Przelatując się po kanałach telewizyjnych z okazji chwilowego uwiązania na kanapie – akurat był to jeden z tych momentów, kiedy to Młoda obiera azymut na paśnik, czyli mnie a właściwie mój aktualnie hollywoodzki biust – natrafiłam na jakże fascynujący program o wstydliwych uzależnieniach. Czy ktokolwiek mógł przypuszczać, że można się uzależnić od picia lakieru do paznokci? Albo z uporem maniaka pokątnie jeść proszek do prania? Matko kolorowa, ja nie przypuszczałam doprawdy.
Znaczy wiem, że ludzie są w stanie wypić wszystko. Od czasu moich praktyk studenckich w Areszcie Śledczym na Rakowieckiej i pamiętnej znajomości z Panem Czesiem, który lubował się w popijaniu politury do drewna i dlatego bardzo zabiegał o możliwość pracy przy stolarce, wiem bardzo dużo o tym, co człowiek jest w stanie wypić i z czego upędzić alkohol. Nalewka na korytarzowym aloesie i fusach z kawy to przy tym małe miki. No ale żeby od razu się raczyć lakierem, czy mikrogranulkami z rozkosznym zapachem wiosny i wybielaczem w pakiecie, to już serio nie ogarniam. Ale są tacy, co lubią pomarańcze i tacy, co wolą wąsy i brodę do wieczorowej sukni z cekinami. Ci drudzy mogą nawet wygrać trochę kaszanki i rozgłosu na Eurowizji. Swoją drogą bliżej mi chyba do tej metody niż do wywalania cycków i kręcenia tyłkiem przed kamerą. Przynajmniej ciekawiej, coś się dzieje.
No ale wracając do wstydliwych uzależnień – macie jakieś?
Bo ja całe hordy ale niestety żadne wstydliwe. No… na upartego jedno może być ciut dziwne, ale tylko ciut. Reszta to nuda, szarość, marazm i deska barlinecka na podłodze.
Kiedyś w latach zamierzchłych i nastoletnich byłam fanką ogłoszeń matrymonialno-towarzyskich w prasie. „Puszysta Jola pozna niezobowiązująco zamożnego z własnym M”. Ten niezobowiązująco zamożny bardzo mnie urzekł. Albo „Atrakcyjny pozna kameralnie”. A kogo to już bez różnicy. Z koleżankami z liceum robiłyśmy na podstawie takich ogłoszeń scenki rodzajowe na przerwach i zaśmiewałyśmy się do spuchnięcia ku zgrozie geograficy i reszty ciała pedagogicznego. Geografica była przekonana, że wąchamy klej, albo coś pokątnie wciągamy, bo to przecież niedopuszczalne, by młodzież tak się ciągle śmiała. A reszta ciała pedagogicznego była najbardziej przerażona geograficą. Trudno się dziwić, gdyż Pani Wiesia była naprawdę wyjątkowo paskudną osobowością. A i wyglądała dość nieszczególnie.
No ale miało być o wstydliwych uzależnieniach, z których mam tylko dziwne…
Otóż przy sobocie namiętnie do śniadania czytuję Wyborczą a w niej nekrologi. Zaczynam oczywiście od pobieżnego przewertowania Wysokich Obcasów, które zostawiam sobie na popołudniowy deser, potem lecę z Gazetą, no i po Stołecznej włażę w nekrologi. Czytam, nie wiem właściwie dlaczego, ale od zawsze chyba, odkąd w niej są. A najgorsze, że do tego wszystkiego komentuję. Książę Małżonek twierdzi, że to trochę zabawne a trochę przerażające, ale On się lubi bać. Szalenie. Ja kiedyś lubiłam się bać ale odkąd w filmach albo ckliwe dramaty, albo mdłe komedie romantyczne, albo przewidywalne kino sensacyjne, albo horrory klasy Ś, trochę przestałam.
Ostatnio jednak przestraszył mnie pewien Pan.
Pan raczył być profesorem ze szpitala na Karowej i zadzwonił do mnie w ubiegły piątek. Nie codziennie dzwonią do mnie lekarze, szefowie kliniki położnictwa to już w ogóle raczej z rzadka, jeśli nie wcale, a tu proszę. No więc (uwielbiam zaczynać zdanie od no więc) Pan profesor przedstawił się, wyłuszczył, że oto ma przed sobą wyniki badań rozmaitych i On mnie jak najszybciej zaprasza do szpitala. Trochę oniemiałam, przyznaję, gdyż tutaj w domu jedno dziecko w szkole, drugie obecne wraz ze szkarlatyną i humorkiem raczej wisielczo-marudnym, trzecie albo żre, albo trzaska kupę, albo ucina komara, albo drze paszczę, a Książę Małżonek za kilka godzin wyrusza do Gdańska. I w takich oto malowniczych okolicznościach przyrody Pan profesor mnie zaprasza do szpitala. Niezwłocznie do tego. Zapytałam oczywiście co takiego w tych wynikach wyszło, że mnie zaprasza i to jak najszybciej. Otóż gronkowiec złocisty i bakterie e. coli.
Atrakcji moc, prawda? Gdyby mi jakimś cudem brakowało atrakcji przy trójce dzieci, to lokal na Karowej zapewnia dodatkowe. Gratis.
Janka upchnęliśmy Babci, Lenkę zapakowaliśmy do auta i pojechaliśmy do szpitala. Opcje były różne, ale na szczęście kogoś tam z USG już nie było oraz dodatkowo mieli lekki kocioł, więc nie musiałam zostać na oddziale. Pan profesor obejrzał mój brzuch, ocenił, że z zewnątrz wszystko wygląda dobrze i może cholerstwo wytruł już ten antybiotyk, z którym zostałam wypisana, ale musimy sprawdzić jak to wygląda pod spodem. Umówiliśmy się na poniedziałek na 10.00 – mam się stawić, zrobią mi badania, w tym CRP i USG i zdecydują co dalej.
W poniedziałek zapakowałam Młodą do wózka i pognałam na SKM-kę.
Na Powiślu same schody. Jak ktoś niepełnosprawny chce tam wysiąść, niech się czternaście razy uprzednio zastanowi. Są wprawdzie jakieś podnośniki, ale tylko z jednej strony peronu, akurat zupełnie nie z tej, która akurat była mi potrzebna, a ponadto jeden ma awarię a do drugiego trzeba się 48 godzin wcześniej umówić na telefon. Polska. Ja na szczęście z wózkiem dziecięcym sobie radzę, aczkolwiek żebym stosowała się do zaleceń, że mam prowadzić oszczędny tryb życia i broń boże nic nie dźwigać, to bym nie powiedziała. Z Powiśla na autobus, z autobusu do szpitala i już czekam pod gabinetem Pana profesora. Piętro drugie. Byłam nawet przed 10.00. Umówiona byłam tak, że mam grzecznie czekać a profesor sam do mnie wyjdzie, ale po kwadransie upomniałam się w sekretariacie, że jestem. Tak, świetnie, ale jeszcze trwa obchód i proszę czekać dalej. Ławki, krzesła, czegokolwiek – brak. Jeszcze by się ktoś rozsiedział doprawdy i do jesieni nie można by go było wypędzić.
Młoda w wózku zaczęła się kręcić dopiero po godzinie. Ja mniej więcej w tym samym czasie stwierdziłam, że dość tego i wtarabaniłam się z nią w tym wózku na oddział. Pana profesora wywołałam z dyżurki, gdzie już przygotowywał się do zejścia na inny oddział, czyli w samą porę. Zdziwił się, że już 11.00 i w tym jego lekkim zdumieniu i w moim nielekkim już wkurwie, oraz przy akompaniamencie pojękującej z wózka Leny pomknęliśmy na parter. Tam usadzono nas przed gabinetem nr 7 i kazano czekać. Bo musi mnie przyjąć inna Pani doktor i wypisać skierowania na te badania, żeby było po bożemu, bo teraz ona ma tu dyżur. Pan profesor włada drugim piętrem, parterem już nie. Profesor wszedł pierwszy, pogadał z Panią doktor i potem weszłam już tylko chyba w celach formalnych. Po kilkunastu minutach z plikiem papierów w garści kwitłam już pod ambulatorium. Panie pobrały mi krew na wszystko co tylko możliwe i kazały czekać na wyniki.
W międzyczasie zdążyłam nakarmić dziecko, ogryźć paznokcie, przewinąć dziecko ze trzy razy, pogapić się w sufit, przeczytać durną gazetę z cyklu „prasa kobieca”, czyli kolorowo i do czytania tyle co na opakowaniu batonika, pogapić się w okno, udzielić kilku porad z zakresu topografii terenu, czyli gdzie jest toaleta/gabinet 5/bufet/gabinet 13 etc. Po godzinie, albo dwóch, już z wynikami, mogłam się udać na USG do Pana profesora. Poziom minus jeden.Tam też oczywiście swoje trzeba było odczekać.
Podczas badania USG dałabym głowę, że Pan profesor usiłował głowicą aparatu i siłą swojego nacisku wywiercić mi pokaźnych rozmiarów dziurę w brzuchu, ale na szczęście skończyły mu się pomysły. Brzuch w środku też wyglądał w porządku. Jak dla kogo oczywiście, bo osobiście wolałam go sprzed trójki dzieci, gdy nie wyglądał jak pies rasy shar pei zwisający ze mnie. No ale jak wiadomo nie każdy ma szczęście być koleżanką Kapustą, która po trójce dzieci wygląda nadal jakby była daleko przed pierwszym. A pierwsze to już ma jakoś mocno nastoletnio wyrośnięte nawet. Podłość ludzka nie zna granic i niestety ja wyglądam jak wojskowy namiot 16-osobowy z tropikiem.
Pan profesor wypuścił mnie z gabinetu ale musiałam jeszcze stawić się u jednej Pani doktor, więc znów na drugie piętro i czekać. Och, akurat w czekaniu to jestem świetna proszę Państwa. Mogłabym się doktoryzować. Odkrywam całkiem nowe aspekty czekania. Jest czekanie nerwowe (na przykład przed wejściem na egzamin z psychologii klinicznej, który okazuje się egzaminem z prawa karnego, do którego akurat jak raz przygotowani ni w ząb nie jesteśmy, bo uczyliśmy się do klinicznej, szfak), czekanie z nadzieją (jesteśmy na końcu kolejki i widzimy upragnioną kanapkę z jajkiem… i teraz ruletka), czekanie z lekką nutą dekadencji (nonszalanckie, z książką i że nic mnie nie obchodzi, czy przyjdziesz, bo i tak jest mi wszystko jedno oraz wszyscy umrzemy), czekanie nawykowe (jestem przekonana, że znakomita część starszych Pań w poczekalniach jest tam zawsze, codziennie, z wyjątkiem sobót i świąt), czekanie z czkawką (oraz bez szklanki wody i cienia szansy na się przestraszenie), czekanie na wolną toaletę (to chyba z tych bardziej nerwowych jakby), czekanie na odpowiedni moment (czasem trwa trzydzieści lat z okładem) i jeszcze cała masa innych. Doczekałam się i ja. Po pół godzinie byłam już wolna i prawdopodobnie jednak zdrowa. Uff.
Wybiła piętnasta. Mogłam spokojnie wrócić do domu. Autobus, schody, SKM-ka, autobus, kanapa. Akurat nadawali Teleexpress, to sobie obejrzałam.
A jak Wam minął poniedziałek?
U mnie nuda, marazm i deska barlinecka na podłodze. Nadal.