jak przystało na Stare Dobre Małżeństwo nastała w końcu ta chwila, kiedy obie z Halutą urlopy spędzamy oddzielnie. Nie wiem czy to już kryzys naszego pożycia, czy też wynikło to raczej z faktu braku konkretnej i ostatecznej decyzji co do tego, która z nas ma zmienić płeć. Tak czy inaczej pojechała. Nad Wigry. Wraca za dwa tygodnie – akurat wtedy ja się będę zwijać na moje prywatne dwa tygodnie laby. A teraz siedzi nad wodą i mnie wnerwia. Znaczy nie samym siedzeniem, nie, nie.
Ale…
Siedzę sobie w pracy. Warszawa w rozkwicie burzowego lata, na dworze trzydzieści i jeszcze grubo przed deszczem. Parno i duszno jak w piekle. W bloku naprzeciwko banda kastratów urządziła sobie karaoke i katują kolejne szlagiery muzyki nie najwyższych lotów i ambicji. Zagęszczenie ludzia na metr biurwowo-kwadratowy przepotworne, a że tak się składa, iż w naszym pokoju każdy ludź jest kobietą, sama rozmaitość woni perfum robi swoje. Wentylator rzeźbi coś leniwie w okolicy ale marnie mu idzie. Mam ochotę się skroplić i popłynąć na pobliski trawnik jednakowoż obowiązek i różne takie wrodzone przeszkadzajki w stylu odpowiedzialności znacznie takie rozmaite ochoty niwelują. Albo nawet bardziej mam ochotę przespacerować się do wyjącej bandy i hersztowi otworzyć w dupie parasol. Pozostałym zaś sprezentować lewatywę ze żwiru.
Wtem…
Wiadomość mms. A to pomostek nad wodą, a to szarlotka pyszna w barze nad Bryzglem, a to sieja w tym roku pyszna jak nigdy. No i tak siedzę potem myśląc jak bardzo chciałabym być całkiem gdzie indziej i moczyć stopy w jeziorze. Ale dobra, spokojnie, ja odliczam do siedemnastego. I jestem oazą spokoju. Normalnie wyjadę, zalegnę i nie wstanę. Oraz wystąpię o azyl klimatyczny.
Tymczasem właśnie oto znalazłam zdjęcie z wyjazdu do Muszyny, na którym to wyjeździe się właśnie z Halą poznałyśmy (znaczy konkretniej poznałyśmy się przed wyjazdem w drodze na dworzec, wcześniej znałyśmy się wyłącznie pobieżnie z kilku wpisów do księgi gości na ro2). Ech, to były czasy. Byłyśmy piękne, młode i bogate w życiową mądrość na każdy temat oraz rżałyśmy dziko ponad dwadzieścia godzin w pociągu i nadal nie miałyśmy zakwasów. A ja miałam pióra do pasa, talię osy i Wujka Staszka Mistrza Ciętej Riposty i małym palcu. U stopy. Oraz mogłyśmy wypić morze kadarki i nadal ze swadą rzucać w te i wewte "Gibraltarami", "zarzewiem tężca" oraz "wyindywidualizowaniem z rozentuzjazmowanego tłumu". A teraz proszę… musiałam się nieźle skupić by napisać to bez rażących oko błędów. Te wolne rodniki atakują szybko i znienacka. Dziady cmentarne no.
A to my. Piękne dwudziestoletnie focze samice w oślepiającym słońcu.
Więcej zdjęć nie pamiętam, lecz za wszystkie jakby co bardzo żałuję.